23.2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

             
                Spojrzałam z niedowierzaniem na wyświetlacz, chcąc upewnić się, że połączenie zostało zakończone.

Rozłączył się.

To był fakt, więc dłuższą chwilę siedziałam w miejscu, z rozchylonymi ustami i obserwowałam komórkę, licząc na to, że okaże się to kiepskim żartem z jego strony.

Każda prawda zasługiwała na to, by ją powiedzieć, niezależnie od poziomu absurdu, jaki w sobie zawierała. Chciałam jej, potrzebowałam i jej i wiedziałam, że nie istniał nawet cień szansy na to, że ją usłyszę.

Aleksander Serafin był naprawdę upartym dupkiem, jeśli tylko tego chciał. Tym razem tak właśnie było.

— Kutasiarz — mruknęłam pod nosem, odkładając urządzenie na blat biurka.

Nie potrafiłam się pod tym powstrzymać, aczkolwiek nie poczułam żadnej ulgi po tym, jak to słowo opuściło moje gardło.

Potarłam palcami czoło i rozejrzałam się dookoła, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Jego zachowanie wybiło mnie z rytmu.

A fakt, że Theodore był już na lotnisku albo przynajmniej w drodze na nie, wcale nie pomagał.

Miałam wielką ochotę, by rzucić telefonem w ścianę i patrzeć, jak rozpada się na kawałki, zupełnie jak ja, gdy po raz pierwszy usłyszałam taki ton u Aleksandra. Złamał mi z jego pomocą serce. Po raz pierwszy. Ostatni. I jakże dotkliwy.

Westchnęłam ciężko i potrząsnęłam głową, krzywiąc się. Nie chciałam, by te emocje nadal we mnie tkwiły, by pozbawiały mnie zdolności logicznego myślenia, ani by tak bardzo bolały. Nic jednak nie potrafiłam na to poradzić. Nie umiałam.

Zamknęłam oczy, a niechciane obrazy pojawiały się pod moimi powiekami.

Przyspieszyłam, chcąc uciec przed ukochanym, który ruszył za mną, ponieważ rozdrażniłam go, aż do tego stopnia, gdzie skończyła się jego cierpliwość.

Sięgnęłam po klamkę, otworzyłam drzwi i już miałam schować się w łazience, gdy poczułam, jak jego ramię obejmuje mój pas. Przyciągnął mnie do swojego ciała i przycisnął moje plecy do swojego torsu, unosząc mnie. Poruszałam nogami w powietrzu, wierzgając, chcąc się mu wyrwać, ale był zbyt silny.

— Olek, Olo, misiu, ja... — piszczałam, starając się go jakoś udobruchać, co było bezskuteczne.

Trzymał mnie mocno i pewnie, dodatkowo trzymając w wolnej dłoni tubkę z bitą śmietaną.

— Nie ma litości, chciałaś wojny, będziesz ją mieć — odparł i tak po prostu wytrysnął mi zawartość puszki na twarz.

Broniłam się, kręciłam, wiłam, więc większa część śmietany wylądowała na moich włosach i ciele, jak na twarzy, aczkolwiek i tak wygrał. I nie mogłam tak tego zostawić.

Po chwili, mając nadzieję, że stracił czujność, ponowiłam ruchy i niechcący kopnęłam go w krocze, co poskutkowało. Puścił mnie, dodatkowo jęcząc z bólu.

— Kobieto — mruknął, zginając się.

— Kochanie, wszystko w porządku? — zapytałam, nie przejmując się tym, jak bardzo byłam brudna.

Miałam być zła, bo czekała mnie konieczność długiego płukania włosów, a nawet podwójnego mycia, ale zdecydowanie nie planowałam zrobić mu, aż takiej krzywdy.

— Robisz to specjalnie, nie chcesz, bym miał dzieci z inną, przyznaj się — sapnął nieco żartobliwie, udowadniając mi tym samym, że wszystko było z nim w porządku.

Prychnęłam cicho i wywróciłam teatralnie oczami, co było dla mnie charakterystyczne, gdy nie potrafiłam w inny sposób skomentować czyjejś głupoty.

— A miej — fuknęłam, odwracając się z zamiarem odejścia, ponieważ jego słowa wcale mi się nie spodobały, ale złapał moją rękę i przytrzymał. Uniemożliwił mi tym sposobem dalsze poruszanie.

Spojrzałam na niego i zmarszczyłam brwi.

— Jesteś tą jedyną, koti, wiesz o tym, prawda? Jesteś ty, tylko ty i nie wyobrażam sobie, bym kiedykolwiek chciał kogokolwiek innego, wiesz? Jesteś moim wszystkim. I niech mi serce stanie, jeśli kiedykolwiek pomyślę o tym, by cię nie kochać — wyrzucił z siebie niemalże na jednym wydechu.

Rozszerzyłam ze zdumieniem oczy, a on wykorzystał ten moment i przyciągnął mnie bliżej siebie, tak, iż zderzyłam się z jego ciałem. Objął dłońmi mój pas i uśmiechnął się do mnie.

— Kocham cię, Cecylio Anno Rutecka — dorzucił, a później opadł wargami na moje usta.

Otworzyłam oczy, potrząsnęłam głową i schowałam ją w dłoniach, mając nadzieję, że to pozwoli mi się pozbierać.

Nie chciałam tych wspomnień, nie chciałam akurat wtedy pamiętać tego tak wyraźnie.

Jęknęłam cicho i podniosłam się zza biurka, zbierając rzeczy z niego. Wrzuciłam do torebki terminarz, komórkę i parę innych drobnostek i skierowałam się do drzwi. Musiałam wyjść, potrzebowałam powietrza, potrzebowałam przestrzeni i potrzebowałam Theo. I wiedziałam, że nie mogłam obarczać go czymś takim, nigdy więcej, ponieważ miałam za niego wyjść. Nie mogłam powiedzieć mu, że nadal kochałam kogoś innego, że uczucia względem niego mnie prześladowały.

Chciałabym, by istniał wyłącznik, przełącznik. Chciałabym czuć to wszystko względem Theo, ale nie potrafiłam. Chciałabym. Chciałam. Mocno. I chociaż zależało mi na nim naprawdę mocno, było to zupełnie inne, niż uczucia do Aleksandra.

Theodore Wallace był mi bliski, nie zasługiwał na mój gniew ani nic w tym stylu. Aleksander natomiast kojarzył mi się z bólem, nieprawdami i pustymi obietnicami.

Jęknęłam ponownie i opuściłam biuro, nie mówiąc nic nikomu. Nie powinnam, ponieważ wymykanie się przed Łucją było słabe, ale musiałam.

Nie mogłam się tłumaczyć, nie potrafiłabym spojrzeć jej w oczy i udawać, że wszystko jest w porządku, bo nie było.

Ale będzie.

Bo byłam mistrzem naprawiania wszystkiego, co psuło mi życie. Walczyłam. Nie wiedziałam, co oznaczała porażka, ponieważ się nie poddawałam.

Miałam chwile słabości, jak każdy, ale z każdej przegranej bitwy wyciągałam wnioski, by wygrać całą życiową wojnę.

Przeszłam kawałek, dopiero po chwili odczuwając temperaturę chłodu na zewnątrz, więc nieco zwolniłam i zapięłam płaszcz, który narzuciłam na siebie przed opuszczeniem biura.

Nie byłam pewna, gdzie chciałam dojść, ale cel wcale nie był ważny. Musiałam się przejść, przewietrzyć, oczyścić myśli, więc szłam.

Przed siebie. Tak po prostu. Nie analizując. Nie wspominając. Nie denerwując się. Nie czując. Szłam.

Tym sposobem dotarłam do Parku Jordana, poświęcając na to jakieś czterdzieści minut, ale było warto.

Miejsce to o tej porze roku było piękne, kolorowe, pełne ptaków, jakichś spacerujących ludzi, ale bez krzyczących dzieci, ponieważ było już chłodniej. Oczywiście zdarzały się wyjątki, ale nie był tak zaludniony, jak w okresie wakacyjnym.

Spokojnie przemierzałam kolejne alejki, chłonąc widok zieleni i się uspakajając. Potrzebowałam tego, ale w końcu poczułam zmęczenie.

Spacerowanie w botkach na obcasie miało pewne wady. Usiadłam na jednej z pobliskich ławek i westchnęłam cicho, żałując, że do minęłam kawiarnię i nie kupiłam kawy.

Ciepłej, której zdecydowanie potrzebowałam.

Usłyszałam sygnał telefonu, więc wyjęłam go i odczytałam wiadomość od Theo:

Zaliczyłem odprawę, odezwę się, jak wyląduję, całuję.

Krótko, zwięźle i na temat. Uśmiechnęłam się do wyświetlacza i na tym skupiłam swoje myśli. Musiałam skontaktować się z kobietą, u której chciałam zamówić suknię ślubną. Poszukać sali, ponieważ miałam bardzo mało czasu i zając się tym, co było konieczne. Ważne. Miałam priorytety i Aleksander Serafin na pewno nie był jednym z nich.

Miałam odłożyć z powrotem komórkę, gdy zauważyłam dane jednej z przyjaciółek na ekranie. Bez najmniejszego zawahania odebrałam.

— Cześć, piękna — zaczęłam, uśmiechając się pod nosem.

Prawdą było, że najbliższą mi osobą była Adrianna, ale w naszej paczce była również Aśka, Bianka i Kornelia. I byłyśmy ze sobą naprawdę zżyte, mimo że nie miałyśmy dla siebie już tak samo dużo czasu, jak jeszcze w czasach licealnych. Całość dopełniali Mateusz i Benjamin.

Byliśmy zgrani, potrafiliśmy nie widzieć się kilka tygodni, by i tak bawić się ze sobą tak dobrze, jak dawniej, jak na początku.

— Cześć, misiaczku — zaszczebiotała wesoło, a mi od razu poprawił się humor, jak tylko usłyszałam jej przyjemny ton głosu. — Dzwonię, bo mam sprawę, wiesz, jako główna druhna chciałam się z tobą spotkać, by dogadać szczegóły panieńskiego Asi, więc chciałam spytać, kiedy masz czas na jakąś kawę, cokolwiek. Tak by Dżo się nie dowiedziała — wyjaśniła.

Zaśmiałam się cicho.

— Jeśli masz teraz chwilę czasu, to może za godzinę w galerii? Akurat mam luz w pracy i mogę...

— Bonarka? Krakowska czy...

— Krakowska, za godzinę, okej? — odparłam pospiesznie, nie pozwalając dość jej do słowa.

Bianka słynęła z tego, że buzia jej się nie zamykała. Wolałam więc umówić się z nią od razu, rozłączyć się i spotkać z nią, a nie tracić czas na rozmowy przez telefon i marznięcie. Zwłaszcza że potrzebowałam takiego zagłuszacza na tamten dzień. Dlatego też dogadałam z nią resztę szczegółów, zakończyłam połączenie i podniosłam się z miejsca.

Miałam sporo czasu, ale wolałam dotrzeć tam za pomocą komunikacji miejskiej. Samochód stał pod blokiem, więc nie musiałam przejmować się powrotem do biura.

 Wysłałam tylko Łucji wiadomość z informacją, że miałam pilne spotkanie, o którym zapomniałam. I dodałam, że zobaczymy się kolejnego dnia...



1378 słów.
Miałam tak nie dzielić tego rozdziału, ale jakoś tak, macie. Kolejna część nie wiem kiedy, ale rozdział 24 będzie już napisany normalnie, nie tak dzielony. I hej, hej, mam małą prośbę, zostawcie coś po sobie, cokolwiek, gwiazdkę, komentarz, coś, cokolwiek? Buziaki,

Jo! ♡

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro