Rozdział 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Posiadłość rodu De Ville wzniesiono na przedmieściach Seattle oddalonych od centrum miasta na tyle, aby każdy kto przejeżdżał obok mosiężnej bramy wydawał się podejrzany. Ogromny dom z kamienia stał na skraju lasu, a z okien jego zachodniego skrzydła roztaczał się widok na rzekę Willamette.

Piekło w samym sercu raju, jak zwykł w dzieciństwie określać to miejsce Dante. Piękne z zewnątrz, lecz paskudne i plugawe w środku.

Kiedy późnymi wieczorami każdego dnia (nie wliczając niedziel) opuszczał ogromny wieżowiec De Ville Tower i skryty za przyciemnianymi szybami czarnej teslii 3, wracał do tego miejsca, nigdy nie nazywał go ''domem''.

Myślał tylko o ciszy, jaka tam na niego czekała, o wielu pustych pokojach i o Verity. Niekiedy miał wrażenie, że tylko ona była jedynym powodem, dla którego wracał tam każdego wieczora.

Skrzydła mosiężnej bramy rozpostarły się tuż przed nim. Kiedy samochód ruszył w górę ciągnącego się przez co najmniej trzy kilometry kamiennego podjazdu, Dante uniósł wzrok. Posiadłość, która od prawie wieku należała do jego rodziny, wyłoniła się z mroku. W kilku oknach można było dostrzec słaby blask żółtego światła. Poza tym budynek wydawał się niemal martwy. Zarówno na zewnątrz, jak i w środku.

Dante zajął ostatnie wolne miejsce w garażu, ale zamiast od razu wysiąść z auta, jeszcze przez kilka minut siedział bez ruchu, wśród ciemności i wsłuchując się w delikatny szum wiatru, po prostu czekał.

Na co?

Sam nie był pewien. Może, niczym głupiec, uparcie wciąż liczył na to, że poczuję ulgę na myśl, iż wrócił do domu?

Gdy ta jednak nie nadeszła, Dante w końcu odetchnął głęboko i wysiadł z samochodu. Kiedy wyszedł na zewnątrz, wiatr wezbrał na sile. Mosiężna brama zaskrzypiała w oddali. Przez moment miał wrażenie, że stojąca w samym sercu podjazdu wykuta z szarego kamienia replika statuy odkupienia, poruszyła skrzydłami.

Podobno wśród mieszkańców Seattle krążyły plotki, że w rezydencji rodziny De Ville mieszkają złe duchy.

Dante nie był pewien, czy duchy rzeczywiście były aż tak złe, jak przypuszczano. W końcu dawały mu spać w nocy, więc chyba nie mógł się na nie skarżyć.

Z tą myślą przekroczył próg posiadłości. Kiedy znalazł się w ogromnym, skąpanym w mroku holu, pozbył się czarnego płaszcz. Potem, nie zapalając światła, ruszył w kierunku schodów. Zanim jednak zdołał postawić stopę na najniższym stopniu, usłyszał ciche echo muzyki.

Odwróciwszy głowę w prawo, w stronę salonu, wśród ciemności dostrzegł słaby blask.

Wiedział, skąd dochodził. W tym domu niewiele pokoi miało w sobie aż tak wiele życia, jak ten jeden.

Porzucił myśl o jak najszybszym skryciu się w swoich pokojach. Przeszedł przez pokój dzienny, dawno już zapomniany i porzucony, a potem przez długi na co najmniej dziesięć metrów korytarz. Na jego końcu mieściły się dwuskrzydłowe drzwi. To właśnie zza nich dobiegała melodia River Flows In You.

Dante zwolnił kroku, aby po chwili delikatnie popchnąć drzwi. Pomieszczenie, które się za nimi kryło, było dawną salą balową – podłogi z jasnego marmuru, ośmiokątny kształt i ogromny, kryształowy żyrandol zawieszony nad białym sufitem.

Brakowało tylko kobiet w eleganckich sukniach, mężczyzn w smokingach i szampana w wysokich kieliszkach.

Jedyną osobą, która wypełniała panującą w tym pokoju pustkę, była Verity. Jej drobna sylwetka poruszała się płynnie nad parkietem. Zwieńczone pointami stopy sunęły po marmurze z gracją i lekkością.

Miała zamknięte oczy. Nigdy ich nie otwierała, gdy tańczyła. Wówczas cały ten zepsuty świat dla niej nie istniał.

Dante przez moment jej się przyglądał. Patrzył, jak tańczyła, jak jej zbyt szczupłe ciało poruszało się w rytm melodii pianina, jak na jej bladej, piegowatej twarzy, rozkwita słaby uśmiech.

Gdziekolwiek uciekła teraz myślami, była szczęśliwa.

Dante wycofał się po cichu, zamykając za sobą drzwi i zostawiając Verity w świecie, w którym tego wieczoru zdecydowała się ukryć.

W kuchni natknął się na Richarda, który właśnie zajmował się wkładaniem czystych talerzy do jednej z szafek zawieszonych nad ciemnym blatem. Mężczyzna, nie odwracając głowy, przywitał Dantego tymi samymi słowami, jakich używał od bardzo wielu lat:

– Niebawem podam kolację.

– Zjem u siebie – odpowiedział. – Ale dopilnuj, proszę, aby Verity zjadła, gdy skończy tańczyć.

Richard odwrócił się i odwzajemnił spojrzenie Dantego. Był ubrany tak jak zawsze – w czarne spodnie i białą koszulę. Jego włosy były już jednak całkowicie siwe, podobnie jak wąs, który postanowił zapuścić kilka lat temu.

– Oczywiście. – Zdobył się na pogodny uśmiech. – Dante?

– Tak, Richardzie?

– Słyszałam o Kevinie. Valentin mi powiedział. Podobno niebawem bierze ślub?

Nawet jeżeli owe słowa przypomniały Dantemu o tym, o czym tak bardzo chciał zapomnieć, jego twarz wciąż pozostawała niezmienną, pozbawioną emocji maską. Nawet tutaj, w swoim własnym domu, Dante De Ville nie pozwalał sobie być kimkolwiek innym.

– Tak. To prawda – zgodził się. – Dobranoc, Richardzie.

Zanim mężczyzna zdołał cokolwiek odpowiedzieć, Dante zniknął w ciemnościach korytarza. Potem, nie zapalając światła, wspiął się po szerokich schodach, prosto na pierwsze piętro i skierował się w stronę drzwi na końcu korytarza.

Popchnął je, nie trudząc się pukaniem i sprawiając, że Valentin, który właśnie wyszedł z łazienki ubrany tylko w garniturowe spodnie, zaklął siarczyście:

– Kurwa! – Obrzucił brata pełnym wściekłości spojrzeniem: – Przyprawisz mnie o pieprzony zawał! Dlaczego nie zapukałeś?

– To mój dom – odparł, przystając w wejściu. – Nie muszę pukać.

– A co, gdybym właśnie sobie zwalał?

Jedna z ciemnych brwi Dantego powędrowała ku górze.

– Niekiedy doprawdy nie wiem, czy bardziej przeszkadza mi twój idiotyzm, czy fakt, jak bardzo potrafisz być obrzydliwy.

– Każdy komplement w twoich ustach brzmi nad wyraz słodko, braciszku – odpowiedział, podchodząc do łóżka i zgarniając z niego bordową koszulę.

Dante skrzywił się na słowo, jakim określił go Valentin. Uznał je za dziecinne i prymitywne.

– Mogę wiedzieć, co cię tutaj sprowadza? – zapytał, siląc się na spokój.

Valentin wzruszył nagimi ramionami, aby w następnej chwili okryć je koszulą.

– To mój dom.

– Wyprowadziłeś się – przypomniał. – W ubiegłym miesiącu aż trzy razy.

– Postanowiłem wrócić – wyjaśnił. – Na jakiś czas.

– Znowu wyrzucili cię z mieszkania?

Na twarzy Valentina pojawił się grymas. Zamiast jednak odpowiedzieć, chwycił przerzuconą przez oparcie fotela marynarkę i rzucił:

– Pogadamy o tym później, okej? Śpieszę się.

– Dokąd?

– Zamierzam całą noc oczarowywać piękne kobiety i stawiać im drinki – powiedział, wymijając brata w wejściu.

Dante powiódł za Valentinem zmęczonym spojrzeniem.

– Jeżeli przyprowadzić którąś z nich do domu...

– Wyluzuj, nie jestem już dzieckiem – wtrącił. – Nie muszę się ciebie słuchać.

– Owszem, musisz, dopóki mieszkasz w moim domu.

Valentin westchnął ciężko i przystanął w połowie korytarza, mrucząc pod nosem:

– Obyś kiedyś wyjął ten kij ze swojej du...

– Przekażę Richardowi, aby cię nie wpuszczał, jeżeli nie wrócisz sam.

– Kutas – odpowiedział, odwracając się w stronę brata.

– Żadnego seksu w tym domu, Val.

Valentin odetchnął głęboko, zduszając w sobie chęć do dalszych słownych potyczek. Bądź, co bądź Dante i tak był już na wygranej pozycji. Zbyt mocno przypominał ich ojca. A tacy ludzie nigdy nie przegrywają.

– Świat się zmienia, Dante. Ludzie się zmieniają. Wszystko się zmienia. – Wzruszył ramionami. – Twój najlepszy przyjaciel bierze ślub. Ja też kiedyś znajdę żonę. Verity wyjdzie za mąż. A ty zostaniesz sam w tym... – Rozejrzał się dookoła. – W tym pustym domu z czarnymi ścianami i swoimi pieprzonymi zasadami.

Dante odparł spokojnie:

– To najpiękniejsze życzenia, jakie kiedykolwiek otrzymałem.

Valentin pokręcił głową z lekkim uśmiechem:

– Współczuję kobiecie, która kiedyś się w tobie zakocha, braciszku. W porównaniu z tym, nawet wpadnięcie pod autobus wydaje się przyjemne. – Ubrał na siebie marynarkę. – Nie martw się, wrócę sam. I tak wolę seks w samochodzie.

Dante bez słowa odprowadził brata wzrokiem. Gdy odgłos jego kroków na schodach całkowicie ucichł, brunet zamknął oczy i głęboko westchnął.

Mimo wszystko gdzieś w głębi swojego martwego serca cieszył się, że Valentin wrócił. Lubił mieć ich wszystkich w domu. Jak dawniej.


***


Przez większą część poniedziałkowych zajęć Percy starała się zwalczyć wypełniającą ją nienawiść do świata i innych ludzi. Dopiero w przerwie na lunch, kiedy w akademickiej stołówce udało jej się dorwać kawałek pizzy, poczuła się odrobinę lepiej.

Nic bowiem nie poprawiało nastroju równie skutecznie jak niezdrowe jedzenie, no i alkohol, ale w przerwie pomiędzy zajęciami raczej nie był on wskazany.

Percy właśnie sięgała po kubeczek z dietetyczną colą (wciąż starała się zachowywać pozory zdrowego odżywiania), gdy miejsce po drugiej stronie stolika zajęła dziewczyna o rudych włosach.

– Możemy pogadać? – zapytała, kładąc na blacie tackę z sałatką i butelką wody. – Unikasz mnie od trzech dni.

Percy wsunęła papierową słomkę do ust i upiła łyk gazowanego napoju. Nieśpiesznie, wciąż nie odrywając wzrok od Renee, która ciężko westchnęła.

– Wiem, że jesteś zła.

– Nie jestem zła – przerwała jej. – Ani wściekła. Myślę, że rozczarowana to odpowiednie słowo do określenia uczuć, jakie w obecnej chwili do ciebie żywię.

– Pozwól mi chociaż to wyjaśnić.

– Bierzesz ślub. – Wzruszyła ramionami. – Z chłopakiem, z którym spotykałaś się w tajemnicy przez prawie rok, czyli krócej niż trwa nasza przyjaźń. Nie musisz niczego wyjaśniać. Wszystko jest jasne.

– Percy... – Na twarzy Renee odznaczył się kolejny grymas. – Chciałam ci powiedzieć. Ale to nie takie proste. Ze względu na Kevina i nasze rodziny...

– Współczesna wersja Romea i Julii. Gratuluję. – Wstała, chwytając swoją tacę z jedzeniem. Straciła już nawet apetyt na pizzę. – Obyście tylko nie skończyli, jak oni.

– Percy!

Renee ruszyła za nią w kierunku wyjścia. Gdy znalazły się na korytarzu, rudowłosa delikatnie chwyciła ramię przyjaciółki i zmusiła ją do zatrzymania się.

– Nie powiedziałaś swojej rodzinie, okej, rozumiem to. – Percy nie dała jej powiedzieć ani słowa. – Ale ja? Poważnie, Renee? Przyjaźnimy się od prawie dwóch lat. Myślałam, że sobie ufamy. Pożyczamy sobie nawzajem staniki, a ty nie powiedziałaś mi, że masz narzeczonego?

– Wiem, jak to brzmi, Percy. – Jej ramiona opadły, jakby z żalem i smutkiem.

Bo Renee naprawdę tego żałowała. Ale nawet gdyby istniał sposób, aby mogła cofnąć czas, niczego by nie zmieniła.

– Ale życie w Seattle nie wygląda tak, jak myślisz. Nie w mojej rodzinie. Są zasady, których należy przestrzegać i ludzie, których lepiej unikać. Są rodziny, od których powinno trzymać się z daleka. Gdybym mogła wybrać, nigdy więcej bym tam nie wróciła, ale muszę, bo facet, którego kocham, tam jest. Nie chcę być tam zupełnie sama, dlatego, proszę, jedź tam ze mną. Nawet jeżeli przez cały ten czas będziesz nienawidzić mnie równie mocno, jak teraz, i tak będę czuła się przy tobie lepiej niż przy tych, którzy tam na mnie czekają.

Wyraz twarzy Percy złagodniał.

– Nie nienawidzę cię – odparła. – Po prostu jestem...

– Rozczarowana? – dokończyła za nią Renee.

– Mniej więcej – zgodziła się. – Ale nawet moje rozczarowanie nie sprawi, że pozwolę ci pojechać tam samej. Wciąż jesteś moją najlepszą przyjaciółką. Nie zostawię cię na pożarcie twojej rodzince.

Percy pokonała dzielącą ich odległość i objęła dziewczynę.

Renee odwzajemniła uścisk, czując, jak z każdą upływającą sekundą ulgę w jej sercu zastępuje strach.

Bała się powrotu do Seattle, skąd uciekła ponad trzy lata temu.

Bała się spotkania z rodziną.

Ale najbardziej bała się spotkać na swojej drodze najstarszego dziedzica rodu De Ville.

Seattle od lat rządził jeden człowiek. I na nieszczęście Renee, ten sam człowiek, był najlepszym przyjacielem jej przyszłego męża. 



J.B.H

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro