Rozdział 4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Numer pięć do odpowiedzi! - głos nauczycielki poniósł się po sali.
- No pięknie - pomyślałam.

  Wstałam mozolnie ze swojego miejsca. Nikt nawet nie zwrócił na mnie uwagi. Popatrzałam z ukosa na kobietę prowadzącą lekcje. Podeszłam do jej biurka. Spojrzała na mnie. Nic nie mogłam z niego wyczytać. Wiedziałam tylko jedno, że pożerała mnie nim. Bez słowa podała mi kartkę papieru A5 z różnymi wydrukowanymi słowami i obrazkami.

 - Masz dziesięć minut - oznajmiła spoglądając na dziennik.
 - Tak mało? - oburzyłam się przeglądając kartkę. Było tam o wiele za dużo zadań, jak na taką ilość czasu.
 - Teraz już dziewięć - ponagliła mnie.

    Mruknęłam kilka słów pod nosem po czym poszłam usiąść na końcu sali. Cichutko westchnęłam.

***

 - Dzięki - odetchnęłam, mówiąc do kolegi siedzącego z przodu - mianowicie Edwarda, który pomógł mi napisać tą cholernie trudną kartkówkę z fizyki.

 - Musiałem się jakoś zrewanżować za tą prace domową z matematyki. Gdyby nie ona już na pewno był nie zdał - wyszeptał.
 - I tak dziękuję - uśmiechnęłam się.

    Odwrócił się bez słowa. Szczerze to myślałam, że coś odpowie... Wzruszyłam ramionami, po czym wróciłam  do słuchania nauczycielki.

***

    Edward postanowił odprowadzić mnie na przystanek. Bardzo miło z jego strony... Jednak nie dojechałam do domu. Autobus zepsuł się w połowie drogi. Zostały mi dwa góra trzy kilometry do lokalu, który zamieszkiwałam. Musiałam iść polną drogą przy lesie. Trochę się bałam. Kiedyś, jak byłam z rodzicami na grzybach, odłączyłam się od nich, przez woń jakiegoś jedzenia. To było jedno z moich najgorszych posunięć. Miałam może z osiem lat. Błąkałam się po lesie przez kilka długich godzin. Całe szczęście, że udało mi się z niego wydostać. Bardzo się przestraszyłam. Od tego czasu jestem sceptycznie nastawiona do chodzenia po lesie. Na samą myśl o owym wspomnieniu przechodzą mnie dreszcze.

    Słyszałam szum wiatru wśród liści i drzew... Słońce było jeszcze nad horyzontem, jednak powoli zbliżało się ku zachodowi. Jesień miała to do siebie, że dzień nie trwał zbyt długo. Pozostałą część drogi spędziłam na rozmyślaniu o tajemniczej toaletce.

 ***

  - W końcu - uradowałam się dochodząc do mieszkania.

    Ukradkiem spojrzałam na zegarek. Wskazywał piętnastą. Popchnęłam otwartą furtkę, która zaskrzypiała. Od kiedy tata wyjechał za granicę, nie miał kto zajmować się takimi rzeczami. Doszłam do drzwi. Wyjęłam klucze z mojego plecaka. Po odszukaniu, włożyłam go do drzwi i przekręciłam. Otworzyły się.

 - Nareszcie chwila wytchnienia - wypuściłam powietrze z moich ust.
 - Allison? Wróciłaś już? - usłyszałam głos mojej matki dobiegający z salonu.
 - Tak - oznajmiłam zdejmując kurtkę.
 - Czemu tak późno? - dopytywała się kobieta.
 - Autobus się zepsuł, musiałam iść na nogach - burknęłam.
 - Dobrze. Chodź tutaj na moment - krzyknęła matka.
 - Idę!

    Weszłam salonu. Rodzicielka wydawała się być spięta, a jednocześnie uradowana. Nie wiedziałam zbytnio o co chodzi.

 - Dlaczego tak wcześnie wróciłaś? - zapytałam.
 - Zwolniłam się na dwie godzinki. Miałam dla ciebie niespodziankę - wskazała palcem na duże, wielkie pudło, które było postawione na stole.
 - Co to jest? - podeszłam do niego.
 - Gdybym ci powiedziała, to nie byłaby niespodzianka - zaśmiała się. - No dalej, otwórz.

     Spojrzałam na matkę. Ponagliła mnie wzrokiem. Otworzyłam pudło. Moim oczom ukazał się śliczny, malutki piesek. Miał może z trzy, cztery miesiące.

 - Ojejku! Ale słodki - ucieszyłam się wyciągając zwierze.

    Wzięłam go na ręce. Zauważyłam, że był bardzo podobny do mnie. Miał szare oczy i brązowe futro.

 - Spodobał ci się? - zapytała z nadzieją.

 - Jeszcze się pytasz? Jest cudowny! Przecież wiesz, że zawsze marzyłam o jakimś zwierzątku - prychnęłam, przytulając mamę.
 - To dobrze - pocałowała mnie w czoło. - Ja uciekam do pracy. Jak uśnie to daj mu trochę spokoju. Jest zmęczony pod długiej drodze.
 - Skąd jest? - dociekałam.
 - Z daleka, około 500 kilometrów od Anglii - stwierdziła. - Poradzisz sobie z nim?
 - Pewnie!

    Mama dość szybko opuściła salon. Był on duży. Znajdowała się w nim okrągła sofa z dwoma fotelami i wiszący plazmowy telewizor. Pod oknem stała komoda, którą po brzegi wypełniały różne ozdóbki. Pomieszczenie było utrzymanej w brązowej barwie. Można było również z niego wyjść na ogródek, który obecnie był trochę zaniedbany. Osobiście bardziej podobał mi się wystrój, który był za żywotu dziadków.

 ***

    Pies usnął godzinę temu. Ja zabrałam się za czyszczenie toaletki. Wzięłam z łazienki pronto i zaczęłam pucować drewno ściereczką. Lustro popsikałam detergentem przeznaczonym do mycia szyb i tym podobnych.

    Po kilku godzinach mozolnej pracy, skończyłam. Wyglądała teraz zupełnie jak nowa. Lustro odbijało promienie słoneczne. Przestawiłam je na sam środek strychu. Miało ono miejsca na dwie świece. Po jednej na każdej strony. Wyglądała tak tajemniczo i magicznie. Nadal nie mogłam uwierzyć, że to ta sama komódka, przy której malowała się babcia.







Witaam wszystkich!!! Od razu chciałam napisać, że ten rozdział nie został sprawdzony z powodu  niedyspozycji mojej bety XD A sama nie potrafię wyszukać wszystkich błędów. Także... nie czepiać się literówek XDD Piszcie czy wam się spodobał ;))


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro