4. ten brudny róż na tle załamanego nieba

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

W piątki na kanale kryjącym się pod numerem dwudziestym drugim o dziewiątej wieczorem chodzili "Przyjaciele". Mniej więcej piętnaście minut przed rozpoczęciem serialu do domu wracała moja matka. Padała na kanapę często  w butach i płaszczu, a później przez najbliższą godzinę oglądaliśmy odcinek kultowej komedii. Piątki. "Przyjaciele". Leżenie na tej okropnej, beżowej kanapie w odzieży wierzchniej. Moje jedyne dobre wspomnienia stricte z nią związane.

Naszą cotygodniową tradycję praktykowaliśmy przez lata, nawet w czasach, gdy zupełnie się mijaliśmy, a jej oczy wydawały mi się bardziej obce niż te należące do starszej kasjerki pracującej w sklepie na naszym osiedlu, odkąd pamiętam. Aż w końcu nadeszła piąta klasa szkoły podstawowej, stół ugiął się pod wpływem potężnego trzaśnięcia w niego pięścią, a ekran telewizora przewrócił i rozbił. Nie jestem pewien, czy spowodował to ciśnięty przez pokój but, czy może butelka. Nie wiem. Nie pamiętam. W każdym razie nasza rutyna została przerwana i chociaż po pewnym czasie na tym samym miejscu postawiono nowy ekran, do takiego regularnego oglądania "Przyjaciół" nie wróciliśmy już nigdy.

Lubię wydźwięk słowa "nigdy". Jest to wyraz niezwykle zakłamany, w końcu traktujący o czymś, czego nie możemy być pewni, a jednocześnie niosący za sobą swego rodzaju niepodważalną siłę. Długość mojego "kiedyś" gwałtownie się kurczy, dlatego myślę, że mam prawo używać "nigdy" do woli.

Nigdy nie tłumaczyłem swojego sposobu bycia rodziną. To po prostu ja. To nie zepsucie, upośledzenie, niezmywalna skaza, usterka. Ludzie nie powstają na taśmie fabryki, nie jesteśmy masową produkcją jednakowych egzemplarzy. Może, ba, na pewno niektóre z prezentowanych przeze mnie zachowań są wynikiem wychowania, lecz tak jest przecież z każdym człowiekiem bez względu na to, czy dorastał w skrajnym ubóstwie, czy "normalnej" rodzinie. Nie nazwałbym tego usterką. Słowo "usterka" sugeruje możliwość skutecznej naprawy, trwałego usunięcia źródła problemu, a ja przecież nie jestem zepsuty. To pozorna skaza, blizna, jakich wiele na moim ciele, za którą pozornie kryje się jakaś historia i powód, choć w rzeczywistości po tylu latach jest to po prostu cząstka mnie. Nie wyobrażam sobie egzystowania bez tego. W połowie gimnazjum regularnie kupowałem papierosy, by móc przypalać sobie nadgarstki. Praktycznie nie zdarzało się, by okrągłe ranki na moich rękach zasklepiały się w strupy, bo gdy tylko tak się działo, przypalałem je na nowo. Z jakiegoś powodu zaprzestałem periodycznie oddawać się tej czynności. W ostatnim czasie dosyć mi do tego tęskno, ale aktualnie niestety nie jestem zbyt w stanie przejść na drugi koniec domu, a co dopiero dwa osiedla dalej (nigdy nie odważyłbym się kupić papierosów od tej kobiety z naszego osiedlowego sklepu – bez względu na to, czy miałbym lat czternaście, czy pięćdziesiąt, łączy nas niewypowiedzianych pakt pilnowania pozorów mojej dziecięcej niewinności, która zniknęła może właśnie w piątej klasie, a może nawet wcześniej, w końcu, gdy miałam jedenaście lat, mój świat nie skończył się po raz pierwszy). Te drobne przebarwienie na mojej skórze sprawiają, że moje dłonie należą do mnie. Odbierając swoje ciało jako obiekt nierzeczywisty, nieważny, nierealny, odczuwam drobny sentyment do części, których istnienie jest zależne ode mnie i przedsięwziętych działań. Szpecą mnie...? Zapewne tak, ale to właśnie moja szpetność mnie uformowała. Nie sprawia to, rzecz jasna, że ją kocham lub akceptuje. Nie znoszę jej i brzydzę się tak samo, ale przynajmniej mogę powiedzieć, że gardzę sobą; bytem zależnym tylko od siebie, swoich przekonań i postanowień, a nie "moją usterką".

— Juliusz — wymawia to imię, jakby testowała jego smak, poszukiwała znajomej słodyczy wśród głosek. Wątpię, by odnalazła cokolwiek. — Tak miał na imię mój ojciec.

Większość dzieci z natury jest bardzo głośna, nad czym rodzice nie są w stanie zapanować, lecz patrząc na to, jak wiele rodzin zmusza swoje pociechy do milczenia na temat tego, o czym powinno się mówić, ba, wrzeszczeć, to zjawisko wydaje się smutnym żartem matki natury. Usta matek pełne są smutnych żartów.

— Miał? Nie wiedziałem, że to czas przeszły...

Przepraszam? Jest mi przykro? Czy należy przy niej kłamać? Czy lepiej splamić szczerość przyzwoitością, czy pozostać szorstkim niby Sahara, papier ścierny, ale szczerym jak niezapudrowane, purpurowe od płaczu policzki?

Mocą dzieci jest szczerość. Bezczelność, nieznajomość pojęcia wstydu, wolność od konwenansów kultury, w której przyszło nam żyć. A jednak po jakimś czasie wszyscy przesiąkamy milczeniem narodów, próbujemy zatrzasnąć oczy na świat, by nie oszaleć od wszechobecnej samotności.

Ktoś inny mógłby powiedzieć, że w bardzo młodym wieku najzwyczajniej zmuszono mnie zdobycia dojrzałości, jakiej od dziecka nie można wymagać. Że jestem w tej kwestii podobny do wielu innych. W końcu ilu takich małych dorosłych stąpa po Ziemi? Ja bym powiedział, że kazano mi kłamać. Kłamać jak z nut. Jak gdyby siedział przede mną krytyk, a tym krytykiem byłaby cała ludzkość. Jak gdybym musiał im wszystkim wyśpiewać historię wyssaną z palca tak, by uwierzyli. W końcu podrosłem, stałem się wprawiony w kłamstwie, nieczujący już prawie skowytu sumienia, zdolny do mówienia prawdy w taki sposób, jak gdyby to były te same bajki. Ukryłem łzy wśród własnych historii, wmawiając wszystkim, że otaczam się fikcją. Bo kluczem nigdy nie była wiara w opowieści, kluczem była wiarygodności i jej akceptowanie, wierzenie w nią nigdy nie miało nic do rzeczy.

— Dla mnie zawsze był czasem przeszłym.

Kiwam głową, nie musząc słyszeć nic więcej, by zrozumieć. Nie czuję się w jakiś sposób poruszony. Kogo nie skrzywdziła własna rodzina?

Im starszy jestem, tym więcej we mnie bierności. Coraz mniej we mnie młodzieńczej butności każącej wykpiwać wszystko, co ludzie. Z każdym rokiem obojętnieję na obecną w każdym aspekcie życia niesprawiedliwość. To pewnie efekt milczenia, którego wszyscy doświadczamy, jednak, zamiast poddawać się przez to biegowi życia, czuję się jeszcze bardziej odrealniony, oderwany od rzeczywistości.

— Rodzina to niewdzięczny temat — stwierdzam, przekładając poduszkę na drugą stronę. Teraz przyjemnie chłodzi mi kark jedwabistą fakturą. Czuję się powierzchownie spokojny.

— Chyba tylko niewdzięczne tematy się liczą w tym smutnym świecie — odpowiada, przybliżając się do mnie bez cienia wstydu. Siedzimy koło siebie, dzieli nas zaledwie paręnaście centymetrów odległości, lecz nie ma w tym napięcia, oczekiwania, niezręczności. Mamy w sobie obcą nam dotąd szczerość, otwartość, jakiej jeszcze nigdy nie zaznaliśmy, więc co za różnica, czy siedzimy tak blisko siebie, czy na dwóch różnych gwiazdach, skoro nasze myśli szybują na tej samej orbicie.

— Liczą? Coś się w ogóle liczy?

Myślę o zapachu różowej hortensji, o kształtach chmur i promieniach słońca, które zdaje się śmiać i co jakiś czas rzucać perskie oko zza zielonych liści krzewu. To wszystko to marność, ulotne, nieważne, więc czemu mi ta słodycz chwili tak utkwiła w pamięci? Czemu wciąż wracam na łono natury spod okna? Czemu podświadomie doceniam beztroskę chwili, w której moja przeszłość, uczucia i problemy nie istnieją, skoro jestem w pełni świadomy jej pozorności i tego, jak prędko odchodzi? Dlaczego mimo wszystkiego, w co nauczyłem się wierzyć, muszę zawsze pragnąć spokoju chwili?

Niebo ma dzisiaj odcień szarości. To dobrze, bo ostatnich dniach panowała nieznośna duszność, taka, która zazwyczaj zwala człowieka z nóg i nie pozwala mu na wyjście z łóżka, jednocześnie nie dając spać po nocach. Powoli zza gęstych chmur w kolorze sinym wyłania się cienka linia horyzontu w odcieniach brudnego różu.

Niespodziewanie na parapet spada pierwsza kropla, a zaraz za nią miliard innych. Wzdrygam się, jak gdyby huk wywołany ulewą zaskoczył mnie, a przecież czekałem na nią cały dzień. Urwanie chmury, potoki łez spływają z załamanego nieba. Zalewają ulice, spływają po zielonych liściach krzewu hortensji. Może czyjeś łzy mieszają się z tym deszczem, może ktoś w nim tańczy. My tylko siedzimy, obserwując rozhulany żywioł, nie czując na rozgrzanej skórze lodowatych kropelek, poznając je tylko zmysłem wzroku. Nie uczestniczymy w ulewie. Jesteśmy zaledwie obserwatorami upadku załamanego nieba.

A krzew hortensji pachnie.

///
tytuł rozdziału jest fragmentem białego wiersza, który zaczął powstawać na krakowskim Westerplatte o drugiej w nocy. następna linijka to:

patrzę na spłaszczone kształt chmur i myślę, że to papierowy świat

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro