Rozdział 7

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ten rozdział jest nieco krótszy od pozostałych, ale uważam, że przedstawiony w nim temat jest na tyle ważny i ciężki, że postanowiłam poświęcić temu fragmentowi osobny rozdział. 

Następny rozdział pojawi się w sobotę :)



Audrey próbowała wmówić sobie, że to wszystko było jedynie złym snem. Koszmarem, z którego kiedyś w końcu uda jej się zbudzić.

Ale potem zawsze działo się coś, co przypominało jej, że złe sny bywały niekiedy bardziej rzeczywiste niż mogłaby przypuszczać. Zazwyczaj były to jego dłonie na jej ciele. Delikatne i czułe.

Za każdym razem, kiedy robił jej krzywdę, potem dotykał ją w taki sposób, jakby bał się, że Audrey może się rozpaść. Zupełnie jakby chwilę wcześniej nie sprawił, że kompletnie się posypała.

W takich chwilach, kiedy całował czule jej obolałe ciało, w mroku ich sypialni Audrey zaciskała powieki i w ciszy pozwalała sobie na płacz. Były to jedyne momenty, gdy mogła przy nim płakać. Pozwalał jej na to, jakby żałował tego, co zaszło.

A ona zawsze pragnęła wmówić sobie, że naprawdę tak było. Że ten raz był ostatnim, że on więcej jej nie skrzywdzi. Wiedziała, że ją kochał. I może dlatego robił wszystkie te złe rzeczy? Bo tak bardzo bał się ją stracić?

W chwilach nieco innych, gdy wstyd i upokorzenie ściskały jej gardło do tego stopnia, że dusiła się własnym płaczem, w myślach powtarzała sobie, że na to zasłużyła. Ten cichy, uporczywy głos szczególnie lubił właśnie te myśli.

Byłaś bardzo bardzo niegrzeczna, Audrey, kpił z niej.

Głos Alexandra rozbrzmiał wśród ciemności:

– Wiesz, jak bardzo jesteś dla mnie ważna, prawda, kochanie?

Nie odpowiedziała. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Wciąż tkwiła w jego ramionach i nie miała, dokąd uciec.

Właśnie dlatego wciąż tak uparcie wierzyła, że on żałował, że nigdy więcej jej nie skrzywdzi. Bo miała tylko to – tą złudną nadzieję, której zamierzała trzymać się aż do ostatniego tchu.

Mocniej naparł twardym torsem na jej słabe, rozpadające się ciało, w końcu wyduszając z niej odpowiedź:

– Tak.

– To dobrze. – Pocałował jej nagie ramię. Prosto z wanny zaniósł ją do łóżka. – Gdy o tym zapominasz, sprawiasz, że jestem na ciebie bardzo wściekły. A żadne z nas tego nie chce, prawda?

– Tak.

Wtulił twarz w zagłębienie jej szyi. Audrey miała ochotę się wzdrygnąć.

– Nigdy więcej mnie do tego nie zmuszaj – wyszeptał w jej skórę.

Audrey zacisnęła powieki. Jej ciało zatrząsało się od płaczu, a wymioty podeszły aż do gardła. Czuła wstyd, obrzydzenie i ból. Wszystko ją bolało – skóra, usta, oczy, nawet paznokcie. Tak bardzo pragnęła móc wyjść z własnego ciała. Zrzucić je z siebie. Nie czuć tego wszystkiego tak rozpaczliwie.

Płakała cicho, aby nikt nie mógł jej usłyszeć. Nikt prócz jej męża i głosu w jej głowie.

Nikt oprócz potworów, które ją dręczyły.

– Przepraszam – wyszeptała w końcu.

– W porządku, kochanie. – Miał łagodny, pełen czułości i troski głos.

Choć gdzieś z tyłu głowy kryła się świadomość, że nie powinna go przepraszać, wiedziała, że gdyby tego nie zrobiła, znów mógłby ją skrzywdzić. W tamtej chwili, kiedy tkwiła w jego zaborczym uścisku, była gotowa zrobić wszystko, aby czający się w nim potwór, choćby na moment się schował.

Alexander nie był zły.

Jej ojciec był prawdziwym złem.

Alexander ją od niego uwolnił.

Alexander ją kochał.

I ona też go kochała.

Bo nigdy nie dane jej było zaznać miłości, która nie niosłaby za sobą bólu i cierpienia.

Była niczym dziecko, które, wychowane pośród krzyków i niekończących się awantur, nie znało ciszy i spokoju.

Z czasem zdołała do tego przywyknąć. Z czasem zdołała to pokochać, bo to było przecież o wiele prostsze niż uwolnienie się z tego piekła. Dokąd miałaby uciec? Alexander był wszystkim, co miała. Bez niego by sobie nie poradziła. Nie potrafiła nawet wyjść za próg własnego domu, kiedy nie było go obok.

– Naprawdę mi przykro – szepnęła łamiącym się głosem.

Alexander objął ją mocniej i przycisnął do siebie tak bardzo, jakby nie chciał, aby mu uciekła.

Jego silna, duża dłoń przesunęła się w dół i spoczęła na jej talii. Audrey zacisnęła powieki, bo ciało wciąż niemiłosiernie ją bolało, ale wiedziała, że to wytrzyma. Boże, przecież wytrzymała już tak wiele. Wytrzyma wszystko, co z nią zrobi.

Nie dlatego, że musiała, nie dlatego, że chciała i nie dlatego, że nie miała siły z nim walczyć.

Wytrzyma to, ponieważ wiedziała, że to nie był pierwszy ani ostatni raz.

Byłaś bardzo, bardzo niegrzeczna, Audrey.

– Byłam niegrzeczna – szept wyrwał się z jej ściśniętego gardła.

– Tak, kochanie.

– Tak mi przykro...

Jej policzki były mokre od łez, a w płucach tlił się nieznośny ból.

– Nigdy nie skrzywdziłbym cię, gdybym nie musiał. Rozumiesz to, prawda?

Muszę to rozumieć, pomyślała.

– Tak. Przepraszam. To był ostatni raz.

– Ostatni raz – powtórzył, jakby tymi słowami chciał obiecać jej, że noc jak ta, już nigdy więcej się nie powtórzy.

Kłamał.

Wszystkie potwory kłamią.

– Odpocznij – wymruczał kojąco tuż obok jej ucha, błądząc dłońmi po jej ciele.

Zimne palce badały każdy skrawek nagiej skóry.

Zimne. Przerażająco lodowate i tak bardzo różne od ciepłych dłoni Williama.

Rozluźniła się na myśl o jego pięknych, niebieskich oczach i wyobraziła sobie, że dłonie, które ją dotykając, są pokryte tatuażami. W ciemności własnych myśli ujrzała niewyraźny obraz, nim zasnęła.

Zobaczyła motyla, który niegdyś był krukiem.



J.B.H

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro