XI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pogładziłam Borysa po głowie, zabierając mokry kawałek materiału, od jego czoła i wrzuciłam do miski, wypełnionej wodą. Patrzyłam jak drobne krople przezroczystej cieczy spływają po jego skroni, mocząc poduszkę.

Za oknem szalała potężna wichura, a deszcz głośno uderzał o szybę. Jesień przyszła tak nagle, a wraz z nią choroba, która rozłożyła na łopatki wszystkich mężczyzn w domu. Tim zawsze był żywiołowy, uśmiechnięty, pełny kolorów, a teraz wyglądał jak tysiąc nieszczęść, zbladł, a jego energia poszła spać na dobre dwa tygodnie. Chłopak albo leżał w swoim łóżku albo na sofie, przed telewizorem, w salonie. Nie jadł, tylko co chwilę pił różne płyny. Najczęściej to była herbata. Niestrawność towarzyszy mu za każdym razem, kiedy zaczyna źle się czuć.

Louis natomiast potrafił spać całymi dniami. Jedynie wstawał, gdy podawałam obiad z lekami i do toalety. Jego chęci do życia zniknęły. Przytłoczony nagłym przypływem złego samopoczucia, postanowił się zaszyć w swojej sypialni i nie wychodzić dopóki nie poczuje się lepiej. Tymi panami zajęłam się raz dwa.

Borys był najcięższym orzechem do zgryzienia. Gorączka, wymioty, nocne koszmary, ciągle oblewały go zimne poty, mimo że na noc w jego pokoju było najcieplej, on trząsł się z zimna. Cały wieczór i całą noc byłam przy nim, uspokajałam go i zbijałam gorączkę.

Patrząc na jego, aktualnie, spokojną twarz, czułam ten spokój. Zupełnie inne zmartwienie, niż dotychczas. Mogłam zająć swój umysł innymi problemami, które nie wiązały się z Achillesem i jego wybrykami. Chociaż tak patrząc z innej perspektywy, on sam jest jednym wielkim wybrykiem natury, który żyje po to, by zatruwać spokojne życie innym, bądź, co gorsza, odbierać tym, którzy chcą spokoju. Chcą coś osiągnąć, czegoś się dorobić, albo po prostu dożyć spokojnej starości, mając za sobą duże drzewo genealogiczne i przyczynić się do jego poszerzania się. Ani mi, ani Borysowi nie było dane spędzić chociaż jeszcze chwili z rodziną, która ucierpiała przez wspólnego wroga. Do tego momentu nie dowierzałam, że jeden cel nas połączy, mimo że wybraliśmy inne rodzaje zemsty.

Dłonią przeczesałam jego grzywkę, która przylepiła się do jego czoła, pod wpływem wody, a brunet sam był pogrążony w spokojnym śnie. Powoli odzyskiwał swoje naturalne kolory, na twarzy, a rozgrzana skóra stawała się, z każdym kolejnym dniem, chłodniejsza. Wiedziałam, że sposoby, które praktykowała moja rodzicielka, pomogą prędzej czy później.

W końcu otworzył swoje ciemne oczy, które od razu skierowały się na mnie. Iskierka małej nadziei, zgasła na długi czas, a zapał do pracy, umknął chłopakowi między palcami. Wyglądał jak wrak człowieka. Jakby właśnie próbował wrócić do życia po tym, jak go życie skopało do nieprzytomności.

- Jak się czujesz? - mruknęłam, łapiąc za mokrą szmatkę kuchenną i wycisnęłam z niej wodę, ponownie przykładając chłopakowi do czoła.

- Bywało jednak lepiej niż dotychczas. - zachrypiał. Uśmiechnęłam się, gdy na jego zmęczonej twarzy ujrzałam cień radości. Tyle trudu, by w końcu zobaczyć ten malutki postęp, którego wyczekiwałam od bardzo dawna. - Połóż się. - złapał mój lewy nadgarstek, odciągając rękę od swojego czoła. - Też musisz wypocząć, bo inaczej sama zachorujesz, a jesteś głową całego naszego pojebanego planu. - parsknął cichym śmiechem. Ja spoglądałam na każdy jego drobny ruch.

- Przecież wy jesteście jeszcze chorzy. Ja nie mam czasu na wyłożenie się na łóżku i odbębnienie swojej choroby. Muszę się zająć wami, jednocześnie myśleć o złapaniu Achillesa i modlić się, by nie dopadło nas FBI.

- Pięć minut przerwy nie zabije cię. Chodź tu, wredna...- przyciągnął mnie tak gwałtownie, że nie byłam w stanie jakkolwiek zareagować czy się obronić, więc padłam, plackiem, na jego klatkę piersiową, która zakryta była satynową kołdrą. Zacisnął swoje ręce na moich ramionach, tym samym dając mi do zrozumienia, żebym nie stawiała żadnego oporu i wypoczęła. Uniodłam delikatnie głowę i zobaczyłam, że brunet znów zamknął oczy, więc przystawiłam swoją do jego klatki i wsłuchiwałam się w spokojne bicie serca, które było jak kołysanka.

Bardzo szybko mnie uśpiło, a wraz z nadejściem snu, pojawiła mi się twarz matki, która skakała wokoło mnie, bym mogła dojść do siebie po chorobie. Słyszałam jej spokojny głos, który dodawał mi otuchy, czułam jej ciepły dotyk, który zawsze był uspokajający. Miłość, którą mnie obdarowywała, troskę, którą pokazywała, radość, która nie ustępowała. Widziałam ojca, który zawsze mnie rozbawiał, okazywał dużo miłości, tak samo jak matka, dawał wsparcie, ochronę, radość i mnóstwo śmiechu. Nie wiedziałam czy naprawdę się uśmiechałam, czy to były pozory, ale olałam to, ciesząc się widokiem rodziców.

Jednak długo to nie potrawło. Za chwilę wszystko obróciło się w czerwoną plamę krwi, a wraz z nią twarz Achillesa, która wyszczerbiła się w podły uśmiech. Jego parszywy śmiech, tonacja głosu, którym zwrócił się do nas, wywoływała u mnie atak wściekłości. Czułam, że biegłam, że go goniłam, chcąc wyciągnąć pistolet, którego nie miałam przy sobie, ale i tak szukałam go na oślep. Miałam cichą nadzieję, że go złapię i już prawie go chwyciłam ale...

- Luna... Luna, wstawaj. - powoli otworzyłam swoje ciężkie powieki i przywitał mnie półmrok, panujący w pokoju. Powoli podniosłam się na łokciach i spojrzałam na bruneta, który przypatrywał mi się z niemałym szokiem. - Miałaś zły sen...

Znów spojrzałam po pomieszczeniu, starając się zakomunikować, że zasnęłam przy brunecie. Próbowałam też przypomnieć sobie sen, ale nie byłam w stanie wyłapać szczegółów.

- Która godzina? - mruknęłam, jednocześnie ziewając. Czułam się wykończona. Moje ciało odmawiało posłuszeństwa, nawet nie chciało jakkolwiek się ruszyć, spod ciepłej satynowej pościeli i wymknąć się z ciepłych, silnych ramion chłopaka, który gładził mój policzek, odkąd wybudziłam się.

- Dochodzi trzecia. - mruknął, ułożył wygodnie głowę na poduszce, w momencie gdy ja znów przymknęłam oczy, chcąc odpłynąć do krainy snów. Mruknęłam cicho i znów wtuliłam się w bruneta, który nie zaprzeczył, a przyciągnął jeszcze bliżej siebie, co było jednak niemożliwe.

Chwila nie minęła, odkąd zamknęłam oczy, a znów odpłynęłam do snu, w którym prześladował mnie śmiech, jak i twarz, Achillesa. Czułam się, jakbym była w martwym punkcie. Miałam go na wyciągnięcie ręki, miałam wszystko dostępne, ale to nie wystarczało. Mięśnie i wściekłość nie pomagały. Potrzebny był plan idealny, który niósł za sobą sukces.

- Daj sobie pomóc... Nie jesteś w tym sama. Osoby, które cię otaczają, pragną tego samego co ty...

Ten głos był mi bardzo znany. Nie mogłam jednak skojarzyć sobie, kto to mówi, ale miał wielką rację. W pojedynkę nie dam rady wygrać. Potrzebuję osób, które pragną tego samego co ja. Zemsty i spokoju.

Mam ludzi wokół siebie, którzy tego pragną i dążą razem ze mną do tego zwycięstwa. Sama nie będę niebezpieczna. Zawsze stała za mną ekipa, która mnie do tego doprowadziła. Stoję w punkcie, w którym mam być i to dzięki nim. Ten punkt pokazał, że mimo strat, cierpienia, potu, krwi i łez skierował mnie do momentu, w którym mogę osiągnąć sukces.

- Szefowo... - ocknęłam się znów. Za oknem było drobne przejaśnienie, które rozświetlało pokój. Przetarłam oczy i spojrzałam na miejsce obok, gdzie leżał brunet. O dziwo nie było go. - Szefowo, wszystko w porządku? - z zamyśleń wyciągnął mnie Tim. Widać, że musiał się o wiele lepiej czuć, ponieważ nie wyglądał jakby miał znów zrzucać z żołądka herbatę, którą cały czas w siebie wlewał, odzyskał swoje kolory.

- Tak, tak. Musiało mi się przysnąć. - mruknęłam i usadowiłam się w pozycji siedzącej. Przeciągnęłam się, przy którym towarzyszył odgłos nastawienia kości i spojrzałam na informatyka. - Co się stało?

- Szefowa lubi wiedzieć kto gdzie kiedy i jak... No to... Ale niech się szefowa nie denerwuje...

- Jak nie przejdziesz zaraz do rzeczy, to się bardziej zdenerwuję i możesz przypadkowo skończyć w ogrodzie, zakopany samą głową i będziesz wiedział jak pachną kwiatki od dołu. - brunet przełknął głośno ślinę, a w oczach zobaczyłam nutkę strachu. Uwielbiam to, jak moje ofiary się mnie boją. Lecz ten chłopak, to nie ofiara. To mój człowiek, którego szanuję z całego serca i w życiu bym nie chciała skrzywdzić, mimo moich nagłych ataków agresji i wściekłości.

- Borys... Nie ma go. Ani jego ani jego samochodu... - w tym momencie się zorientowałam, że rzeczywiście brakuje tego bruneta. Ale w którym momencie on uciekł? Czy pojechał nas wydać? A może pojechał do dziadka? Ale będąc dalej chorym?

~~~~~~~~~~

Ciekawi co się będzie dalej działo? Zostawcie gwiazdkę oraz komentarz pod tym rozdziałem. Wyczekujcie ze spokojem na kolejną część

Pozdrawiam was i całuję mocno moje pączusie!

Lucy

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro