Rozdział 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jego dłonie były zimne.

Audrey czuła ich ciężar na swoim drobnym, kruchym ciele. Dotykał jej talii, powoli wsuwając palce pod materiał piżamowych spodenek. Pieścił ciężkim oddechem zagłębienie jej szyi, sprawiając, że jej ciało zaczęło powoli się rozbudzać.

Gdy jego miękkie wargi zatknęły się z jej skórą, poczuła ciepło u zbiegu własnych ud, w miejscu, które tak rozpaczliwie pragnęło jego dotyku. Pożądanie zgasło jednak, niczym wrzucona do kałuży zapałka, kiedy głos w jej głowie znów zbudził się do życia.

Przybrał inną formę. Nie należał do niej. Był... był głosem jej ojca. Silnym, lekko prześmiewczym:

Chyba chcesz, aby tatuś był szczęśliwy, prawda kruszynko?

Strach boleśnie zacisnął się dookoła jej gardła. Znów była dzieckiem. Zagubionym, samotnym. Dzieckiem, które nie chciało, aby tatuś znowu się zezłościł.

Bo gdy tatuś się złościł, krzyczał na mamusię, a ona krzyczała na Audrey.

Musisz być grzeczną dziewczynką, Audrey. A grzeczne dziewczynki...

Grzeczne dziewczynki kłamią, kiedy mamusia pyta, dlaczego tatuś wychodził z ich pokoiku w środku nocy.

Grzeczne dziewczynki pozwalają, aby tatuś całował ich policzki.

Grzeczne dziewczynki nie pytają, dlaczego tatuś zaczyna ciężej oddychać, kiedy siadają na jego kolanach.

Grzeczne dziewczynki są jak lalki – piękne, uśmiechnięte, lecz puste w środku.

Pragnęła szepnąć: ''Proszę, tatusiu, to boli...'', ale przecież tatusia już nie było, a ona już dawno przestała być małą dziewczynką.

Głos w jej głowie znowu sprawił, że o tym zapomniała. Wyrwana z sennego amoku tak łatwo mu się poddała. Tak szybko powróciła do wszystkich tych wspomnień, od których od lat próbowała się uwolnić.

Uścisk, jaki czuła w gardle, stracił na sile. Oddech nie zdążył jednak się uspokoić, gdy Alexander zahaczył zębami o jeden ze stwardniałych sutków. Pożądanie na nowo rozbudziło się w jej ciele, wyrywając spomiędzy jej warg zduszone westchnienie.

Poczuła, że uśmiechnął się tuż przy jej skórze.

On lubił sprawiać, że całkowicie mu się oddawała. Uwielbiał świadomość, że tylko on miał taką kontrolę nad jej ciałem.

Audrey, wciąż nie unosząc powiek, wplotła palce w kosmyki jego ciemnych włosów. Zadrżała, gdy złożył pełen czułości pocałunek tuż pod pępkiem. Zrozumiała, że była to jedna z tych nocy, kiedy zamierzał po prostu się z nią kochać. Jedna z tych nocy, kiedy jakaś zmęczona część jej duszy odnosiła wrażenie, że on już nigdy więcej nie zrobi jej krzywdy.

Był to pewien rodzaj nagrody, którą otrzymywała, gdy była grzeczna lub gdy on był zbyt zmęczony, aby sprawić jej ból.

To tylko pozory, głos w głowie kobiety na powrót odzyskał jej barwę. Przecież ty uwielbiasz ten ból, prawda, Audrey?

Jęknęła przeciągle i wygięła plecy w łuk, kiedy wsunął dłoń pomiędzy jej uda. Rozchylił jej nogi i wypełnił przestrzeń pomiędzy nimi, sprawiając, że poczuła, jak bardzo jej pragnął.

- Proszę – wyszeptała.

Audrey wiedziała, że on lubił, gdy prosiła, gdy błagała o więcej.

W chwili, w której poczuła go w sobie, całe jej ciało spięło się z bólu. Wszedł w nią jednym, mocnym pchnięciem.

Uwielbiasz ten ból, Audrey.

– Audrey – wychrypiał tak głębokim głosem, że jej ciałem wstrząsnął kolejny niekontrolowany dreszcz.

Uniosła powieki i w ciemności sypialni odnalazła jego spojrzenie – ciemne, przeszywające i piękne. W panującym dookoła mroku rysy jego twarzy zdawały się ostrzejsze.

Kolejne pchnięcie sprawiło, że wbiła paznokcie w spięte mięśnie jego ramion. Silne, duże ciało Alexandra otaczało ją z każdej strony, zamykając w pułapce pomiędzy jego twardym torsem a miękkim materacem łóżka. Czuła jego siłę – smukłe palce wbijające się w jej biodro, napinające się z każdym ruchem mięśnie brzucha i ramion.

Oparł drugą dłoń tuż obok jej głowy i wszedł w nią kolejnym potężnym ruchem. Audrey poczuła ból przeszywający jej kręgosłup. Był otępiający i jednocześnie rozkosznie przyjemny. Był, czego tak bardzo nienawidziła. Czymś, co tak strasznie uwielbiała.

Naparła zębami na dolną wargę, gdy echo orgazmu skumulowało się w miejscu, gdzie ich ciała były ze sobą połączone. Jednocześnie przesunęła dłonie w górę, przez jego kark i wplatając palce we włosy Alexandra, przyciągnęła jego twarz ku swojej.

Wiedziała, że taka chęć przejęcia kontroli może mu się nie spodobać, ale w tym momencie, gdy była na granicy otępiającej rozkoszy, pragnęła jedynie poczuć ciepło jego pocałunku.

Nawet jeżeli jego delikatność i czułość, była jedynie chwilą, która niebawem miała minąć. Pięknym złudzeniem, niczym, co mogłoby wydawać się prawdziwe.

Dotknął jej ust, całując ją zaborczo, jakby chciał nawet tym gestem pokazać, że była jego. I choć wiele kobiet zapewne uznałoby to za błogosławieństwo, dla Audrey od lat było to czymś, co jednocześnie sprawiało, że czuła się żywa i kawałek po kawałku odbierało tę część jej duszy, która zdołała gdzieś tam jeszcze się uchować.

Kruszyła się. Z każdym kolejnym dniem było jej coraz mniej.

Z każdym dniem. Z każdą chwilą, gdy nie potrafiła przestać go kochać.

Alexander przyparł jej biodra do materaca, wchodzą w nią całą długością. Jęknął gardłowo prosto w jej usta, sprawiając, że ciałem Audrey zawładnęło otępiające ciepło. Zadrżała, wciąż tkwiąc w jego silnych objęciach, wciąż całując jego zimne wargi, wciąż mierzwiąc miękkie, hebanowe włosy.

Wciąż ciesząc się swoją własną nagrodą.

Zacisnęła powieki, pragnąc, aby czas nieco zwolnił, aby on choć jeszcze przez krótki moment był taki, jak kiedyś, aby kochał ją w taki sposób, jak kiedyś.

Wcale tego nie chcesz, Audrey, odezwał się głos w jej głowie. Teraz nie należał ani do niej, ani do jej ojca. Był głosem jej męża. Stanowczym i władczym. Nie pragniesz słodkiej, pięknej miłości. Pragniesz bólu. I wiesz, że tylko ja mogę ci go dać.

Odchyliła głowę w tył, jakby chciała nią pokręcić, ale właśnie wtedy silne ramiona Alexandra objęły jej nagą talię. Przyciągnął ją do siebie, przyciskając jej drobne, zmęczone ciało do swojej twardej klatki piersiowej.

Zawsze czuła się przy nim taka słaba, jakby zaraz miała kompletnie się rozpaść. I jakby tylko on mógł ją przed tym uchronić.

Jej głupie serce zabiło rozpaczliwiej, gdy zimne wargi mężczyzny dotknęły jej nagiego ramienia, pieszcząc spragnioną dotyku skórę. Rozluźniła się w jego ramionach, pozwalając, by zmęczenie na nowo wkradło się do jej umysłu.

Zamknęła oczy, jednak nim zasnęła, znowu przypomniała sobie, w czyich ramionach tkwiła.

W ramionach potwora.

Po jej policzku spłynęła jedna, samotna łza.

Gdy był tuż obok, nie mogła pozwolić sobie na więcej. 

***

Obudziła się kilka godzin później.

Panującą w rezydencji ciszę zakłócał jedynie równomierny szum wody, który dobiegał zza drzwi łazienki na piętrze.

Audrey przysiadła na brzegu łóżka. Długie, rude włosy osunęły się na jej nagie ramiona. Zignorowała lekki ból w okolicy podbrzusza i sięgnęła po satynowy szlafrok. Okrywając się nim, wstała na równe nogi. Czuła zimno marmurowej posadzki pod bosymi stopami, gdy pokonywała schody.

W kuchni wstawiła wodę na kawę, wyciągnęła patelnię ze zmywarki i opakowania jajek. Włożyła grzanki do tostera i zabrała się za przygotowywanie śniadania.

Alexander nie wymagał od niej, aby gotowała. Gdyby tylko tego zapragnęła, zatrudniłby pomoc domową, która mogłaby zajmować się gotowaniem i sprzątaniem. Ale Audrey naprawdę to lubiła – gotowanie jego ulubionych dań, prasowanie koszul, dbanie o ich dom. Wtedy chociaż przez chwilę czuła się zupełnie tak, jakby byli po prostu... normalni.

Nie mogła iść do pracy. Doktor Jennis twierdziła, że Audrey nie była jeszcze na to gotowa.

Drgnęła, gdy nagle usłyszała za sobą odgłos jego kroków.

Objął ją tak, jak to robił zawsze – kładąc duże dłonie na jej biodrach i składając krótki pocałunek na szyi.

– Dzień dobry – mruknął lekko zachrypniętym głosem, od którego poczuła uścisk u zbiegu ud.

Wciąż lekko wilgotne kosmyki jego włosów musnęły jej kark.

– Dzień dobry – odpowiedziała. – Śniadanie zaraz będzie gotowe.

– Dzisiaj muszę zjawić się w kancelarii wcześniej. Zjem coś na mieście – poinformował.

Audrey odwróciła się w jego ramionach i spojrzała na niego z troską.

– Ostatnio dużo pracujesz – zauważyła.

On zawsze dużo pracuje, przypomniał głos w jej głowie.

– Nie martw się tym. – Dotknął jej policzka, potem lini szczęki i podbródka, aż w końcu musnął kciukiem dolną wargę. Przełknął z trudem, gdy zadrżała pod jego dotykiem. – Przepraszam, że cię obudziłem.

Audrey wiedziała, że miał na myśli to, co zaszło pomiędzy nimi w nocy.

– Mam dużo na głowie. Nie mogłem spać i po prostu musiałem poczuć... – Przeniósł ciężar spojrzenia na jej wargi. – ..., że jesteś blisko.

Kobieta stanęła na palcach i złożyła na jego ustach krótki, lekki pocałunek.

– Powinieneś wziąć wolne w ten weekend.

– Tak, chyba masz rację. – Cofnął się o krok.

– Poczekaj. – Zatrzymała go, po czym uniosła ręce i poprawiła lekko przekrzywiony, czarny krawat. – Teraz jest idealnie. – Położyła dłoń na jego piersi.

Alexander pochylił się i dotknął jej warg, znowu sprawiając, że czuła się tak, jakby naprawdę byli normalni.

Odprowadziła go do drzwi, pomachała na pożegnania, a gdy wróciła do pustych, jasnych ścian rezydencji, uświadomiła sobie, że to przecież tylko pozory. Czy naprawdę była aż tak głupia i naiwna, aby tak często o tym zapominać?

Zjadła śniadanie, a potem z kubkiem kawy wspięła się na pierwsze piętro, gdzie w sypialni odnalazła laptopa. Wróciła z nim do jadalni i krótko przed dziewiątą połączyła się z doktor Jennis.

Kobieta jak zwykle powitała ją radosnym:

– Mam nadzieję, że przygotowałaś sobie duży kubek kawy, bo dzisiaj zamierzam trochę się pomęczyć.

Audrey delikatnie się uśmiechnęła. Lubiła doktor Jennis, nawet jeżeli ta pięćdziesięcioletnia kobieta czasami zapominała, o czym rozmawiały podczas ostatniego ''spotkania''.

– Wydarzyło się coś niezwykłego od naszej ostatniej rozmowy? Mówiąc ''coś niezwykłego'' mam na myśli, czy może rozmawiałaś z kimś, wyszłaś na zakupy lub...

– Wczoraj do domu obok wprowadził się jakiś mężczyzna – wtrąciła, nie bardzo wiedząc, dlaczego jej usta opuściły właśnie te słowa.

– Och, masz nowego sąsiada! Rozmawiałaś z nim?

– Nie, ja...

– W porządku. Gdy zobaczysz go następnym razem, spróbuj powiedzieć po prostu: ''Dzień dobry'', hm? Spróbujesz, Audrey?

Nie, pomyślała.

– Tak.

– Świetnie. A co z głosami? Wciąż ci dokuczają?

Tak.

– Nie – skłamała.

– Więc nowe leki pomogły?

– Wygląda na to, że tak.

– Cieszę się, Audrey. Jesteśmy na dobrej drodze. Ty jesteś na dobrej drodze.

Audrey znowu się uśmiechnęła. 

***

Gdy słońce wzeszło na tyle wysoko, że przestało wpadać przez okna do pokoju na piętrze, William odłożył pędzel i marszcząc brwi, zmierzył płótno uważnym spojrzeniem. Czerwone smugi układały się w coś, co z bliska przypominało drzewa, lecz z pewnej oddali było płomykami gasnącego ognia.

Zerknął na zegarek, który oplatał jego nadgarstek i z zaskoczeniem uświadomił sobie, jak późno już było.

Opuścił pokój, do którego poprzedniego dnia przyniósł czyste płótna i farby i przeszedł do pomieszczenia, gdzie w kartonach znajdowały się jego ubrania. Zmienił brudną koszulkę na czystą. Potem odnalazł swój portfel i pokonał drewniane schody.

Za cztery godziny do jego domu mieli wpaść Frankie oraz Cora. Zaprosił ich na kolację, bo gdyby nie ta dwójka zapewne wciąż gnieździłby się w czterech ścianach małego mieszkania w Sacramento. Cóż, Mackowie było również jedynymi osobami na tym dziwacznym osiedlu, których znał.

Musiał wpaść do sklepu, kupić kilka rzeczy do kolacji, a także butelkę jakiegoś dobrego wina.

Wychodząc na ganek, wybrał numer przyjaciela. Przycisnął telefon do policzka i przytrzymując go ramieniem, zajrzał do portfela, aby upewnić się, że znajdowała się w nim karta kredytowa oraz niewielka ilość gotówki, jaką wypłacił poprzedniego dnia, w drodze do Dove Canyon.

– Hej, Frankie, chciałem tylko...

– Cześć, tutaj Frankie. Zapewne gram teraz w golfa lub wciskam jakieś bogatej rodzince domek za miastem, więc nie mogę rozmawiać. Zadzwoń później.

William przewrócił oczami na dźwięk sekretarki. Frankie był agentem nieruchomości i podobne nieśmieszne żarty były niestety częścią jego osobowości.

Wzdychając ciężko, rozejrzał się dookoła. Nie miał czasu, aby błądzić po okolicy w nadziei, że po drodze natknie się na jakiś sklep. Mógł spróbować dodzwonić się do Cory, ale szanse na to, że żona jego przyjaciela odbierze telefon, były jeszcze mniejsze od tego, że zrobi to Frankie.

Jego spojrzenie w końcu spoczęło na rezydencji, która znajdowała się tuż za płotem. Przy niej jego dom prezentował się wyjątkowo śmiesznie, ale być może była to idealna okazja, aby przywitać się z nowymi sąsiadami?

Cóż, właściwie nie miał większego wyboru, więc już po chwili stanął przed dwuskrzydłowymi, czarnymi drzwiami i nacisnął dzwonek.

*** 

Audrey zatrzymała się gwałtownie, gdy od ścian rezydencji odbił się dźwięk, którego nie słyszała od tak dawna.

Przez kilka długich sekund stała bez ruchu, starając się nie zapomnieć, że powinna oddychać i w duchu mając nadzieję, że po prostu się przesłyszała. Ale właśnie wtedy ten dźwięk znowu do niej dotarł.

Odwróciła się niepewnie, trzymając w dłoniach kosz z praniem i spojrzała w kierunku drzwi. Dostrzegła wysoką sylwetkę za szklanymi, podłużnymi szybami i uświadomiła sobie, że jej prośby nie zostały wysłuchane – ktoś naprawdę tam stał.

– Spokojnie – szepnęła. – Przecież wcale nie musisz otwierać tych cholernych drzwi...

Dzwonek znowu rozbrzmiał wewnątrz domu.

Audrey drgnęła, mocniej zaciskając dłonie na plastikowych uchwytach kosza.

Stała pośrodku szerokiego korytarza, pustym wzrokiem wpatrując się w zarys męskiej sylwetki.

Oddychaj, przypomniała sobie, musisz oddychać.

Pamiętaj, że możesz po prostu udawać, że cię tutaj nie ma, że...

Właśnie wtedy zza drzwi dobiegł głos:

– Hej, jestem nowym sąsiadem.

Audrey cofnęła się o krok.

– Wprowadziłem się do domu obok dopiero wczoraj i nie wiem, gdzie znajduje się najbliższy sklep, a muszę pilnie zrobić zakupy, więc pomyślałem, że...

Odłożyła koszyk na stolik pod lustrem i zrywając się na równe nogi, podeszła do drzwi. Srebrna klamka zdawała się parzyć jej skórę, gdy objęła ją palcami. Przekręciła zamek, otworzyła drzwi i...

I natrafiła na spojrzenie niebieskich oczu.

Mężczyzna, który przed nią stał, najwyraźniej zaskoczony tak nagłym pojawieniem się Audrey, uniósł brwi. Kosmyki brązowych włosów osunęły się na jego czoło, a wyraz twarzy momentalnie złagodniał.

Miał na sobie ciemne dżinsy i biały t–shirt, który uwydatniał mięśnie jego ramion i torsu i odsłaniał tatuaże, które przyciągnęły jej uwagę.

Pokrywały jego duże, męskie dłonie, pięły się w górę ramion i znikały pod materiałem koszulki.

Nagle na jego twarzy pojawił się zniewalający uśmiech. Taki, który widzi się u aktorów w filmach młodzieżowych – szczery, naturalny i po prostu... piękny.

Audrey cofnęła się o krok, odruchowo przymykając drzwi, przez co te boleśnie uderzyły o jej ramię.

Mężczyzna wyciągnął w jej kierunku wytatuowaną dłoń, jednak zawahał się, gdy spojrzała na niego niczym przerażony, bezbronny kot zapędzony w róg przez psa.

– Nie chciałem cię przestraszyć. – Cofnął dłoń i przeczesał palcami brązowe włosy.

– To nic – mruknęła, unikając jego spojrzenia.

– William – przedstawił się. – Mieszkam...

– W domu obok – wtrąciła. – Tak. Już mówiłeś.

William delikatnie się uśmiechnął. Obserwował ją poprzedniego dnia, jednak teraz, stojąc tuż przed nią, widział ją dokładniej – piegi na bladej skórze, zielone, lekko przygaszone oczy łagodne rysy twarzy.

Mogła być młodsza niż założył to, gdy zobaczył ją po raz pierwszy, przez okno w pokoju.

– Tutaj nie ma sklepu – oznajmiła.

William uniósł brwi. Spodziewał się, że kobieta się przedstawi, bo przecież sam zrobił to chwilę wcześniej, ale najwyraźniej nie miała takiego zamiaru.

– Najbliższy Walmart znajduje się jakieś trzy kilometry za osiedlem. Musisz wyjechać za bramę i kierować się do centrum miasta.

Nie odrywał od niej spojrzenia, kiedy odwróciła głowę i ruchem dłoni wskazała jakiś kierunek. Długie, rude włosy musnęły jej nagie ramię. Była ubrana w ogrodniczki i żółtą koszulkę na ramiączkach.

Gdy ponownie spojrzała prosto w jego oczy, William potrząsnął głową. Nie powinien aż tak jej się przyglądać, nawet jeżeli jej uroda wydawała mu się tak wyjątkowa i niecodzienna.

– To wszystko? – zapytała, przymykając drzwi, jakby chciała się nimi zasłonić.

– Tak. – Uśmiechnął się kącikiem ust. – Dziękuję za pomoc. Miło było cię poznać... – Urwał, pragnąc, aby w końcu wypowiedziała swoje imię, jednak kobieta jedynie skinęła. – Nie będę dłużej cię niepokoił.

Odwrócił się, nabrał głęboki wdech i ruszył idealnie zielonym trawnikiem rezydencji Hernanów w kierunku swojego – uschniętego i o wiele mniej imponującego. Gdy w połowie drogi zerknął przez ramię, Audrey Hernan zniknęła już wewnątrz domu.

William odetchnął głęboko i kiedy już miał chwycić klamkę swojego samochodu, tuż za nim rozbrzmiał kobiecy głos:

– Przepraszam!

Odwrócił się i ujrzał kobietę w różowym, obcisłym stroju do jogi. Pod ramieniem trzymała matę, a długie, jasne włosy spięła w wysoki kucyk.

Nieznajoma przeszła przez jezdnię i znalazła się na jego trawniku. Jej twarz zdobił szeroki uśmiech.

– Lucy Grey – przedstawiła się, wyciągając ku niemu szczupłą dłoń. – Mieszkam po drugiej stronie ulicy.

– William. – Chwycił jej rękę i ścisnął ją delikatnie.

– Więc, Williamie... Wprowadziłeś się do dawnego domu Andrew?

– Znałaś poprzedniego właściciela?

– Och tak! – Zachichotała. – Wszyscy go znali. Andrew był... Duszą towarzystwa! Ach, właśnie. W ten weekend razem z mężem organizujemy małe przyjęcie w ogrodzie. Może wpadniesz? To chyba dobra okazja, żeby poznać nowych sąsiadów.

William, pomimo wątpliwości, zdobył się na uśmiech.

Nie sądził, aby podobne przyjęcia był czymś w jego stylu. Nie wpasowywał się w grono ludzi żyjących w tej okolicy. Cholera, nie miał nawet basenu w ogrodzie i nie grał w golfa w każdy czwartek, jak większość z nich.

Mimo to, powiedział:

– Postaram się zjawić, ale nie mogę niczego obiecać.

– Świetnie. – Lucy wydawała się uradowana. Dotknęła jego ramienia szczupłą dłonią, zahaczając palcami o materiał koszulki. – Wybacz, ale śpieszę się na zajęcia z jogi. – Poprawiła matę, która wysunęła się spod jej ramienia. – Do zobaczenia w sobotę!

William powiódł za nią spojrzeniem, gdy ruszyła dalej chodnikiem. Potem zerknął w kierunku rezydencji Hernanów, tylko przez moment mając wrażenie, że dostrzegł zarys kobiecej sylwetki w jednym w okien.



J.B.H

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro