Prolog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Na krótko przed tym, nim Dante De Ville stał się nikczemnikiem. 


W jednej ze swoich książek Lew Tołstoj napisał kiedyś: ''Zdumiewające, jak zupełne bywa złudzenie, że piękno jest dobrem.''

W owych słowach kryje się okrutna prawda, której my, ludzie, nie potrafimy dostrzec. Trudno jest nam bowiem zaakceptować, że to, co tak bardzo zachwyca nasze oczy, może zbeszcześcić naszą duszę.

Pragniemy wierzyć, że za tym, co piękne, zawsze kryje się dobro.

Właśnie dlatego nikt nawet nie śmiał podejrzewać, że za murami ogromnej posiadłości rodziny De Ville kryło się coś paskudnego, zatrważającego i po prostu... brzydkiego.

Kiedy w tamto pamiętne, burze popołudnie, czarna elegancka limuzyna przejechała przez mosiężną bramę i ruszyła szeroką kamienną drogą ku wzniesionej na wzgórzu rezydencji, w pokoju na drugim piętrze, Eva De Ville składała na czole swojej dwuletniej córeczki pełen czułości pocałunek, nie mając pojęcia, że dane jej jest to robić po raz ostatni.

Odsunęła się od dziecięcego łóżeczka i odgarnęła z policzka małej Verity kosmyk ciemnych włosów. Pożegnała się z nią bezgłośnie, nie chcąc jej zbudzić. Przed wyjazdem nie miałaby czasu znów jej usypiać, a bardzo nie lubiła, gdy jej córka zasypiała w ramionach kogoś, kto nie był nią.

Potem bezszelestnie przeszła na korytarz, który ciągnął się bez końca w obie strony. Zajrzała do pokoju młodszego syna. Valentin siedział na miękkiej pufie, zwrócony twarzą do telewizora i ze słuchawkami na uszach. Grał na konsoli, co kilka sekund rzucając pod nosem pełne wściekłości słowa.

Eva uśmiechnęła się i uznała, że nie będzie mu przeszkadzać. Wiedziała, że Valentin był już w tym wieku, kiedy czułe pożegnania z mamą nie były czymś, na co lubił tracić czas. Patrzyła więc na niego jeszcze przez chwilę, po czym znów znalazła się na korytarzu.

Drzwi do ostatniego pokoju były zamknięte. Tuż zza nich nie dobiegł natomiast nawet najcichszy szelest. Eva ostrożnie zapukała w ciemne drewno. Kiedy odpowiedź nie nadeszła, wyciągnęła dłoń w kierunku klamki. Nie chwyciła jej jednak. Nawet nie musnęła opuszkami palców zimnego metalu.

Minęła kolejna, dłużąca się chwila, zanim z bólem serca zdecydowała się odejść. Pokonała błyszczące schody z jasnego marmuru i znalazła się w holu, gdzie nieopodal drzwi, jej mąż właśnie narzucał na szerokie ramiona swój ulubiony grafitowy płaszcz. Pasował idealnie do szarego garnituru.

– Jesteś – zauważył, poprawiając kołnierz. – Kierowca właśnie zabrał nasze walizki.

– Chciałem przed wyjazdem pożegnać się z dziećmi.

Pozwoliła, aby Mark okrył jej ramiona jasnym płaszczem. Gdy znów stanęli ze sobą twarzą w twarz, niepokój był zbyt druzgocący, aby mogła zbyt długo chować go głęboko w sercu.

– Powinieneś z nim porozmawiać – powiedziała głosem wyjątkowo cichym i niepewnym. Kryło się w nim tyle samo trosko, co smutku. – Od wczoraj praktycznie nie wychodzi ze swojego pokoju.

– Samochód już czeka.

– I poczeka jeszcze kilka minut, ale obawiam się, że twój syn nie zrobi tego samego.

Na surowej twarzy mężczyzny odznaczył się słaby grymas. Z jego ust w końcu uleciało ciężkie westchnienie.

– Masz rację. Porozmawiam z nim. Poczekaj na mnie w samochodzie. To nie powinno zająć zbyt wiele czasu...

– Najdroższy? – zatrzymała go, gdy ruszył w stronę schodów.

– Tak?

– Nie bądź dla niego zbyt surowy. On naprawdę chciał polecieć z nami do Nowego Jorku. Wiesz, że to wiele dla niego znaczyło.

Mark De Ville uspokoił żonę lekkim skinięciem.

– Nie martw się.

Następnie zostawił ją samą ze zmartwieniami na środku pustego holu i pośpiesznie wspiął się po schodach. Kiedy dotarł do drzwi na końcu korytarza, nie trudził się pukaniem. Po prostu chwycił klamkę i wszedł do środka.

Przystanął, zanim zdołał postawić więcej niż jeden krok i bardziej utonąć w ciemności, jaka zalewała pomieszczenie. Dopiero po kilku sekundach dostrzegł najstarszego syna.

Dante stał tuż przed ogromnym oknem, zwrócony plecami do wejścia. Za szybą, pośród okalającego ogródek mroku można było zobaczyć zarys wysokich drzew, które poruszane gwałtownym wiatrem, kołysały się we wszystkie strony.

Mark De Ville odetchnął głęboko, przypominając sobie o prośbie Evy.

Był surowym ojcem. Był dokładnie takim ojcem, jakiego sam kiedyś posiadał. Bo to właśnie dzięki niemu wyrósł na człowieka, którym teraz był. Gdyby wychował go ktoś słaby, nigdy nie zdołałby osiągnąć tego, dzięki czemu nazwisko De Ville znaczyło w tym mieście aż tak wiele.

– Wbrew temu, co zapewne myślisz, rozumiem twoją złość – zaczął.

Dante nawet nie drgnął. Stał nieruchomo, przypominając bardziej rzeźbę niż żywego człowieka.

– I chcę także, abyś i ty zrozumiał, dlaczego podjąłem taką decyzję. Masz już siedemnaście lat, Dante. Kiedyś przejmiesz firmę i mnie zastąpisz. A moim obowiązkiem, jako twojego ojca, jest cię na to wszystko przygotować. Świat, w którym przyjdzie ci żyć, jest o wiele okrutniejszym miejscem niż przypuszczasz. Nie jesteś na to gotowy. Nie teraz. I obawiam się, że nie w najbliższym czasie.

Wciąż się nie poruszył. Zdawał się nawet nie oddychać.

– Słyszałem, jak płakałeś. Wczoraj, w nocy, tuż po tym, jak powiedziałem ci, że nie możesz lecieć razem z nami. I to tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że decyzja, którą podjąłem, była słuszna. Jesteś zbyt słaby, synu. Ten świat... – Na moment zawiesił głos. – Jest pełen nikczemników. Aby przetrwać musisz być albo jednym z nich, albo kimś znacznie gorszym. Nie jesteś nawet w połowie tak zepsuty, jak oni wszyscy.

Dłoń mężczyzny nieco mocniej zacisnęła się na klamce. Gdy cofnął się o krok, drewniana podłoga zaskrzypiała pod jego butem.

Zanim odszedł, dodał jeszcze tylko:

– Opiekuj się rodzeństwem.

Gdyby tamtego wieczora Mark De Ville choć raz postanowiłby być prawdziwym ojcem i podszedł choćby o krok bliżej, być może w odbiciu lustra zdołałby dostrzec grymas bólu na twarzy swojego syna.

Może wtedy zrozumiałby, że niektóre słowa należy zachować tylko dla siebie.

Dante stał przy oknie jeszcze przez kilka minut. Słuchał odgłosów deszczu uderzającego o spadzisty dach i szumu porywistego wiatru. Czekał. I poczuł ulgę, gdy w końcu dostrzegł światła czarnej limuzyny, która zniknęła za ogromną bramą.

Zamknął oczy i głęboko odetchnął.

Nagle gdzieś pomiędzy ciszą a szumem deszczu usłyszał pukanie do drzwi własnego pokoju. Zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, te otworzyły się gwałtownie, a dookoła rozbrzmiał jakże irytujący głos jego młodszego brata:

– Starzy wyjechali. Wiesz, co to oznacza?

– Że jestem najstarszy z całej naszej trójki, więc musisz mnie słuchać?

– Nie! Możemy zamówić pizzę i całą noc grać w Fifę na konsoli!

Dante westchnął.

Valentin zdawał się jednak nie zrażony niechęcią ze strony brata. Cieszył się, że pod nieobecność rodziców będzie miał trochę więcej swobody. Oczywiście był jeszcze Richard, który zajmował się zarówno gotowaniem i rachunkami, a także był ich osobistą opiekunką pod nieobecność rodziców. Ale w porównaniu z mamą i tatą, był o wiele bardziej skłonny do negocjacji, jeżeli chodziło i czas grania na konsoli.

– Idziesz? – zapytał.

– Jestem zajęty.

– Czym? Gapieniem się w okno.

– Wymyślaniem sposobu, jak się ciebie pozbyć, a potem upozorować wszystko tak, aby wyglądało to na nieszczęśliwy wypadek – odpowiedział, nieznacznie odwracając głowę od okna.

Valentin prychnął na te słowa.

– Straszny z ciebie kutas, wiesz?

– Nie jesteś za młody na takie słowa, braciszku?

– Mam jedenaście lat – oburzył się, krzyżując ręce na piersi. – I nie mów do mnie ''braciszku''! – krzyknął, po czym z trzaskiem zamknął drzwi.

Gdy Dante znów spojrzał w okno, w odbiciu dostrzegł, że lewy kącik jego ust jest nieznacznie uniesiony w lekkim uśmiechu. Starł go szybko z twarzy, jak niechciany bród.

Potem znów zamknął oczy.

O wiele bardziej niż ciszę lubił to, co za sobą niosła – spokój, wytchnienie, ulgę.

Starał się nie myśleć o słowach ojca, ale te samoistnie do niego wracały za każdym razem, gdy tracił czujność. Były nieznośnie ciężkie i dokuczliwe i sprawiały, że Dante czuł wstyd i obrzydzenie do samego siebie.

Z plątaniny zgubnych myśli wyrwał go dobiegający zza ściany płacz.

Uniósł powieki i po raz pierwszy od dłużej chwili zdecydował się poruszyć. Kiedy wyszedł na korytarz, poczuł na skórze nieprzyjemny powiew chłodnego wiatru. Richard najwidoczniej nie zdążył zamknąć wszystkich okien, zanim rozpętała się burza.

Drzwi do pokoju Verity były delikatnie uchylone. Dante wszedł do dziecięcego pokoiku i nie zapalając światła, podszedł do łóżeczka.

Verity spojrzała na niego jasnymi oczami. Okrągłe policzki miała mokre od łez.

Wiatr tak mocno uderzał w dach, że musiał ją obudzić.

– Już dobrze – szepnął cicho Dante, pochylając się na tyle, aby siostra mogła dostrzec jego twarz w ciemności. Stopniowo przestawała łkać. – Już dobrze, V. Zapewniam, że w życiu jeszcze zdążysz się napłakać. Teraz odpocznij.

Nie odszedł od dziecięcego łóżeczka, dopóki nie miał pewności, że Verity zasnęła. W drodze na parter odnalazł jedno otwarte okno, przez które do wnętrza posiadłości wdzierał się chłodny wiatr. Zamknął je, po czym zszedł schodami.

W salonie natknął się na Valentina. Był zbyt zajęty graniem na konsoli, aby dostrzec, jak Dante bezszelestnie przechodzi do kuchni.

Cała posiadłość utrzymana była w tej samej barwie kolorystycznej – wszystko było albo białe, albo kremowe, albo złote.

Kuchnia była natomiast królestwem Richarda, ich kamerdynera i kurza.

Richard był jedyną osobę z zatrudnionej w domu służby, z którą Dante rozmawiał. Sprzątaczki i ogrodnicy zmieniali się tak często, że nawet nie trudził się zapamiętaniem ich imion.

Richard był z nimi jednak od... od zawsze. Z czasem stał się więc członkiem rodziny.

– Zgłodniałeś? – zapytał z typowym dla siebie uśmiechem.

Był mężczyzną zbliżającym się wiekiem do pięćdziesiątki. Nosił śmiesznego wąsa i idealnie wyprasowane białe koszule. Sprawiał wrażenie miłego człowieka. Był miły. Dante pragnął wierzyć, że naprawdę ich lubił, choć spora suma pieniędzy, jaką co miesiąc oferował mu ich ojciec zapewne także miała wpływ na to, że pracował tutaj już aż tak długo.

– Przyszedłem tylko po coś do picia.

– Gdybyś zmienił zdanie, pizza powinna być gotowa za kwadrans. Val próbował namówić mnie na zamówienie czegoś z pizzerni, ale sam wiesz, jak bardzo wasza mama nie lubi, gdy jecie gotowe jedzenie.

– Tak – mruknął pod nosem, podchodząc do lodówki.

Wyjął z niej karton soku limonkowego, postawił go na blacie kuchennej wyspy i sięgnął po wysoką szklankę. W tej samej chwili zadzwonił telefon w korytarzu.

Richard wyszedł z kuchni, mijając po drodze zdyszanego Valentina.

– Mam dwie minuty, zanim zacznie się druga połowa meczu! – oznajmił jedenastolatek, po czym pośpiesznie wyjął z szafki opakowanie ciastek i paczkę popcornu. Potem podbiegł do lodówki po puszkę Pepsi. – Na pewno nie chcesz zagrać ze mną? – zapytał, przystając w przejściu pomiędzy kuchnią a salonem. – Jestem nawet skłonny zapomnieć o tym, że chcesz się mnie pozbyć. Nie chcę grać sam.

– Poproś Richarda.

– Musiałbym najpierw wytłumaczyć mu, jak obsługiwać pada. Zmarnowałbym z godzinę, zanim w końcu by się tego nauczył.

Dante westchnął.

– Za chwilę do ciebie przyjdę – obiecał.

Na twarzy Valentina pojawił się uśmiech.

– Hej – zatrzymał młodszego brata.

– Tak?

– Skąd znasz to słowo? – zapytał.

– Chodzi ci o ''kutasa''?

– Tak.

Valentin poprawił wypadające z jego ramion słodycze.

– Słyszałem, jak nazwałeś tak Kevina, gdy graliście w piłkę na naszym podwórku.

– Nie mów tak przy rodzicach, okej?

– Bo będziesz miał kłopoty?

– Bo obaj będziemy mieć kłopoty.

Valentin znów się uśmiechnął.

Dante wiedział, że brat nie piśnie ani słówka. Mimo wszystko nie był przecież głupcem.

Do kuchni wrócił Richard, przerywając tym samym rozmowę pomiędzy braćmi. Kiedy niemal natychmiast spojrzał na Dantego, nastolatek poczuł nieprzyjemne ukłucie gdzieś głęboko w swojej piersi.

Niekiedy nawet najkrótsze spojrzenia potrafiły zdradzić więcej niż najdłuższe mowy. Odzwierciedlały myśli o wiele skuteczniej niż słowa.

– Chodzi o waszych rodziców – powiedział w końcu.

Dante nie płakał, gdy chwilę później Richard powiedział, że prywatny samolot ich rodziców zniknął z radaru mniej więcej trzy kwadranse po starcie.

Nie płakał, gdy przez całą noc czekali na jakiekolwiek wieści i nie płakał również wtedy, gdy owe wieści nadeszły – samolot runął do wody, zginęła cała załoga i wszyscy pasażerowie.

Nie płakał, bo wbrew temu, co powiedział jego ojciec, Dante De Ville nie był słabym człowiekiem. 



J.B.H

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro