Rozdział 6

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Przez nieskończenie wiele mrocznych nocy Dante De Ville przywykł do nawiedzających go koszmarów. Z czasem nawet, na przekór wszystkich przeczących temu faktów, zdołał odrobinę je polubić.

Tak, jak lubi się blizny, które nigdy nie znikną – nie mając innego wyjścia człowiek zaczyna dostrzegać w nich piękno, które wcale nie istnieje.

Po raz pierwszy Dante De Ville śnił jednak o kobiecie. Nie przypominała upiora, demona czy zmory. Była piękna. Na wszystkie Diabły, była najpiękniejszym, co kiedykolwiek miały okazję ujrzeć jego oczy.

Sen przypominał namalowany pastelami obraz o nieco rozmytych barwach i niewyraźnych konturach. Ów piękna istota kroczyła po wypełnionej czarnymi kwiatami łącze. Ich złowieszczy kolor kontrastował z białością jej długich włosów.

Dante nie widział jej twarzy, bowiem kroczyła odwrócona do niego tyłem. Dokładnie widział jednak jej nagie plecy i zdobiący je tatuaż chińskiego smoka, który poruszał ochoczo długim ogonem.

Kiedy zbudził się wczesnym rankiem, gdy pierwsze promienie słońca zaczęły wdzierać się do jego sypialni przez ciężkie czarne zasłony, w akompaniamencie otaczającej go ciszy bezgłośnie wyszeptał jej imię.

Persefona.

Była jego słodkim utrapieniem. Rozkoszną udręką. Pięknym koszmarem, z którego tak bardzo chciał wreszcie się zbudzić.

Gdy wskazówki starego zegara upchniętego gdzieś w mroczne odmęty jego pokoi wskazały szóstą piętnaście, Dante miał już za sobą zimny prysznic, który skutecznie zmył z niego resztki sennego otępienia.

Przeszedł do garderoby i wybrał jeden z wiszących tam garniturów w odcieniu głębokiej czerni.

Nie istniało zbyt wiele osób, które miały okazję ujrzeć tego człowieka w kolorze innym od czarnego.

Czyż nie istniała niepisana zasada, iż wszystkie czarne charaktery bezapelacyjnie muszą nosić właśnie ten kolor? Dante skrupulatnie jej przestrzegał.

Dokładnie o szóstej dwadzieścia pięć Dante opuścił swoje pokoje na piętrze i zszedł do kuchni. Nie zwykł jadać śniadań, ale mocnej kawy nigdy sobie nie odmawiał. Nie przed wizją spędzenia wielu godzin wśród ludzi.

W kuchni, ku własnemu zaskoczeniu, spotkał Verity. Jego młodsza siostra wciąż miała na sobie kremową piżamę składającą się z długich spodni i krótkiego topu, który nie był w stanie zakryć jej chudych ramion.

Pochylona nad blatem kuchennej wyspy, czytała książkę tak starą, że nawet zerknąwszy na okładkę, Dante nie zdołał rozczytać jej tytułu.

– Jest szósta rano – oznajmił zamiast powitania. Ani Verity, ani on nigdy nie lubili tracić czasu na podobne głupstwa. – Dlaczego nie śpisz?

– Tańczyłam do późna – mruknęła, nie odrywając wzroku od tekstu. – A kiedy w końcu postanowiłam się położyć, Valentin wrócił do domu w towarzystwie jakiejś ślicznej blondynki, która nie potrafi wymówić: ''R''. Wiem, co mówię, bo przez kolejne trzy godziny słyszałam, jak krzyczy: ''Pieprz mnie moc...

– Wystarczy – uciął krótko Dante i z westchnieniem odstawił kubek z kawą. Odwróciwszy się w stronę siostry, zapytał: – Dlaczego nie przyszłaś z tym do mnie?

– Byłam w twoich pokojach, ale spałeś, więc nie chciałam cię budzić. No i... Wyrzuciłbyś go, prawda? – Wzruszyła ramionami. – Lubię, kiedy jesteśmy wszyscy razem. Wtedy jest trochę, jak dawniej.

Jak dawniej.

– Porozmawiam z nim – obiecał.

– Okej, ale lepiej nie teraz. Skończyli jakąś godzinę temu, więc pewnie jeszcze śpi.

Dante przez moment jej się przyglądał. Robił to niemal zawsze, gdy mieli okazję spędzić ze sobą kilka chwil. Za każdym razem starał się dopatrzeć w niej jakiejkolwiek zmiany – lekkiego zaokrąglenia na twarzy lub kości mniej odznaczających się pod cienką skórą.

– Muszę jechać do firmy – przerwał ciszę i odstawiając kubek na blat, sięgnął po klucze do auta. – Gdy Valentin w końcu się obudzi, powiedz mu, żeby do mnie zadzwonił.

– Jasne.

Dante zdołał postawić zaledwie kilka kroków w stronę wyjścia, gdy nagle zatrzymał go głos Verity:

– Kim jest Persefona?

Zamarł w przejściu pomiędzy kuchnią a głównym holem.

W rezydencji panowała cisza tak rozległa, iż z łatwością mógł usłyszeć szum wiatru za oknami, tykanie zegara i ciężkie bicie własnego serca. Przez marny ułamek sekundy miał wrażenie, że to imię było jedynie zwykłym przesłyszeniem. Niczym więcej prócz wymysłem jego splątanych myśli.

Ale kiedy zerknął przez ramię i odnalazł spojrzenie siostry, która podniosła wzrok znad książki, zrozumiał, iż wcale się nie przesłyszał.

– Co?

– Persefona – powtórzyła, a Dante poczuł suchość w gardle na dźwięk tego imienia. Dlaczego w ustach kogoś, kto nie był nim, nie brzmiało aż tak pięknie. – Gdy w nocy weszłam do twojego pokoju, szeptałeś jej imię przez sen. To ktoś...

– To tylko koszmar – wtrącił. – Nic więcej.

Verity wzruszyła szczupłymi ramionami, aby następnie wrócić do czytania książki.

Dante natomiast odwrócił się i skrywając twarz w mroku, nie pozwolił, aby siostra dostrzegła grymas, jaki cieniem rzucił się na jego bladą twarz. 


***

Percy zbudziła się ze snu kilka godzin po wydarzeniach, które tego ranka miały miejsce w rezydencji De Ville'ów. Wciąż zakopana w ciepłej pościeli ogromnego łóżka, wydobyła spod poduszki telefon i jęknęła cicho, widząc na wyświetlaczu 10:37.

Chryste, nie pamiętała, kiedy po raz ostatni spała aż tak długo.

Przekręcając się na drugi bok, wydała z siebie cichutkie jęknięcie. Miała ochotę spędzić w łóżku kolejne długie godziny, ciesząc się być może jednym z ostatnich dni, kiedy mogła aż tak długo pospać, gdy nagle rozbrzmiał dźwięk dzwonka.

Percy w pierwszej chwili go zignorowała, w końcu nie była u siebie. No i ciepłe łóżko wydawało się zbyt kuszącym towarzyszem, aby zdecydowała się tak łatwo go porzucić. Ale kiedy dzwonek rozbrzmiał po raz kolejny, odbijając się od jasnych ścian jej sypialni, zrozumiała, że musi się ruszyć.

Niechętnie wstała więc z łóżka i narzuciła na piżamę satynową narzutkę, która zasłoniła krótkie spodenki i koszulkę z logiem DC Comics. Wciąż tkwiąc w sennym amoku, wsunęła bose stopy w kapcie, jakie przywiozła ze sobą z Nowego Jorku, a potem wyszła z sypialni prosto na korytarz.

Dzwonek rozbrzmiał po raz trzeci.

Cholera, ależ ktoś był niecierpliwy, pomyślała z westchnieniem.

W drodze do schodów nie napotkała żywej duszy. Wszędzie panowała tak rozległa cisza, że Percy słyszała echo każdego postawionego przez siebie kroku. Pokonawszy błyszczące schody dotarła do pustego holu.

Dzwonek rozbrzmiał po raz czwarty.

Czy naprawdę w całym domu nie było nikogo, kto mógłby otworzyć drzwi?

Dzwonek rozbrzmiał po raz piąty.

Percy przystanęła kilka kroków przed wejściem, myśląc o tym, czy ten, kto stał na zewnątrz, w końcu odpuści i sobie pójdzie, gdy postoi tutaj przez chwilę?

Dzwonek rozbrzmiał po raz szósty.

Percy westchnęła, podeszła do drzwi i otworzyła je w dokładnie tym samym momencie, w którym Dane De Ville odwrócił się plecami do wejścia, zapewne chcąc odejść. Na dźwięk otwierających się drzwi, gwałtownie jednak przystanął.

W pierwszej chwili go nie poznała. Otoczony łagodnymi promieniami słońca wydawał się bowiem kompletnie nie pasować to zaistniałej scenerii. Jak upiór, który wyrwał się z objęć ciemności i wydostał się na powierzchnię.

Gdy jednak odwrócił ku niej bladą twarz, a ona znów miała okazję pochwycić jego spojrzenie, na widok martwego oka przeszył ją ten sam znajomy dreszcz, jaki poczuła poprzedniego wieczora. Nie mogła pomylić go z niczym innym.

Jej ramiona nieznacznie opadły, przygniecione ciężarem jego spojrzenia. Było przeszywające i tak piekielnie bezwstydne, że Percy przez moment zapomniała o tym, że powinna oddychać.

W końcu jednak, gdy sobie o tym przypomniała, jako pierwsza przerwała ciszę:

– Renee jest...

– Nie przyszedłem do niej – wtrącił. – Chciałem zobaczyć się z tobą, Persefono...

Na dźwięk tego imienia poczuła ukłucie złości.

– Percy – poprawiła go. – I, jeżeli dobrze pamiętam, nie wydaje mi się, abyśmy przeszli na ty, panie De Ville.

Nie wiedziała, czy było to tylko przewidzenie, ale miała wrażenie iż jeden z kącików jego ust drgnął nieznacznie ku górze, jakby jej buntownicza postawa odrobinę go rozbawiła, czego za wszelką cenę nie chciał dać po sobie poznać.

– W porządku – odparł. – Możemy zatem zamienić kilka słów, panno Meyers?

Nagle Percy przypomniała sobie, że była ubrana tylko w cienką piżamę i długą do ziemi narzutkę. Choć nie potrafiła tego pojąć, poczuła się, jakby stała przed nim zupełnie naga. Być może przyczynił się do tego sposób, w jaki ten człowiek na nią patrzył – dotykał ją wzrokiem z bezwstydnością, do jakiej nie przywykła.

– Nie wiem, czy to odpowiedni moment.

– Rozumiem. W takim razie pozwoli pani, że będę się streszczał i bez zbędnych półsłówek przejdę do konkretów. Obawiam się, że musi pani wyjechać.

Percy zmarszczyła brwi.

– Co?

– Jeżeli transport stanowi problem, jestem gotów zapewnić pani lot moim prywatnym samolotem do Nowego Jorku. Czy dwie godziny wystarczą na spakowanie walizek?

– Żartuje pan? – zapytała.

Dante De Ville ani trochę nie wyglądał, jakby stroił sobie żarty. Twarz miał pozbawioną wyrazu i tak piekielnie surową, że wydawała się niemal nie ludzka. Cały on taki był – marmurowa skorupa w czarnym garniturze.

– Nie – odpowiedział.

– Jak pan śmie... – Percy urwała, gdy mężczyzna przybliżył się o niespodziewany krok.

Chciała się cofnąć. Pragnęła przed nim uciec, ale wtem znów popełniła błąd i po raz kolejny spojrzała w jego oczy. Przeszył ją chłodny dreszcz, podobny do tego, jaki doświadczają ludzie wchodzący do mrocznego ciemnego lasu w przerażającą noc.

– Jest pani moją udręką – powiedział, patrząc prosto w jej oczy. – Rozkosznie słodką i nieprawdopodobnie piękną, ale wciąż udręką.

– Ja...

– Zadręcza mnie pani – przerwał jej łagodnie. – A świadomość, że mam panią zaledwie na wyciągnięcie ręki, nie daje mi spokoju. Dlatego musi pani wyjechać. Natychmiast. Proszę mnie więcej nie dręczyć, panno Mayers.

Percy poczuła, jak dookoła jej gardła zaciska się coś nieprzyjemnie uporczywego. Nie wiedziała, czy było to przerażenie, szok, czy może coś o wiele gorszego. Czymkolwiek jednak było, nie pozwoliło jej przez dłuższą chwilę wydobyć z siebie ani słowa.

Mogła więc jedynie patrzeć, jak Dante De Ville, człowiek, przed którym wszyscy ją ostrzegali, otwarcie przyznaje, że nie może przestać o niej myśleć.

– Obawiam się, że to niemożliwe – szepnęła w końcu. – Nie mogę...

– Więc ja nie mogę zapewnić, że zdołam trzymać się od pani z daleka, choć powinien. Dla dobra nas obojga.

Dlaczego miała wrażenie, jakby ją ostrzegał? Albo, co gorsza – składał jej obietnicę.

Percy poruszyła bezgłośnie ustami, kiedy Dante cofnął się o krok, uwalniając ją spod tego dziwnego uroki, jaki narzuciła na nią jego bliskość. Było w tym człowieku coś, co nie pozwalało jej swobodnie oddychać, gdy czuła bijące od niego zimno.

Czy się go bała? Z całą pewnością.

Czy chciała zrozumieć dlaczego? Tak.

Czy powinna? Zdecydowanie nie.

– I zapewniam... – dodał. – Że nie będę przepraszał za wszystkie grzechy, jakie z przyjemnością popełnię, aby do szaleństwa panią w sobie rozkochać.

Serce Percy zadrżało mocno w jej piersi na dźwięk tych słów.

Czyżby właśnie miała przed sobą kompletnego szaleńca?

Przełknęła z trudem, kiedy Dante De Ville odwrócił się i odszedł w stronę zaparkowanego na kamiennym podjeździe czarnego samochodu. Nawet długo po tym, jak odjechał, nie była w stanie się ruszyć.

Gdy w końcu jednak jej się to udało, powoli zamknęła drzwi i opierając plecy o ich powierzchnię, wypuściła z płuc drżący oddech.

Teraz nie była już pewna, czy to wszystko było jawą, czy może tylko dziwacznym koszmarem.

Pojawienie się w holu Renee uświadomiło jej, że wcale nie śniła.

Rudowłosa związała długie włosy, pytając:

– Kto to był?

Percy drgnęła.

– Co?

– Byłam w basenie, kiedy usłyszałam dzwonek.

– To... – Zawahała się. – To tylko pomyłka.

– Och. Zaraz podadzą śniadanie w jadalni... – Znów zawiesiła głos. – Wszystko w porządku, Percy? Jesteś dziwnie blada.

– Miałam koszmar – skłamała. – Śnił mi się... Upiór.

Renee obdarzyła ją uśmiechem.

– To tylko sen – zapewniła. – Upiory przecież nie istnieją.

Percy blado się uśmiechnęła.

Dlaczego więc przed chwilą rozmawiałam z jednym z nich?



J.B.H 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro