Rozdział 14 cz.1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dzisiejszy rozdział musiałam rozbić na dwie połówki, bo zepsuło mi się ''p'' w klawiaturze na laptopie i nie dałam rady napisać całości (złośliwość rzeczy martwych, jak to mówią ;') ), a nie chciałam zostawiać was tak długo bez rozdziału. Drugą część postaram się wrzucić do końca tego tygodnia ;)


Audrey nie mogła wyzbyć się wrażenia, że wszystko, co właśnie miało miejsce, było jedynie snem. Pięknym i okrutnym zarazem.

Pięknym, bo, Dobry Boże, nigdy nie przypuszczała, że wieczór spędzony w towarzystwie jakiegoś mężczyzny może być tak przyjemny i rozkosznie spokojny. Bez nieustannego strachu, że potwór wyłoni się na powierzchnię.

Okrutnym, bowiem, jak każdy sen, także i ten miał niebawem dobiec końca.

Audrey nie chciała się obudzić. Tak bardzo bała się, że gdy otworzy oczy, zatęskni za czymś, na co nigdy nie powinna sobie pozwolić – za Williamem.

Ale nawet pomimo wszystkich tych obaw, a może właśnie dzięki nim i świadomości, że cały ten piękny sen zaraz się skończy, pozwoliła, aby zaprowadził ją na piętro.

Drewniane schody skrzypiały przy każdym ich kroku.

Ten dom był tak inny od domu jej i Alexandra. Mniej elegancki, bardziej ludzki i ciepły. Bardziej żywy, cokolwiek miało to właściwie oznaczać. Zalegająca pomiędzy pokojami cisza nie wydawała się złowroga, a przyjazna i komfortowa.

Tutaj wszystko takie było – ciepłe, miłe i bezpieczne.

Bezpieczne.

Chryste, Audrey nie pamiętała, kiedy po raz ostatni czuła się w jakimś miejscu równie dobrze.

Z tą myślą osadzoną gdzieś głęboko pośród myśli przystanęła w mroku zalewającym korytarz. Gdzieś z dołu dobiegł dźwięk dzwoniącego telefonu. Na jego odgłos nieznacznie wstrzymała oddech.

Szept Williama rozległ się tuż za nią:

– Nie zatrzymuj się, Audrey.

Wydał to polecenie łagodnie, jakby chciał tym samym powiedzieć, że dzisiaj, właśnie teraz i tutaj, ten dzwoniący telefon, a także osoba, która znajdowała się po drugiej stronie słuchawki, nie były jej zmartwieniami.

Audrey ruszyła w przód. Podłoga uginała się delikatnie pod naciskiem obcasów jej szpilek.

– Pokój na końcu korytarza – dodał cicho William, wciąż będąc tuż za nią.

Jego pracownia, pomyślała.

Kiedy ostrożnie popchnęła drzwi, jej oczom ukazało się pomieszczenie, w którym miała okazję już wcześniej być. Tym razem panował tu jednak nieco większy porządek niż poprzednim razem – puste sztalugi były poukładane, podobnie jak puszki z farbami i pędzle.

– Nie zapalaj światła – poprosił.

– Dlaczego?

– Bo to, co chcę ci pokazać, najpiękniej wygląda właśnie pośród ciemności.

Audrey przestąpiła próg pracowni i dopiero gdy jej oczy nieco bardziej przywykły do mroku dostrzegła sztalugę – stała nieopodal okna, zza którego rozciągał się widok na jej ogród. Płótno było natomiast przykryte ciemnym, satynowym materiałem.

William powoli zamknął za nimi drzwi.

Zostali sami.

Ona.

On.

I zakryta sztaluga.

Audrey drgnęła, gdy ciepły oddech mężczyzny musnął jej nagą szyję.

– W porządku – wyszeptał kojąco. – To tylko ja.

To tylko ty, powtórzyła w myślach, zamykając oczy.

Alexandra tutaj nie było.

Była bezpieczna.

Otworzyła oczy, dopiero gdy ciszę ponownie zakłócił jego aksamitny głos:

– Spędziłem nad tym całe dzisiejsze przedpołudnie – przyznał, okrążając ją i podchodząc do sztalugi. – Wcześniejsza wersja była w porządku, ale nie byłem z niej w pełni zadowolony. Nie masz pojęcia, jak ciężko jest uwiecznić na płótnie coś tak... – Spojrzał prosto na nią i dokończył: ... coś tak pięknego, Audrey.

Potem chwycił brzeg materiału, pociągnął go w dół i odsłonił obraz.

Ten sam, który Audrey miała okazję widzieć poprzedniego dnia. Przedstawiał ją samą, wychodzącą na brzeg basenu, z twarzą skąpaną w słońcu i z delikatnym uśmiechem odznaczającym się na pokrytej rudymi piegami twarzy.

Tym razem obraz zdawał się jednak nieco dokładniejszy – linie twarzy były wyraźniejsze, rude włosy miały bardziej żywy odcień, a tuż za sylwetką namalowanej postaci widniał wypełniony rozkwitłymi kwiatami ogród.

– Tamtego dnia... – zaczął, poświęcając całą uwagę swojej pracy. – Miałaś otwarte oczy. Patrzyłaś w niebo. Ale, Dobry Boże, kiedy dzisiaj rano chwyciłem pędzel, nie potrafiłem ich namalować. Moja dłoń zawisła kawałek nad paletą z farbami i z zaskoczeniem zdałem sobie sprawę, że nie mam pojęcia, jaki kolor mają twoje oczy. – Spojrzał na nią.

Audrey wciąż stała w tym samym miejscu, nie ruszając się o krok i nie nabierając ani jednego głębszego wdechu. Miała wrażenie, że nogi przyrosły jej do podłogi.

– Patrzyłem na ciebie. Wiele razy, ale nigdy, przez dłużej niż ułamek sekundy, nie patrzyłem w twoje oczy, Audrey. Nigdy mi na to nie pozwoliłaś. Zawsze odwracałaś wzrok albo...

– Uciekałam – dokończyła głosem niewiele cichszym niż szept.

– Tak.

– Moje oczy są...

– Nie – przerwał jej łagodnie. – Nie mów. Sam chcę to odkryć, dobrze?

Poczekał, aż skinęła i dopiero wtedy ruszył się z miejsca. Podszedł bliżej, z każdym kolejnym krokiem sprawiając, że serce Audrey biło coraz mocniej. Kiedy natomiast stanął tak blisko, że czuła bijące od niego ciepło, miała wrażenie, że ten okrutny świat na jeden krótki moment znów stał się piękny.

Uniosła wzrok, dając mu to, co po przyszedł.

– Są... – zaczął, aby nagle urwać i przełknąć z trudem, jakby ta chwila, pełna ciszy i bliskości, także i dla niego była czymś więcej niż zaledwie ulotnym snem. – Są piękne. Najpiękniejsze.

I nawet jeżeli słowa nic tak naprawdę nie znaczyły, jeżeli nie miały żadnej większej wartości, w tamtym momencie, w skąpanej w mroku pracowni, dla Audrey były wszystkim, czego potrzebowała.

– Chciałbym je namalować – powiedział.

Kąciki ust Audrey drgnęły w słabym uśmiechu.

– Chciałbym całą cię namalować.

– Dlaczego?

– Wtedy mógłbym z łatwością udawać, że jesteś tuż obok. Że nie dzieli nas płot, trawnik i...

– ... i mój mąż – dokończyła.

Ramiona Williama nieznacznie opadły.

– Tak – przyznał, przesuwając się o krok w przód.

– Nie powinniśmy...

– Wiem – mówiąc to, ostrożnie objął jej kark i wplótł palce w jej rude włosy. – Nie masz pojęcia, jak doskonale o tym wiem.

Audrey rozluźniła się pod wpływem jego dotyku. Kryło się w nim zarazem tak wiele delikatności i czułości.

Nigdy wcześniej nie była tak dotykana – tak zachłannie, pewnie i łagodnie. Mocny uścisk zacisnął się więc dookoła jej żołądka. Bo to wszystko było tak bardzo obce od bólu, do którego zdołała przywyknąć.

– Nie mogę... – wyszeptała pomiędzy oddechami.

– Czy właśnie dlatego dzisiaj rano uciekłaś z mojego łóżka, Audrey? – wychrypiał, pochylając się tak bardzo, że dziewczyna czuła każde to słowa na swoich rozchylonych wargach.

– Ja...

– Czy właśnie to sprawiło, że schowałaś się przede mną w swoim domu? Świadomość, że to wszystko nigdy nie powinno się wydarzyć?

– Nie – odpowiedziała cicho.

William nie odpuszczał:

– Więc dlaczego?

– Bo... – Jej głos stracił na sile. Uniosła dotąd zaciśnięte powieki i dokończyła: – Bo tego chciałam.

– Czego, Audrey?

– Ciebie. Kiedy rano obudziłam się w twoich ramionach, chciałam, żeby to nigdy nie minęło. Nie czułam żalu, smutku ani wyrzutów sumienia. Czułam rozpacz, bo właśnie zdradziłam własnego męża i nie potrafiłam tego żałować. – Z tymi słowami po jej policzku spłynęła pierwsza łza.

Spojrzenie Williama złagodniało.

– Audrey...

Dziewczyna pokręciła głową.

– Zrobiłam coś złego.

– Nie. Wcale nie.

– Nie rozumiesz. Poprzysięgłam mu wierność. Jestem mu to winna...

– A czy on wywiązuje się z każdej przysięgi, jaką wobec ciebie złożył? – wtrącił.

Audrey zamarła.

William niczego nie rozumiał.

Ją i Alexandra łączyło coś więcej niż ślubne obrączki i złożona kilka lat temu przysięga.

Pokręciła głową, gwałtownie wyswobadzając się z jego ramion. Cofnęła się o krok, oddychając tak szybko, jakby właśnie miała za sobą morderczy bieg.

– Nie mogę – powiedziała twardo.

Potem, nie pozwalając Williamowi niczego powiedzieć, odwróciła się. Chciała odejść. Powinna odejść. Ale on jej na to nie pozwolił. Gdy dotarła do drzwi, położył na nich ciężką dłoń, nie pozwalając jej ich otworzyć.

Nagle znaleźli się blisko – skóra przy skórze, oddech przy oddechu, serce przy sercu.

– Nie mogę ci na to pozwolić, kochanie – wyszeptał. – Nie wrócisz tam, nie zadzwonisz do niego i nie będziesz znów sama. Nie dzisiaj.

– Williamie...

– Wiem, że tego nie chcesz. Wiem, że nie chcesz tam wracać. Do tego domu.

Do wszystkich rzeczy, które nieustannie przypominają mi, że bestia wróci, dokończyła w myślach. Niebawem znów stanie w drzwiach, stęskniony za bólem, jaki jej zadawał.

Chwyciła klamkę. Chciała szarpnąć drzwiami, ale była zbyt słaba, podobnie jak racjonalizm, który wręcz kazał jej wrócić do domu.

– Proszę... – jęknęła cicho, czując nieprzyjemni uścisk dookoła gardła.

Strach, panika i świadomość, że William miał rację – nie chciała tam wracać. Nie chciała się obudzić.

Łzy zaczęły spływać po jej policzkach.

– Proszę – powtórzyła.

Bo jakaś jej część tego chciała – bólu i cierpienia, jakie ofiarował jej Alexander i ten dom, w którym ją uwięził.

William objął ją od tyłu. Mocno i pewnie oplótł jej szczupłą talię silnymi ramionami. Trzymał ją przy sobie przez długie minuty. Nic nie mówił. Po prostu pozwalał jej płakać.

Minęła dłuższa chwila, nim w końcu zdołała się uspokoić. Zanim łzy wyczerpały ją tak bardzo, że mięśnie mimowolnie się rozluźniły.

– Muszę wrócić do domu...

Do tego piekła, w którym żyję.

– Nie – wyszeptał prosto w jej skórę. – Nie dzisiaj.

Audrey cicho załkała.

– Dzisiaj nie musisz się budzić, kochanie – dodał kojąco. – A ja zadbam o to, aby tym razem ten sen potrwał nieco dłużej. 


J.B.H

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro