Rozdział 10

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rozdział 10

wpatrywała się w drzwi, tracąc cenne minuty. W końcu pognała do kuchni, wpadając na iście absurdalny pomysł. Widziała w nim wiele wad. Mogła również umrzeć i to o wiele gorszą śmiercią niż upadek z wysokości. Przeszukując szafki, zastanawiała się, czy oszalała. Hałasowała, obcy musieli ją słyszeć, ale nie miało to znaczenia. I tak wiedział, że tu była. Musiała się wydostać i umknąć tuż spod jego nosa. Najgorsze było, że nie wiedziała, jak wielką może mieć władzę. Jednak nie mógł być wszechmocny. Nie powinien zrobić niczego dziwnego, gdy staną na blasku uwagi.

Oddech Annalise był szybki i nierównomierny, a gdy w końcu ujrzała zapałki, przymknęła oczy. Zastanawiała się, czy naprawdę to było jedyne, na co mogła wpaść. Zmuszała się do wymyślenia czegoś lepszego, ale nie potrafiła. W jej umyśle panowała całkowita pustka. W końcu wzięła głęboki oddech i zamknęła oczy.

— Przepraszam...

Łzy pociekły jej po policzkach. Przepraszała brata i matkę, którzy ją kochali. Sebastian oddał wszystko, ryzykował życiem, by mogła żyć, a ona co? Teraz gotowa była podpalić mieszkanie, które było jego domem. Zaryzykować wszystkim, co jeszcze należało do niej. Czuła wstyd, ale inne uczucie przebijało się ponad go. Była to determinacja, aby nie ułatwić człowiekowi, który ją oszukał zwycięstwa. Pokręciła głową, uśmiechając się słabo. Na samym końcu człowiek zawsze ma w sobie coś z egoisty.

Na miękkich nogach weszła do salonu i spojrzała na zasłony w oknach. Sięgnęła po kilka kartek, zapalając pierwszą zapałkę. Patrzyła, jak płomień powoli pochłania drewno, czując charakterystyczny zapach. Chwilę później kartki stanęły w płomieniach. Zaraz rzuciła je w stronę ziemi, przy której kończyły się jasnoszare zasłony. Wyciągnęła kolejną zapałkę, rzucając ją prosto w płomienie. To samo zrobiła z całą resztą pudełka, cofając się po tym o krok. Zapach siarki drażnił jej nos i drażnił gardło. Annalise prędko sięgnęła po kolejną rzecz, która mogłaby z łatwością się zapalić. Były to głównie dokumenty, kartki, jedna książka. Dyszała, a jakość powietrza pogorszyła się. Postawiła kilka kroków do tyłu, widząc, że zasłony w całości pokrywają płomienie. Stała tam i patrzyła na nieubłagany żywioł i była oczarowana tym, jak ogień zdawał się pływać. Gdy zapaliła się stojąca obok roślina, podskoczyła, biegnąc z własną torbą do drzwi. Zaczęła uderzać w nie pięściami.

— Pomocy! Pomocy! Pali się!

Kaszlnęła, czując coraz wyraźniej zapach spalenizny. Słyszała poruszenie na klatce schodowej. Ogień rozprzestrzeniał się szybko, ale to jej krzyki były największym wyzwalaczem. Kroki i bieg. Przymknęła oczy. Była słaba, jej ciało wołało o choćby chwilę odpoczynku. Annalise zasłoniła usta dłonią, dławiąc szloch. Wszystko się mieszało, tak jak świadomość, że jeśli osoby wysłane przez Claude spanikują, to spłonie żywcem.

— Nie odwracaj się... Do cholery nie odwracaj się!

Dłoń zagłuszyła wołania, a coś w środku zbuntowało się przeciwko dobrej radzie. W jednej chwili Annalise ujrzała płonący salon. Ogień był coraz bliżej niej. Musiał być już dostrzegalny.

— Dół... Na dole jest więcej tlenu — wyszeptała panicznie, od razu kucając.

Mówiła do siebie, bo nie ufała własnym myślom. W głowie wszystko mogłoby się zbyt łatwo zgubić. Oparła się plecami o drzwi, patrząc jak płonie wszystko, co zostało po Sebastianie. To mieszkanie było puste, stanowiło tylko przestrzeń, ale to było jego. Teraz gdy niepewne było, czy w ogóle żyje, to było niczym spuścizna. Zniszczyła to. Łzy ponownie popłynęły jej po policzkach, a płuca ścisnęły się. Kaszlała, dusiła się i nie wiedziała, czy to dym, czy też panika. Była na granicy własnej wytrzymałości.

— Boję się, braciszku — wyszeptała, przytulając się mocniej do Sebastiana.

Dziesięciolatek wyprostował się i objął czule siostrę. Spojrzał na szczekającego psa i uśmiechnął się bezczelnie.

— Spójrz, Orzeszku — poprosił, odgarniając niesforne kosmyki z twarzy dziewczynki i ocierając jej łzy. — On jest pod nami. Widzisz, gdzie siedzimy?

— Na ułożonym w stosik drewnie?

— Nie! — zawołał chłopak. — To góra, na którą nie wejdzie żaden zły potwór. Ana, jesteś księżniczką, a ja twoim księciem. Zawsze będę cię chronić — stwierdził dumnie i poczochrał włosy siostrze.

Uśmiechnęła się słabo, przymykając oczy. Wspomnienia. Zastanawiała się, czy właśnie tym jest to przelatywanie całego życia przed oczyma, o którym mówiono.

— Kocham cię...

Te słowa nic nie znaczyły. Sebastian nie mógł ich usłyszeć, ale chciała umrzeć, szeptając właśnie je. Kolejne łzy spłynęły po policzku, kojąc nieznacznie gorąc, jaki czuła. Nie chciała umierać, ale nie miała żadnej szansy. Była zbyt słaba, by wyważyć drzwi, a skok z okna nie wchodził w grę.

Nagle poczuła, jak leci do tyłu. Plecy straciły podparcie, a ona była zbyt zdezorientowana, by móc zareagować. Ktoś ją chwycił, utrzymał w pionie, a gdy otworzyła oczy i zakaszlała, zobaczyła kogoś całkowicie obcego.

— Panno Weld? — spytał obcy, rzucając na nią przelotne spojrzenie. Gdy uniósł wzrok na wnętrze mieszkania, przeklął siarczyście i bez słowa, wziął kobietę na ręce.

— Jesteś pewien, że...?

Annalise dopiero teraz dostrzegła, że obcy nie był sam. Nie potrafiła opisać ich twarzy, wszystko było dziwne.

— Nie może chodzić. Szef zapierdoli nas, jeśli umrze, a nie za to, że wyniosłem ją z budynku.

Nie była bezpieczna. Zamknęła oczy. Nie miała nawet siły płakać, krzyczeć, rzucać się. Mogła liczyć, że ten występek ściągnął straż i pogotowie, a to ograniczy manewry Claude.

Pierwszy wdech świeżego powietrza wywołał salwę kaszlu. Czuła porażającą różnicę i zaczęła to doceniać. Powoli otworzyła oczy, próbując się przyzwyczaić do czystego nieba i promieni słońca. Widziała unoszący się dym, który zatruwał piękny obraz.

— Panno Weld, wszystko w porządku?

Spojrzała w oczy wysłannika Claude, ale nic nie powiedziała.

— Po prostu zanieśmy ją do karetki — zaproponował drugi.

Widziała wahanie w oczach człowieka, który ją trzymał. Zakaszlała, chcąc poprosić o zrobienie tego. Musiała dostać się do ludzi niepowiązanych z tym wszystkim. Głos tylko odmawiał jej posłuszeństwa.

— Gustavo.

W jednej chwili ją sparaliżowało. Poznała ten głos, ale nie dostrzegała jego właściciela, do momentu aż nie stanął przy niejakim Gustavo, który ją trzymał.

— Panie de Maladie, wyciągnęliśmy dziewczynę, ale powinna zostać przebadana — przyznał.

Claude bez słowa wyciągnął ręce, odbierając Annalise pracownikowi. Weld spojrzała mu w oczy i poczuła, jak znowu ma ochotę płakać. Uniosła rękę, zaciskając ją na stroju partnera. Cały ból wracał.

— Dlaczego...? — wychrypiała. — Dlaczego mnie oszukiwałeś? — Kaszlnęła. — Dlaczego mój brat...

...musiał tak cierpieć?

Nie starczyło jej sił, by powiedzieć wszystko. Była zmęczona oraz onieśmielona twardym spojrzeniem Claude. Patrzył na nią, jakby to ona zrobiła coś złego, jakby go skrzywdziła, a było przecież całkowicie na odwrót.

— Ukarałaś mnie za to wszystko? — spytał Claude, zaciskając dłonie na ramionach Annalise. Wciąż nie była to siła, która zostawiłaby na jej skórze siniaki, ale dawała poczucie braku komfortu.

Przełknęła nieco śliny, nie mówiąc nic. W ogóle nie rozumiała, o czym de Maladie mówił. Ukarać go? Nawet nie wiedziała jak!

— Lotosie, kłamałem w wielu rzeczach — zgodził się, stawiając pierwsze kroki w tylko znanym sobie kierunku.

Annalise się spięła, chcąc rozejrzeć, ale brakowało jej siły.

— Jednak moje uczucia do ciebie nigdy nie były kłamstwem. Żadna z naszych wspólnych chwil nie była sztuczna — wyszeptał tak, by tylko ona go słyszała. — Nie wiesz, co czułem, gdy dowiedziałem się o pożarze. Annalise, kurwa, jeśli zrobisz to jeszcze raz...! — umilkł, nie kończąc.

Przeszedł ją dreszcz. Bała się i miała mętlik w głowie. Nie mogła z nim być, nie mogła go kochać. Zbyt wiele krzywdy wyrządził jej bratu, zbyt wiele zła czynił innym i nie był mężczyzną, z którym powinna się wiązać zwykła dziewczyna. Nie chciała z nim być, ale również nie potrafiła go nienawidzić. Czuła złość, ból, ale nie nienawiść. Nie potrafiła zmusić się do nienawidzenia go. Wszystko było zbyt świeże, a ona naprawdę zaczęła żywić do niego coś głębokiego. Prawdziwa miłość nie umiera ot tak i to był problem. Zagryzła wargę.

— Nie mogę z tobą być... — wyszeptała, zbierając w sobie pozostałe siły. Majaczyła, stała na granicy świadomości, ale to musiała powiedzieć. — Nie... Kłamałeś. Tak niczego nie da się zbudować. Skrzywdziłeś mojego brata i... twoje ręce...

— Cii, Lotosie — uciszył ją, nakazując ruchem głowy otworzyć samochód. — Porozmawiamy, gdy wydobrzejesz.

Pokręciła głową.

— Nie. Ja nie...

Claude ponownie ją uciszył. Cokolwiek Annalise robiła, na nic się to zdało. Ostatecznie mogła jedynie patrzeć przez szybę, jak oddala się od niej jedyna szansa na ucieczkę. Czuła się źle i po pewnym czasie zemdlała. Dym, stres, panika, z którą ciągle walczyła, spłynęło na nią to wszystko i po prostu się wyłączyła.

— Chciałabym... aby on żył...

To były ostatnie słowa, jakie wyszły z jej ust. Życzenie, błaganie, za którego spełnienie oddałaby wszystko. Sebastian poświęcił tak wiele na marne i nie mogła tego znieść. Gdyby mogła dać bratu normalne życie, odwdzięczyć się za jego ofiarę, czułaby się nieco lepiej.

~ CDN ~

Zapraszam na pierwszy pełen rozdział! Wiele emocji i słów. Mam nadzieję, że rozumiecie poniekąd zachowanie Annalise. Jest rozbita, ale wcale nie zapomniała, co się dzieje.

Data pierwszej publikacji: 16.04.2023

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro