Rozdział 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Długie, smukłe palce bębniły o jasny blat kawowego stolika, który od trzech miesięcy stanowił część wyposażenia kuchni Lucy Grey. Mebel był wykonany na zamówienie i kosztował prawie trzy tysiące dolarów. Prezentował się świetnie w przestronnym, marmurowym wnętrzu domu Grey'ów. A, co najważniejsze – stolik wyglądał na drogi i wzbudzał ciekawość każdego, kto gościł w tym domu.

Lucy westchnęła i odwracając głowę, odnalazła spojrzeniem niewielki zegar. Elektroniczne cyfry układały się w godzinę 7:51, a to oznaczało, że on spóźniał się już ponad minutę. Wychodził z domu zawsze o 7:50. Lucy czekała na niego każdego ranka.

Była jedną z wielu nieszczęśliwych kobiet, jakie zamieszkiwały Dove Canyon. I tak, jak one, miała wszystko – bogatego męża, ogromny dom na pięknym, ekskluzywnym osiedlu, idealnie poukładane życie. Ale nie miała jego.

Drgnęła, gdy drzwi domu po drugiej stronie ulicy w końcu się otworzyły. Nagły przypływ ekscytacji wstrząsnął jej sercem, kiedy w końcu go zobaczyła.

Alexander Hernan pojawił się w wyjściu. W idealnie skrojonym (i zapewne piekielnie drogim) garniturze w odcieniu głębokiej czerni wyglądał jak uosobienie fantazji każdej kobiety. Z aktówką w jednej dłoni i szarym płaszczem w drugiej, ruszył w kierunku podjazdu, gdzie tuż przed garażem, niczym na wystawie drogich aut, stał błyszczący Bentley.

Lucy nie znała się na samochodach, ale Gary, jej mąż, zachwycał się niedawnym zakupem Hernanów przez co najmniej trzy dni, a to oznaczało, że auto było drogie, nowe i dobre.

Śledziła wzrokiem każdy stawiany przez mężczyznę krok. Metr osiemdziesiąt czystej elegancji. Rozpływała się na samą myśl, że mogłaby mieć go dla siebie.

Ale właśnie wtedy w otwartych drzwiach domu pojawiła się kobieca sylwetka i Lucy boleśnie przypomniała sobie, że Alexander Hernan nigdy nie będzie mógł należeć do niej. Problemem nie był jej mąż, który spędzał na wyjazdach służbowych większą część miesiąca, dzięki czemu mogła trwonić zarobione przez niego pieniądze.

Problemem była ona.

Lucy nigdy nikomu nie zazdrościła, ale Audrey Hernan... Ta kobieta miała wszystko – największy dom w okolicy, cholernie dużo pieniędzy i jego.

Zdawała się jednak kompletnie nie doceniać własnego szczęścia. Lucy, podobnie jak większość mieszkańców osiedla, nie widywała jej częściej niż dwa lub trzy razy w miesiącu. Audrey rzadko wychodziła za próg własnego domu. Podobno większość dnia spędzała w ogrodzie, ale posiadłość Hernanów z niemal każdej strony otaczało wysokie ogrodzenia, przez które ciężko było cokolwiek dostrzec.

Lucy często wyobrażała sobie, że jest nią. Boże, gdyby tylko miała takie życie, takiego faceta... Przyjęcia, bankiety, wystawy, szalone noce z dala od domu, to wszystko byłoby jej.

Niestety Alexander Hernan nigdy nie patrzył na inne kobiety. Widział tylko .

I tak miało już pozostać, nawet jeżeli wszystkim dookoła Audrey Hernan wydawała się uosobieniem szaleństwa i aspołeczności.

***

William przejechał przez główną bramę Dove Canyon, mijając się z czarnym Bentleyem. Od zawsze lubił dobre samochody, więc automatycznie powiódł spojrzeniem za autem.

– To Hernan – wyjaśnił Frankie. Siedział na miejscu pasażera i wydawał się podekscytowany przeprowadzką bardziej niż sam William. – Najbogatszy człowiek w Dove Canyon i twój nowy sąsiad.

– Świetnie – mruknął, ponownie skupiając się na drodze. Po chwili rzucił smętnie: – Od zawsze marzyłem, aby mieszkać obok celebryty.

– Nie musisz się martwić. Hernanowie są bezproblemowi. Czasami można odnieść wrażenie, że właściwie... nie istnieją.

– Co masz na myśli? – Zerknął na przyjaciela.

Frankie wzruszył szczupłym ramieniem. Promienie wschodzącego słońca opadały na jego czekoladową skórę.

– On całe dnie spędza w pracy. Jest adwokatem w jednej z najlepszych kancelarii w mieście, a jego żona praktycznie nie wychodzi z domu. Nie organizują hucznych imprez i nie zapraszają gości w każdy weekend, więc będziesz miał ciszę i spokój, aby zajmować się tymi swoimi obrazkami.

William zignorował kąśliwą uwagę przyjaciela. Dzięki tym ''obrazkom'' mógł pozwolić sobie na kupno domu w tej cholernie drogiej okolicy, która wyglądała niczym osiedle z zestawu Barbie i Kena.

Trawniki zdawały się bardziej zielone niż tam, skąd przyjechał. Niebo o wiele bardziej błękitne, a powietrze przyjemnie czyste. Żadnego smogu, brudu i hałasu. Miał nadzieję, że właśnie tutaj będzie mógł dokończyć kilka zamówionych obrazów.

– Spodoba ci się tutaj – zapewnił Frankie, zupełnie jakby potrafił odczytać jego myśli.

William westchnął i skręcił z głównej ulicy. Kilka minut później zaparkował samochód na podjeździe swojego nowego domu.

Widział go po raz pierwszy na własne oczy. Inni zapewne uznaliby za szaleństwo kupowanie budynku, którego wcześniej dokładnie się nie obejrzało, ale on miał to gdzieś. Nie potrzebował willi z basenem. Potrzebował jedynie ciszy i spokoju i miał nadzieję, że właśnie tutaj w końcu znajdzie obie te rzeczy.

– Zajmę się kartonami – poinformował Frankie, a ty zajrzyj do środka. – Rzucił mu klucze.

William złapał je w powietrzu i odwrócił się, nabierając głęboki wdech. Deski na ganku skrzypnęły pod jego butem. Kupując dom, wiedział, że kilka rzeczy wymagało remontu, ale był to jedynie szczegół, który mógł łatwo zmienić, a nie wada, które by go odstraszyła.

Popchnął drzwi i zatrzymał się w średniej wielkości holu. Wnętrze było w pełni umeblowane, na czym bardzo mu zależało. Wyprowadzając się z Sacramento, sprzedał wszystkie meble. Wziął tylko trochę ubrań, książki i wszystko, czego potrzebował, aby malować. Resztę zamierzał niedługo dokupić.

– I jak? – Frankie pojawił się w wejściu, niosąc w dłoniach jeden z kartonów. – Czujesz się, jak w domu?

William wykrzywił wargi i rozejrzał się dookoła. Wnętrze nie należało do najnowocześniejszych, był to jeden ze starszych budynków w okolicy, ale i tak prezentował się lepiej, niż jego poprzednie mieszkanie.

– Zajrzę na górę, poradzisz sobie z kartonami?

Frankie obdarzył go uśmiechem.

– Zapomniałeś, że w wolnych chwilach uprawiam sport?

– Golf nie jest sportem – rzucił przez ramię, wchodząc po schodach.

– Jeszcze przekonasz się, jakie to świetne! – krzyknął za nim przyjaciel. – Tutaj wszyscy grają w golfa!

Podczas gdy Frankie wyszedł na zewnątrz, aby zabrać z samochodu resztę kartonów, William dotarł na pierwsze piętro. Długi korytarz oświetlał blask wschodzącego słońca, który wypadał z jednego z pokoi.

W mieszkaniu, jakie przez pięć ostatnich lat wynajmował w Sacramento, liczyło tylko dwa pokoje. Ten dom miał ich siedem, w tym dwie łazienki, hol, kuchnie, schowek pod schodami oraz piwnicę.

Przystanął w wejściu do pomieszczenia, przez którego okna do domu wpadało słońce. Spadzisty dach sprawił, że cały pokój zdawał się nieco mniejszym niż był w rzeczywistości. Dookoła wciąż czuć było zapach białej farby.

Jedna z desek skrzypnęła pod jego butem, gdy William postawił kilka kroków. Zatrzymał się na środku pokoju i rozejrzał dookoła. Nie szukał sypialni. Równie dobrze mógł spać na kanapie w salonie. Szukał natomiast miejsca, w którym mógłby malować, a ten pokój wydawał się odpowiedni.

Podszedł do okna. Chciał spojrzeć na własny ogród, ale jego uwagę przykuło coś innego. Coś, co znajdowało się za płotem. Na tle idealnie zielonej trawy długie, rdzawo rude włosy wydawały się bowiem czymś na tyle niezwykłym, że nie potrafił po prostu odwrócić wzroku.

– Ach, mówiłem ci o niej. – Frankie pojawił się w pomieszczeniu. Wierzchem dłoni starł pot z czoła. – To Audrey Hernan. Matko, nie widziałem jej całe wieki. – Pokręcił głowę, pochylając się nad ramieniem przyjaciela, aby spojrzeć przez okno.

Rudowłosa kobieta wydawała się niezwykle młoda, ale równie dobrze mogła to zawdzięczać idealnie gładkiej, bladej skórze twarzy, która uwydatniała obsypane piegami policzki.

Ubrana w dżinsowe ogrodniczki i kapelusz, klęczała na miękkiej trawie, metalową łopatką kopiąc równe, małe dołki, do których następnie wsadzała kolorowe kwiaty.

– Masz pojęcie, że kilka tygodni temu ktoś rozpuścił plotkę, że Hernan ją zamordował? – Frankie się zaśmiał. – Ludzie może mówiliby mniej, gdyby wychodziła z domu częściej niż raz na miesiąc.

William w końcu oderwał spojrzenie od sąsiadki i przeniósł je na przyjaciela.

– Muszę już spadać – powiedział Frankie. – Wpadnę do ciebie jutro.

– Weź ze sobą Corę. Spróbuję przygotować dla was jakąś kolację.

– Jesteś pewien? Możemy poczekać, aż się urządzisz.

– Nie mam zbyt wielu rzeczy.

– No tak. – Frankie podrapał się po głowie.

– Jutro, o siódmej?

– Muszę pogadać z Corą. Dam ci znać, okej?

Mężczyzna skinął, a potem odprowadził przyjaciela wzrokiem. Gdy został w nowym domu kompletnie sam, jeszcze raz wyjrzał przez okno.

Audrey Hernan uniosła twarz, pozwalając, by opadło na nią kilka promieni porannego słońca.

William, kompletnie wbrew sobie, pomyślał, że wybrał idealny pokój, aby malować.

***

Słońce wzeszło wysoko na błękitnym niebie, a temperatura z przyjemnych piętnastu stopni, zmieniła się w ponad trzydzieści trzy.

Audrey czuła pot spływający po jej skroniach. Słomkowy kapelusz chronił jej twarz przed promieniami, ale nie sprawiał, że otaczające ją parne powietrze stawało się łatwiejsze do zniesienia.

Pomimo wysokiej temperatury nie opuściła ogrodu przez wiele godzin. Chciała uporać się z posadzeniem kwiatów, nim te zwiędną i nie będę się do niczego nadawały. Kopiąc małe dołki w ziemi, starała się odciąć myśli od istniejącego za murem świata.

Mogła wyjść do niego w każdej chwili, wystarczyło po prostu otworzyć drzwi, przekroczyć próg, pokonać podjazd i... i już. Skoro to wszystko wydawało się takie proste, dlaczego tak bardzo się tego obawiała? Przecież nikt jej nie zaatakuje, gdy tylko wyjdzie na ulice.

Osiedle było dobrze strzeżone i minęły całe lata, od kiedy po raz ostatni doszło tutaj do kradzieży.

Audrey nie bała się ani złodziei, ani napaści.

Bała się ludzi.

Zaciekawionych spojrzeń.

Cichych szeptów.

Plotek.

Bała się nawet tego, że ktoś zaczepi ją w sklepie i zapyta o drogę.

Bała się tego nawet teraz, otoczona wysokim płotem, zamknięta we własnym domu. Bała się, że ktoś nagle zapuka do jej drzwi. Sprzedawca, któraś z sąsiadek, ktokolwiek. Na samą myśl, że musiałaby stanąć twarzą w twarz z człowiekiem i zamienić z nim więcej niż dwa słowa, czuła nagły uścisk w gardle.

Odłożyła metalową łopatkę na trawę, zdjęła rękawiczki i wierzchem dłoni wytarła pot z czoła, starając się uspokoić przy tym szybsze bicie własnego serca.

Jesteś bezpieczna, próbowała przekonać samą siebie, tutaj nic ci nie grozi.

Zamknęła oczy, starając się nadać temu kłamstwu nieco wiarygodności.

Nigdzie nie była bezpieczna, a przede wszystkim nie tutaj.

Nigdy, gdy on był tuż obok.

Uniosła powieki, słysząc zduszony trzask. Marszcząc brwi, odwróciła głowę i unosząc podbródek, zdołała dostrzec męską sylwetkę po drugiej stronie płotu.

Ten dom stał pusty od co najmniej roku. Audrey pamiętała poprzedniego właściciela. Nazywał się Andrew. Był informatykiem albo programistą. Nie mieszkał w okolicy długo. Trzy lub cztery miesiące. Potem niespodziewanie wyjechał. Od tamtej chwili nikt nie wynajął jego domu. Nie był bowiem najlepszą okazją w okolicy. Wiele rzeczy nadawało się w nim do remontu, a ogródek, co w Dove Canyon stanowiło prawdziwą rzadkość, nie miał basenu.

Zanim Audrey zdołała spróbować nieco lepiej przyjrzeć się mężczyźnie, poczuła wibracje oplatające jej nadgarstek.

Zamarła, boleśnie uświadamiając sobie, że spędziła w ogrodzie większość dnia. Jej ramiona wyraźnie się spięły, lekki uśmiech spłynął z twarzy, a chwilowy przypływ strachu zacisnął się dookoła żołądka. Poczuła mdłości w gardle.

Spuściła głowę i spojrzała na zegarek.

15.55

Wstała pośpiesznie, zgarniając z trawy łopatkę oraz rękawiczki. Pozbyła się ich w drodze do domu. Przeszła obok zakrytego basenu, strzepując z ogrodniczek resztę ziemi. W środku budynku powitał ją przyjemny chłód.

Zdjęła kapelusz, zatrzymała się przy lustrze w korytarzu i poprawiła rude włosy. Kilka kosmyków pod wpływem wysokiej temperatury delikatnie się zakręciło. Założyła je za uszy, aby to ukryć.

W łazience przepłukała twarz zimną wodą. Skrzywiła się na widok cieni pod oczami.

On nie lubił, kiedy wyglądała na zmęczoną.

Spojrzała na zegarek.

15.57

Nie miała dość czasu, aby zakryć zmęczenie makijażem. Ruszyła więc do sypialni, mając nadzieję, że on tego nie zauważy. Zmieniła ubrudzone ziemią ogrodniczki na luźną, żółtą sukienkę. Spięła włosy w kok.

On wolał, gdy były upięte i nie zakrywały jej szyi.

Wychodząc z sypialni, zerknęła na zegarek.

15.59

Obwiązała szczupłą talię czerwonym fartuszkiem i w chwili, w której stanęła przy kuchence, panującą w domu ciszę przerwał dźwięk zatrzymującego się na podjeździe Bentleya.

Audrey odetchnęła głęboko, uspokoiła szaleńcze bicie własnego serca i ubrała ten sam rodzaj uśmiechu, który on widział na jej twarzy każdego dnia.

Zaczęła liczyć w myślach do piętnastu.

On musiał postawić piętnaście kroków, aby dotrzeć z podjazdu do drzwi wejściowych.

Trzynaście.

Czternaście.

Piętnaście.

Uniosła powieki, słysząc trzask drzwi. Upewniła się, że uśmiech wciąż widniał na jej twarzy i wyciągając dwa czarne talerze z szafki, mruknęła przez ramię, głosem tak czystym, jak dzisiejsze niebo:

– Przygotowałam twoją ulubioną pieczeń.

Dobiegł do niej zduszony trzask. Wiedziała, że odłożył aktówkę na stolik, który stał w korytarzu. Potem jego kroki rozbrzmiały na ciemnej posadzce salonu.

Audrey wiedziała, co to oznaczało. Miał kiepski dzień w pracy.

Chwilę później poczuła jego silne dłonie na swoim ciele. Chwycił jej talię mocno, znowu zapominając, jak krucha i słaba tak naprawdę była. Ból wymieszał się z nagłym uderzeniem gorąca, gdy twardy tors Alexandra przywarł do jej pleców, a pełne wargi odnalazły drogę do jej szyi. Skubnął zębami skórę, wyrywając z jej gardła zduszone jęknięcie.

Pachniał mocną wodą kolońską, na którą co miesiąc wydawał kilkaset dolarów.

– Mam nadzieję, że jesteś głodny – zdołała wydusić.

– Miałem fatalny dzień w pracy – wychrypiał tuż obok jej ucha.

Jego smukłe, długie palce wsunęły się pod materiał żółtej sukienki, a tors mocniej naparł na drobną sylwetkę Audrey, niemal przyciskając jej biodra do kuchennego blatu.

Zakręciło jej się w głowie. Musiała zamknąć oczy i policzyć w myślach do trzech, nim w końcu odwróciła się w jego objęciach. Wcześniej oczywiście jeszcze raz upewniła się, że na jej twarzy widniał ten lekki uśmiech, który on tak bardzo lubił.

Wstrzymała oddech, gdy napotkała jego spojrzenie – ciemne, przeszywające. Patrzył na nią tak, jakby chciał poznać wszystkie jej sekrety, choć przecież nie istniało nic, co odważyłaby się przed nim ukryć.

Kosmyk ciemnych włosów osunął się na jego skroń.

Był piękny w okrutny, zły sposób, który najpierw kusił, a potem oplatał serce, aby ostatecznie nie pozostawić z niego niczego, prócz marnych strzępów.

Audrey uniosła dłoń, aby odgarnąć zbłąkany kosmyk. Jej palce drgnęły, gdy Alexander zamknął nadgarstek w silnym uścisku, nie pozwalając, aby go dotknęła.

Nie potrafiła oderwać spojrzenia od jego pięknej twarzy, gdy zacisnął wargi. Mięsień jego szczęki drgnął.

Odetchnęła, dopiero gdy zamknął oczy i przyłożył jej dłoń do własnego policzka. Mimo panującego na zewnątrz upału, miał zimną, niemal lodowatą skórę. Audrey nie pamiętała, aby jego dotyk kiedykolwiek był ciepły.

– Jesteś zmęczony – szepnęła, na co uniósł powieki. – Weź prysznic, a ja nakryję do stołu.

Alexander wypuścił ją z ramion, zabierając dłonie z jej ciała. Audrey nie spuszczała z niego wzroku, dopóki nie zniknął w korytarzu. Poczuła ulgę, dopiero gdy usłyszała szum wody.

W pośpiechu rozłożyła talerze na długim stole w jadalni, wyciągnęła pieczeń z piekarnika oraz zapiekane ziemniaki. W barku odszukała butelkę czerwonego wina. Napełniła nim dwa kieliszki.

W chwili, w której pozbyła się fartuszka, Alexander zszedł do jadalni. Wciąż miał na sobie garniturowe spodnie i ciemną koszulę.

– Po kolacji zamierzam pracować w moim gabinecie – oznajmił, siadając przy stole.

Audrey zajęła miejsce na jego drugim krańcu.

Normalne rodziny podczas wspólnych posiłków zapewne siadały bliżej siebie.

Ale oni nie byli normalną rodziną.

I nigdy nie mieli taką być.

– Jak spędziłaś dzień? – zapytał.

Kobieta obdarzyła go lekkim uśmiechem. Przez lata zdołała wyćwiczyć każdą reakcję.

– Porządkowałam garderobę, a potem sadziłam kwiaty w ogrodzie.

– Nie powinnaś spędzać tyle czasu na zewnątrz, szczególnie przy takim upale.

– Tak – zgodziła się.

Czuła na sobie ciężar jego spojrzenia, gdy sięgnęła po kieliszek z winem. Kiedy odłożyła go na stół, dodał:

– Gdy parkowałem samochód na podjeździe, zobaczyłem jakiegoś mężczyznę sprzątającego garaż domu Mossa. Wygląda na to, że mamy nowego sąsiada.

Kąciki ust Audrey zadrżały. Poczuła kroplę potu powoli spływającą po jej czole. Miała nadzieję, że Alexander tego nie dostrzeże, choć przyglądał jej się tak uważnie, że bała się choćby nabrać głębszy wdech.

– Naprawdę? – Zaciekawiła się.

– Spędziłaś cały dzień w domu. Niczego nie zauważyłaś?

Miała jakieś pięć sekund, aby ułożyć odpowiedź.

Trzy.

Dwa.

Jeden.

– Nie. Co kilka minut musiałam wracać do domu, aby pilnować pieczeni. Od rana bolała mnie głowa, więc...

– Wzięłaś lekarstwa? – wtrącił.

Wiedziała, że nie pytał o leki na ból głowy.

– Tak. Doktor Jennis mówiła, że przez kilka pierwszych tygodni mogą występować skutki uboczne, zanim organizm przyzwyczai się do zwiększonej dawki. To pewne stąd ten ból głowy.

– Połóż się dzisiaj wcześniej – zaproponował.

– Tak, to chyba dobry pomysł. Posprzątam po kolacji, wezmę kąpiel i rzeczywiście spróbuję wcześniej zasnąć.

Kłamiesz, odezwał się głos w jej głowie. Masz pojęcie, co się stanie, gdy on się o tym dowie?

Uśmiechnęła się słabo, drżącą dłonią chwytając widelec.

Wiedziała.

Od zawsze.

Ale miała również świadomość, że miłość musiała boleć.

Przecież nie znała niczego innego.

I nigdy nie miała poznać. 


J.B.H

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro