VI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ten wieczór będzie decydował o wszystkim. Nie wdawaj się w układy. Ona cię szuka, nie spieprz sprawy ciągle powtarzała moja podświadomość.

- Będę przez początek rozmowy. Później lecę do klubu, który zabrali Lunie. - szepnęła brunetka. Rzuciłem jej szybkie spojrzenie i chwilę się zastanowiłem. Skoro zniszczyli jej azyl, odebrali mieszkanie, a na sam koniec klub, na pewno będzie starała się go odzyskać. To był odpowiedni moment by zrobić test Anastasii.

- Na pewno będzie. Słuchaj, szukaj dziewczyny, która... - wtedy zdałem sobie sprawę, że jak przyjdzie, będzie pod przykrywką. A o tym jak będzie wyglądać, nie miałem pojęcia. Nie mam kompletnie głowy by powiedzieć jak Luna Trens będzie ubrana, jaki kolor włosów będzie mieć. Ale wiedziałem z kim na pewno się pojawi. Opisałem wygląd Louisa, Tima i Johna, mając nadzieję, że rozpozna ich, a z nimi zobaczy dziewczynę.

- Zaraz będzie tutaj... - przerwała, gdy drzwi, przez które zostałem brutalnie wepchnięty, otworzyły się z hukiem, a przez nie przeszedł Achilles, zamykając je i wskazując by brunetka wyszła. Posłusznie wykonała rozkaz. Gdy miała wyjść, stanęła na chwilę przy ojcu, a on tylko ją pogłaskał po włosach i lekko popchnął, by w końcu wyszła. Gdy tylko jej osoba opuściła pomieszczenie, mężczyzna zamknął drzwi, na klucz, odcinając nas od świata zewnętrznego.

- Dziękuję, że przyszedłeś. - cicho prychnąłem, gdy usiadł naprzeciw mnie.

- Innego wyboru nie miałem. - warknąłem, nie patrząc na niego.

- Zanim zaczniemy rozmowę, zjedzmy coś. Może nasze relacje źle się zaczęły, ale chociaż daj staruszkowi zjeść, prawdopodobnie, ostatnią kolację. - na twarz wkradł się ironiczny uśmiech, a zaraz za tym śmiech. Achilles tylko odchrząknął i udawał, że tego nie usłyszał ani nie zobaczył. - Smacznego. - zaczął sobie nakładać pieczone mięso, ziemniaki, surówkę, sos pieczeniowy, a na koniec rozlał do dwóch szkieł bursztynowy alkohol.

- Za każdym razem to powtarzasz? - mężczyzna spojrzał na moją osobę, zatrzymując widelec, z nabitym kawałkiem mięsa, w połowie drogi do ust, nie rozumiejąc znaczenia słów. - Każdy, kto wpadł w twoje sidła, zawsze tak kończył? Teraz kolacja, wyciągniesz ze mnie informacje, a później zabijesz?

Odłożył sztuciec, poprawił kołnierz z krawatem i spoglądnął na mnie, opierając łokcie o stół i splatając palce ze sobą. Wiedziałem, że zaczynamy główną część tego spotkania. Miała się skończyć rzezią, albo cierpieniem Luny.

- Gdzie ona jest? - mruknął. Nachyliłem się i spojrzałem na niego groźnie.

- Nie wiem. - rzuciłem. Ale okazało się to błędem.

Mężczyzna natychmiastowo wstał, podszedł do mnie i uderzył z otwartej ręki w policzek. Wykorzystał fakt, że jestem wykończony fizycznie i nie rzucę się na niego z taką siłą, jaką bym chciał. Mięśnie odmawiały mi dużego posłuszeństwa. Już nawet nie czułem bólu ciosów. Byłem jak szmaciana lalka, z którą można było robić co się chciało. Ranić, krzywdzić, urywać nogi i ręce, a nawet głowę. Można było mną szarpać, rzucać rozbijać. Nie jęknąłem. Nikt nie był na tyle silny, by to ze mnie wydusić.

- Natychmiast gadaj gdzie ona jest! - ryknął i znów uderzył mnie w twarz, ale tym razem z pięści. Trochę się odsunąłem z krzesłem i żeby nie stracić równowagi, złapałem się brzegu stołu.

- Nic ci nie powiem. - odrzekłem ze spokojem, już nie patrząc na niego, a w drzwi, z nadzieją, że zaraz ktoś je odkluczy i uwolni mnie od furii, którą wyładowywał na mnie, Achilles.

- Ja wiem, że chcesz też się jej pozbyć...

- Nie w sposób śmiertelny. - przerwałem, a mężczyzna bez zawahania złapał widelec, który leżał przede mną i wbił go w prawą dłoń. Zacisnąłem usta w wąską linię, a oczy przymknąłem, ale nie wydałem jęku, choć to rzeczywiście bolało. Jedyne miejsce, które nie ucierpiało tyle dni katowania.

- Milcz, gdy ja mówię! - docisnął narzędzie i trochę nim poruszył, poszerzając rany.

Rozluźniłem swoje mięśnie, przypominając sobie wszystkie szkolenia w Akademii Policyjnej. Wtedy zrozumiałem, że wszystko co uczyli, nawet niedorzeczne lekcje, było przydatne na każdą ewentualność. Zwłaszcza taka, w której się znajdowałem.

- Możesz mnie bić, możesz mi postrzelić każdą część ciała. Możesz szantażować i wmawiać najgorszą i najboleśniejszą prawdę. Ale wiedz jedno, Achillesie... - w końcu uniosłem na niego oczy. Jego postać widoczna była jak we mgle. Prąd bólu coraz bardziej zaćmiewał moje pole widzenia, przyprawiając niekiedy o zawroty głowy. Patrzyłem na niego pusto, bez żadnych emocji. - Nic ci nie powiem. Nie dowiesz się niczego o Lunie. Nie dowiesz się o jej miejscu położenia.

Wzrok, którym mnie świdrował, był bardzo ostry. Czułem jak rzucał we mnie piorunami, chcąc wyskubać wszystko, co dobre. Chciał odebrać tą nadzieję, którą żyłem od dnia porwania.

- Dobrze. W takim razie sam ją znajdę, Przyprowadzę tutaj i... - nachylił się, ściszając głos, dodając trochę basu, od którego aż dreszcz przeszedł mi po plecach. - I zobaczysz jak umiera, a zaraz po niej umrzesz ty. - spiąłem się cały i poruszyłem się niespokojnie na krześle.

Nie mogłem pozwolić na to, by umarła. Nie mogłem pozwolić by dziewczyna, która zaszła tak daleko, chcąc pomścić swoją zmarłą rodzinę, umarła od tego samego tyrana. Chodź żyłem innymi zasadami, chodź chciałem by wszystko skończyło się inaczej, chciałem by ten człowiek umarł z jej rąk. By dostał swój wyczekiwany sąd ostateczny.

Przy nagłym przypływie sił, wstałem, wyjmując widelec z ręki i popchnąłem Achillesa, a on upadł na ziemię jak długi. Wiedziałem, że i tak nie mam szans, ale nieświadom swoich czynów, po prostu zrobiłem to, na co pozwoliło moje ciało. W pełni wściekłości, rzuciłem się za nim, okładając pięściami siwo-włosego, po twarzy i klatce. Chciałem by w końcu poczuł ból, który sam przeżywałem. By stracił oddech i mógł umierać długą i bardzo bolesną śmiercią. Każdy kolejny cios wywoływał coraz więcej czerwonych śladów. Z nosa zaczęła ciec krew. Oczy były coraz bardziej opuchnięte. Kolanami przytrzymywałem jego ręce, by nie mógł się bronić.

Krzyki, które wydawał z siebie, wzywając pomoc, sprowadziły do pokoju jego pomocników, którzy mieli zapasowy klucz do drzwi. Gdy ujrzeli walkę, szybko do mnie doskoczyli, obezwładniając moje ręce i nogi. Kilka razy dostałem, w potylicę, pistoletami. Skuli ręce, znów założyli worek na głowę i zaprowadzili ponownie do piwnicy, uderzając w żebra. Minęły tak z dwie minuty, a ja znów byłem przywiązany do krzesła i znów mogłem zobaczyć ciemne, puste pomieszczenie, a przed sobą mężczyzn, którzy mnie przyprowadzili tutaj.

- To co z nim robimy? - mruknął jeden z nich. Patrzyli to po sobie to po mnie. W końcu drugi uśmiechnął się szeroko i szyderczo, wyjmując zza pasa pistolet, naładowując go. Bez zawahania skierował lufę w moją głowę i już chciał nacisnąć spust, ale kolega go powstrzymał, kierując w ostatnim momencie broń w sufit. Trafił w jego nawierzchnię, rozsypując tynk, który opadł pod moje nogi. - Oszalałeś?! - ryknął, szarpiąc jego bronią, starając się ją wyrwać. - Wilson nas zabije, jak jego zabijemy!

- Ja tam nie mam nic do stracenia. Rodziny nie mam, żony i dzieci nie mam, przyjaciele się mnie wyparli. Nawet w sklepach nie chcą mnie widzieć i zawsze wyprowadzają. - dodał, uśmiechając się dumnie, chodź nie wiedziałem z jakiego powodu można być dumnym, nie mając nikogo ani nic. W końcu spojrzał się na mnie i spoważniał. - A ty na co się gapisz, szczeniaku?! Nie widziałeś nigdy uczonego?! - kolega parsknął zduszonym śmiechem. Sam się lekko uśmiechnąłem, spoglądając w ziemię.

Ale słowo szczeniak, odbiło się gigantycznym echem w mojej głowie. Od razu zobaczyłem Lunę, Johna, Petera, Tonego, Harrego, Tima, Louisa oraz Dona, którzy, co i rusz, uświadamiali moje miejsce w szeregu. Zgadzało się bardzo. Byłem szczeniakiem, który uczył się jeszcze wielu rzeczy. I chodź nie chciałem brnąć w to wszystko, w co wmieszała mnie różowowłosa, byłem im wszystkim wdzięczny za tyle nauk i porad. Czułem się doceniony dzięki nim, chodź nie miałem w planach dołączenia do nich na stałe. Wolałem swoją ciepłą posadę Młodszego Aspiranta. Gdzie mogłem się obijać i narzekać na brak normalnych zleceń i wyżywać się na zepsutym automacie do kawy, który nie chciał oddać poranny napój bogów.

Nie sądziłem, że przez moje zamyślenia i wspomnienia, zasnę. Ale jednak nie dane mi było długo spać. Słyszałem nagle huki, krzyki i irytację. Zaraz drzwi od piwnicy się otworzyły, a przez nie przeszła Anastasia i Achilles.

- Kiedy ona tam weszła?! - ryknął a dziewczyna wzięła głęboki oddech i pokazała ojcu, by zszedł z tonu.

- Mówiłam ci. Nie wiem! Ile razy mam to powtarzać?! - odkrzyknęła, a w mojej głowie zapaliła się lampka. Zrobiłem wielkie oczy, gdy ojciec z córką, właśnie rozmawiali o tej jedynej, która tworzyła kłopoty, dla swojej sprawy. O tej, która plany działania wymyślała na poczekaniu. Ta, która była wredną, dziką, chodzącym demonem, świadczącym o śmierci, a jednak delikatną, dobroduszną i szanującą tradycje rodziny, jak i samą rodzinę. - Przykro mi ojcze. Shaun, Milton i George nie żyją...

Została tylko ostatnia osoba. Sam Achilles Wilson, został ostatnim na liście Luny Trens.

Jesteśmy blisko celu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro