prolog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Ej, ty! Idioto!

Przenoszę spojrzenie z notesu, w którym do tej pory intensywnie skrobałem, na Filipa Klukę, naszego, pożal się Boże, czcigodnego przedstawiciela wydziału prawa. Wszyscy lokatorzy naszego mieszkania to prawdziwie porządni, uczciwi ludzie: dwie studentki malarstwa, Miłosz z polonistyki, który jest na niej nie przez umiłowanie literatury czy mowy ojczystej, tylko dlatego, że jest blisko spokrewniony z szanownym dziekanem, Tymoteusz, mój imiennik z intermediów, Karol z kulturoznawstwa, no i oczywiście ja. Jak już mówiłem, sami uczciwi, żywi ludzie, którzy mają w genach wyzysk, ból i cierpienie. No i jest tutaj z nami, co prawda bardziej ciałem niż duchem, ale jednak, Filip Kluk, czyli istota przejawiająca chorobliwy (jak na nasze standardy) poziom normalności i ambicji.

— Tak, kochany prawniku?

Kochany prawnik – och, jakże ten tytuł się u nas utarł!

"Kochany prawniku, czy zgodzisz się pozmywać w środę zamiast mnie, bo mam naprawdę pracy po skronie i najpewniej wrócę dopiero późną nocą, jeżeli w ogóle?"

"Kochany prawniku, widzę, że robisz pranie, więc chyba nie byłoby wielkim kłopotem zrobić też i mojego, prawda?"

"Kochany prawniku, skończyło się mleko."

"Kochany prawniku, Karol znowu zarzygał wycieraczkę i nikt nie kwapi się posprzątać tego syfu."

A nasz dzielny i światły strażnik prawa zazwyczaj nic nie mówi, tylko zaciska wargi i mężnie znosi to nadwerężanie jego dobroci.

— Jest czwarta w nocy. Normalnie ludzie o czwartej w nocy chrapią w najlepsze, a ty co? Co tam skrobiesz?

Gdyby moje włosy były choć trochę bardziej bujne albo przynajmniej odrobinę dłuższe, mógłbym je w tym momencie odrzucić zamaszystym ruchem i spojrzeć na ten mało romantyczny boży podmiot z niekrytą pogardą i wyższością. Z racji, że moja fryzura pozostawia odrobinę do życzenia, ograniczam się do spiorunowania go wzrokiem.

— A ty, Kluka, hm? Czemuż to nasz porządniś nie chrapie słodko w łóżeczku? Raniutko są wykłady. Chyba nie chce pan przegapić prawa karnego?

— Oczywiście, że nie przegapię wykładów. Uczyłem się.

— Ach, uczył się pan! Nigdy bym nie zgadł.

Cały przebrzydły Kluka. Obrzydliwie pracowity, nienawidzący lenistwa, przedzierający się przez przeciwności losu niczym pocisk.

Kluka, Kluka, nieładnie. Kto to widział tak nie spać po nocach? Jeszcze pan zemdleje, i kto pana będzie zbierał? Przecież chyba pan sam nie da rady?

— Co piszę? Ach, to esej o tym, jak chcę zostać pochowany. — Stukam placem w kartkę. — Lepiej niech pan się przyjrzy, panie Kluka. W końcu, jeżeli ktoś będzie moje truchło z tej meliny wynosić, to z całą pewnością będzie to pan.

— Idiotyzm.

— Nie rozumiesz mojego smutku, panie Kluka. Ograniczonyś.

— Lubisz być dramatyczny, co, Tymku?

Wytknąłbym mu jego brak zrozumienia, robotyczność, nieczułość, ale jakoś spojrzenie, jakim mnie obdarza, odwodzi mnie od tego. To oczy człowieka obrzydliwie znudzonego. Przygnębionego. Przeżartego prozą życia do cna. Człowieka, który więcej zniósł batów niż pochwał. Oczy człowieka, który prosi, bym przestał, bo nie ma siły słuchać. Biedny Kluka, taki zmęczony.

Biedny, biedny, Kluka. Myślisz pan, że coś wiesz o zmęczeniu? Całe życie tylko biegniesz i pędzisz do jakiegoś celu, który kiedyś tam sobie postawiłeś. Okradasz się ze zdrowia. Czasami zdajesz się nie widzieć, że twoje ciało składa się z kości i krwi, a nie sprężyn i oliwy. Takim jak ty to łatwo, panie Kluka.

— A co to za tableteczki, panie Kluka? Czyżby główka pobolewała?

— Za chwilę zaboli to ciebie nos, jak nie wyeksmitujesz do siebie w pierzynę. I spal te brednie. Naprawdę, Tymoteuszu, nie jesteś tak durny, jak sprawiasz wrażenie. Przynajmniej pozwól mi w to wierzyć.

— Oj, Kluka, Kluka. Pan to jednak jest twardy orzech do zgryzienia.

— Dobranoc — odpowiada Kluka, przewracając oczyma, choć spać wcale nie zamierza.

— Oj, dobrze. Już dobrze. Pójdę. Ale niech mi pan tylko pierwej jeszcze szepnie, jakże to pan chciałby być pochowany, co?

Oj, panie Kluka, pan to emanuje taką eteryczną siłą życia. Tak się pan stara. Tak pan walczy o tu i teraz. Tak panu zależy. I po cóż to wszystko? W końcu wszyscy i tak pójdziemy do piachu.

— Chciałbym mieć bardzo ładną koszulę do trumny, wie pan, panie Kluka? Taką bieluchną. Z żabotem, och! Sprawi mi pan ładną koszulę do trumny, Kluka? Będzie miał pan moje pośmiertne zobowiązanie.

Kluka kręci głową ze zrezygnowaniem, odprowadzając mnie do wyjścia z salonu.

— Tylko niech pan pamięta, musi być z... AHHH — ziewam, przeciągając się —... z żabotem!

Zatrzaskuje mi drzwi przed nosem. Biedny, biedny, Kluka. Będzie przekuwał słowa z podręczników w wiedzę, której jest taki żądny. A za trzy godziny wyjdzie o pustym żołądku i będzie tak latał aż do wieczora, starając się przeżyć cały tydzień w ciągu jednego dnia.

Ach, Kluka, Kluka. Wariacie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro