X

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wpatrywałem się w okienko, pod samym sufitem. Pochmurne niebo, budziło grozę. Zbierały się czarne obłoki, które wyglądały, jakby niosły ze sobą apokalipsę. Nagle błysk i porządna ulewa rozpętała się nad miastem Nowy York.

Cisza, która dzisiaj panowała, była nienaturalna. Od rana nikt nie przyszedł, chcąc skontrolować czy się wydostałem czy nie. Nawet sam kat Achillesa mnie nie odwiedził. W głowie powtarzało się pytanie Czy ja w końcu umarłem?

Nagle otworzyły się drzwi, a za nich wyszedł Achilles. Za nim podążało dwóch, dobrze zbudowanych mężczyzn, z maskami ma twarzy. Jeden z nich trzymał worek, który znałem aż zbyt doskonale.

- No chłopcze. Dzisiaj twój wielki dzień. Zostajesz przenoszony. - zaświergotał, klaszcząc w dłonie. - Nie mamy innego wyjścia. Skoro ta... - zawiesił się i przekrzywił głowę, wykrzywiając twarz w grymas. - Twoja przyjaciółka, od siedmiu boleści, wybiła moich ludzi, czas wdrożyć plan B. Lepiej się pożegnaj, ładnie, ze Stanami Zjednoczonymi. Bo za cztery godziny, będziemy w drodze do Hong Kongu. - nagle spoważniał, zacierając ręce. - A tam cię już nikt nie znajdzie.

Przełknąłem ślinę, na samą myśl, że będę z dala od wszystkich i wszystkiego. Straciłem również nadzieję na to, że Luna dostała moją wiadomość i rozszyfrowała zagadkę. Wszelkie nadzieje odeszły. Nie było ratunku.

- Panowie. Wy z Anastasią i naszym gościem pojedziecie wyznaczoną trasą. Drugi konwój wyjedzie za godzinę. Ja już teraz się udam na lotnisko i załatwię wszystko, by ominąć widowisko. - Wilson poklepał swoich ludzi po ramionach i wyszedł, zostawiając nas sam na sam.

Czułem ich wzrok na sobie. Wiedziałem, że chcą już mieć sprawę za sobą i odstawić mnie do samolotu. Albo chcą już teraz mnie wykończyć, przed odlotem.

- Panowie, co to ma być?! - ryknęła wściekła brunetka, wchodząc do pomieszczenia. Dwójka mężczyzn podskoczyła na dźwięk jej tonacji głosu i spojrzeli na nią, nie rozumiejąc o co jej mogło chodzić. - Jest zimno, mokro, a ulewa narasta, a wy chcecie go tak wnieść do samochodu?

- Maleńka... - zaczął jeden, a ja aż zacisnąłem dłonie w pięści. Wtedy poczułem pierwszy wysiłek moich mięśni, który aż zapiekł.

- Wypad stąd. Chyba, że mój ojciec ma was wykończyć. Ja go przygotuje do wyjścia. - poklepała najwyższego po biodrze i wygoniła z piwnicy. Zamknęła naszą dwójkę, na klucz i szybko podeszła do mnie. Jej twarz promieniała z radości, a ja próbowałem wyczytać, co ją tak uszczęśliwiało. - O nic nie pytaj. - mruknęła, a zaraz spod prawego rękawa jej długiego, brązowego płaszcza, wyciągnęła kluczyk, który miał uwolnić moje ręce i nogi z kajdanek, którymi byłem przyczepiony do krzesła.

- Ale co... Jak? - mruknąłem, gdy uwolniła moje dłonie i ostatkiem sił udało mi się rozmasować bolące nadgarstki.

- Ich mięśnie są na tyle odporne na różne dotyki, że nie trudno jest wydobyć klucz z kieszeni. - zaśmiała się, pomagając mi wstać, gdy tylko uwolniła moje nogi z więzów.

Poczułem w końcu wolność. Mogłem stanąć, w końcu, na własne nogi i rozruszać mięśnie, które krzyczały z bólu od nagłego ruchu. Wziąłem głęboki oddech i zacząłem stawiać pierwsze kroki, chcąc przypomnieć wszystkim mięśniom o ich istnieniu. Ból, który wieleset razy został mi zadany, odzwierciedlał się licznymi siniakami, przecięciami, a także silnym bólem, gdy ruszyłem daną częścią ciała. Moje wychudzone ciało na nowo musiało odzyskać wszelkie siły i chęci do dalszej walki.

- Musisz mi wybaczyć, ale jedyne co mam dla ciebie, to ciuchy na przebranie. Brak wody, by się umyć, czy nawet ogolić... - dodała, podając mi torbę, która wypchana była ubraniami.

Ubraniami z willi Trensów.

- Skąd ty... - przyłożyła dłoń do moich ust, bym nie dokończył zdania i nikt o nic dziewczynę nie podejrzewał.

- Mówiłam. - szepnęła, zabierając ostrożnie rękę. - Nie pytaj o nic. - ostrożnie się odwróciła, dając mi sygnał, bym się przebrał. Tak też więc zrobiłem.

Choć czułem się znacznie lepiej, ubierając w końcu czyste ubrania, brakowało mi bardzo prysznica. Oraz fryzjera i maszynki do golenia.

Nagle znów się rozbłysło, a na ulice Nowego Yorku runęła potężna ściana wody. Obydwoje spojrzeliśmy w stronę okienka, przez które mogliśmy ujrzeć błyskawicę, która przecięła niebo na pół. Nagła i niebezpieczna jasna linia zniknęła, a za nią kolejny huk, jakby niedaleko nas wybuchła bomba.

- Lecimy do Azji. - odparłem, gdy nastała cisza, którą przerywał szum deszczu. - Luna już mnie nie odnajdzie...

- Będzie dobrze, Borys. - pogłaskała mnie po ramieniu prawą ręką, a lewą ułożyła na policzku. - Wszystko będzie dobrze, obiecuję. - bez zastanowienia, przybliżyłem się do niej i musnąłem jej delikatne wargi. Nawet nie zaprzeczała. A wręcz domagała się więcej. Wpiła się w moje i trwaliśmy w tej chwili przez dłuższą chwilę.

Nagle rozbrzmiało uderzanie do drzwi, a my musieliśmy się od siebie odsunąć.

- Siadaj, szybko. - popchnęła moje zwiotczałe ciało na krzesło i znów przykuła ręce i nogi, a moja wolność odleciała w nieznane.

I znów uderzenia.

- Już! - brunetka doskoczyła do drzwi i otworzyła je.

- Więzień gotowy? - burknął jeden z nich. Anastasia tylko kiwnęła głową i podała najwyższemu kluczyk do moich kajdanek. On tylko na nią spojrzał zaskoczony.

- Pilnuj kieszeni następnym razem. - fuknęła, zarzuciła niesforny kosmyk włosów za ucho i poszła schodami do góry.

Znów zostałem z nimi sam na sam. Obawiałem się, że do czasu lotu mogło się wszystko wydarzyć, co najgorsze.

Gdy po dwóch godzinach wsadzili mnie do samochodu, poczułem ciepło. Ciepło, którego brakowało mi tyle czasu.

- Port Lotniczy Johna Kennedy'iego. - odparł mężczyzna, a z telefonu wydobył się dźwięk przyjęcia zlecenia.

- Pożegnaj się ze swoim śmietnikowym miastem, sukinsynie. - warknął drugi, śmiejąc się złowieszczo. Nie widziałem nic. Polegałem na swoim słuchu i dotyku. Miałem nadzieję, że wydarzy się wypadek, z którego będę mógł uciec i się ukryć.

- Jedź obrzeżami. - usłyszałem ten słodki, melodyjny ton Anastasii. Uśmiechnąłem się, że jednak jest tutaj, ze mną.

- Nie jestem idioto, ślicznotko. - odpyskował kierowca i ruszył samochodem. - Szef wybrał idealny dzień na przewóz. Gówno widzę!

- To wycieraczki na najwyższy tryb wrzuć, idioto. - odparł kolega.

- Chcesz się zaraz zamienić?

- Ja zaraz mogę usiąść za kierownicą, jak jesteś na tyle imbecylem, by nie umieć się posługiwać takim prostym, w obsłudze samochodem. - rzuciła oschle brunetka.

I zapadła cisza. Dziewczyna miała dobrze wygadaną buzię. Potrafiła uciszyć pracowników Achillesa, na pstryknięcie palcami.

Na oko musiało minąć pół godziny. Deszcz się nasilał, choć nie sądziłem, że może być mocniejszy. Krople z zaciekłą wściekłością uderzały o blachę samochodu, a sam kierowca bardzo wolno poruszał się po ulicach.

- Kretynka za kierownicą. - odparł mężczyzna, wciskając klakson. Długi dźwięk wydobył się, na kobietę, która prowadziła przed nim. Całego zdarzenia nie byłem w stanie zobaczyć, ale mogłem sobie wyobrazić, jak czerwienieje na twarzy ze złości. - Jak nie ona toruje, to teraz jakiś idiota. To nie strefa zamieszkania! Wypierdalać z...

Nagle poczułem uderzenie w bagażnik, który mną aż szarpnął i uderzyłem głową o swój zagłówek. Cicho syknąłem z bólu, ale nie pozwoliłem by ktokolwiek to usłyszał.

Kolejne uderzenie, tym razem od boku. I kolejne, od przodu.

- Co tu się dzieje?! - ryknął mężczyzna obok mnie. Coraz mocniejsze były uderzenia, aż w końcu samochód wpadł w poślizg i zaczął obracać się po drodze. Aż nastąpiło ostatnie uderzenie, na tyle silne, że zaczęliśmy dachować bokiem.

Szyby popękały, a ich odłamki zlatywały prosto na nas. Coraz mocniej uderzałem głową o wszystko co było możliwe, nie miałem jak się uchronić. Ostatnie, co tylko pamiętam, to szum deszczu, zatrzymanie trzech aut, z ostrym piskiem opon i po chwili strzały. Później zapadła ciemność i cisza.

~~~~~~~~~~~

Ciekawi co się będzie dalej działo? Zostawcie gwiazdkę oraz komentarz pod tym rozdziałem. Wyczekujcie ze spokojem na kolejną część

Pozdrawiam was i całuję mocno moje pączusie!

Lucy

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro