1. Ślepa uliczka

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Letnie poranki były chłodne, szczególnie, gdy niebo spowijały gęste, nisko zawieszone nad szczytami wieżowców siwe chmury. Mateusz musiał jednak przyznać, że właśnie takie poranki lubił najbardziej. Nie wiedział, w czym tkwił ich urok. Nie wiedział nawet, czym tak bardzo przypadły mu do gustu. Po prostu zawsze, gdy budził się około czwartej i dostrzegał zasnuty siwą masą chmur nieboskłon, jakoś lepiej mu się żyło.

Chętniej zbierał się w sobie, by kolejny raz iść do służyć... Służyć obywatelom i państwu, choć czasem odnosił wrażenie, że służył jedynie swoim przełożonym.

Gdy wstępował w szeregi, zakładał najgorsze. Był niemal pewien, że ludzie, z którymi się spotyka, rzeczywistość, której doświadczy, i cała ta otoczka, która powoli go wchłonie, wywołają całą burzę negatywnych emocji. Polska Policja wcale przecież nie była zupełnie nową, całkowicie odciętą od dawnej Milicji Obywatelskiej instytucją. W Polskiej Policji wciąż panowała wielka dezorganizacja, a przez jej struktury przeplatało się całe mnóstwo sługusów dawnego ustroju. Polska Policja była formacją niesamowicie wręcz słabą, przegnitą od środka, zepsutą.

Rzeczywistość nieco go zaskoczyła, bowiem odbiegała od tego, co sobie sceptycznie wyobrażał. Owszem, wiele rzeczy wciąż pozostawiało naprawdę sporo do życzenia, niektóre sprawy były wręcz tragicznie rozegrane, ale w gruncie rzeczy wcale nie było mu tam aż tak źle. Nie wiedział, czy to kwestia przystosowania się do środowiska w myśl zasady, że kto z kim przystaje, takim się staje, czy może coś zupełnie innego, ale po wysłużeniu kilku pierwszych dni nie mógł narzekać na swoje życie czy służbę.

Westchnął cicho, podszedł do okna i odsłonił zasłony, wpuszczając do niewielkiego pomieszczenia nieco dziennego światła. Obrzucił wzrokiem obraz betonowej dżungli rozciągającej się wszędzie dookoła niego, potem przesunął spojrzenie na niebo, wreszcie wplótł palce w nieco już przydługie blond włosy i przez moment po prostu trwał w bezruchu.

Szybko jednak zorientował się, że nie ma za wiele czasu na takie nieproduktywne stanie, więc uchylił szybko okno, podszedł do wersalki, która służyła mu za łóżko, złożył pościel w kostkę i błyskawicznie uwinął się z doprowadzeniem sypialni do porządku. Chwilę później podszedł do szafy, otworzył ją kluczykiem, wyjął stamtąd mundur i pognał do łazienki. Przygotowanie się nie zajęło mu długo, toteż po kilkunastu minutach już wychodził stamtąd ożywiony, wciąż jeszcze nieco drżący z zimna po prysznicu w kompletnie lodowatej wodzie.

Nucąc pod nosem którąś z piosenek Guns N' Roses przeszedł do mikroskopijnej kuchni, nalał sobie do szklanki wody, wypił ją duszkiem, zostawił naczynie w zlewie i wrócił do wąskiego korytarza. Całe jego mieszkanie zamykało się w naprawdę niewielkiej powierzchni, jednak nie przeszkadzał mu kompletnie taki stan rzeczy — mieszkał w końcu sam, więc nie potrzebował niczego większego. Zresztą czynsz tutaj był naprawdę niski, co dla jego praktycznie pustego portfela było swego rodzaju wybawieniem.

Błyskawicznie ubrał na nogi ciężkie, czarne buty, obejrzał się jeszcze w nieco okurzonym lustrze, przekręcił klucz w drzwiach i ostatecznie wyszedł na ciemną klatkę schodową. Zbiegł po stromych drewnianych schodach, czując pod stopami charakterystyczne dudnienie desek, które niosło się echem między ścianami. Kilka sekund później był już na dole i mógł wtłoczyć do płuc nieco więcej rześkiego porannego powietrza.

Omiótł wzrokiem obraz przed sobą. Pomiędzy blokami mógł dostrzec za dnia ruchliwą ulicę, za którą piętrzyła się ściana czarnego lasu. Gdy skierował spojrzenie w lewo, jego oczom ukazał się majaczący w oddali szczyt Pałacu Kultury, który kojarzył mu się tylko i wyłącznie ze znienawidzonymi patrolami pieszymi odbywanymi tam niemal non stop każdego dnia.

Z zaskoczeniem stwierdził, że większość obiektów w stolicy łączył ze swoją pracą. Jak bardzo by tego nie chciał, zawsze coś mu się z nią skojarzyło. A to ulica, na której ostatnio któryś z chłopaków wyjął złodzieja, a to znów jedna ze starych kamienic, przy której ustawiali na szybko tyralierę, albo właśnie strzelista wieża Pałacu Kultury, który mijał na większości swoich patroli. Wszystko, co zawierała w sobie Warszawa, zawierała w sobie także jego służba. I nawet, jeżeli bardzo tego nie chciał, nie potrafił nie przypominać sobie różnych wydarzeń, które miały miejsce w konkretnych miejscach na mapie miasta.

Wyjął z kieszeni zapalniczkę oraz papierosa. Jednym wprawnym ruchem odpalił go i przyłożył sobie do ust, zaciągając się nikotyną. Poczekał, aż dym dotrze do jego płuc, a potem nieśpiesznie go wypuścił. Powtarzał czynność do momentu, w którym zorientował się, że wypalił papierosa praktycznie do filtra. Odrzucił go niedbale na bok i przygniótł butem niedopałek, wreszcie decydując się na ruszenie z miejsca. Zerknął jeszcze na zegarek, ocenił czas potrzebny mu na dostanie się do jednostki, po czym skierował krok chodnikiem w stronę furtki.

Na osiedlu nie było praktycznie żywej duszy — czy to człowieka, czy zbłąkanego psa lub kota. Warszawa wciąż jeszcze spała. Nie dziwił się takiemu stanowi rzeczy, w końcu dochodziła dopiero piąta nad ranem i tylko wybrani nieszczęśnicy jego pokroju mogli o tej porze wlec się po ulicy do pracy. Na razie jednak nikogo podobnego sobie nie zauważył, co poniekąd działało mu na rękę, bo nieszczególnie lubił towarzystwo innych. Można by wręcz rzec, że nie lubił go wcale, bardziej tolerował. Z przymusu. Nie był bowiem typem człowieka, który usilnie próbował znaleźć czyjąś aprobatę czy uznanie. Nie było mu to kompletnie potrzebne — zdecydowanie bardziej wolał przebywać w samotności. Zacisze własnego mieszkania dawało mu poczucie niejakiego bezpieczeństwa i stawało się momentami jedynym miejscem, do którego mógł uciec, gdy szukał odpoczynku od codziennych spraw. A tych codziennych spraw nierzadko było naprawdę, naprawdę wiele. W dodatku tak ciężkich do uniesienia, a co dopiero przetrawienia, że mało kto podołałby im w pojedynkę. On musiał, inaczej zginąłby na tym świecie. Problemy, z jakimi się na co dzień mierzył, wynikały głównie z charakteru służby, którą pełnił na ulicach miasta stołecznego. Braki kadrowe oddziałów prewencji, wciąż jeszcze liche podstawy niedawno przywróconej do życia policji i ogólne zamieszanie w jej szeregach zdecydowanie nie działały na korzyść Mateusza. Dodając do tego rozterki życia prywatnego oraz fakt, że czasem zwyczajnie coś szło nie po jego myśli, otrzymywał dość spore obciążenie na barkach. Nie z takimi rzeczami musiał się już jednak mierzyć, życie zaserwowało mu kiedyś znacznie gorsze przygody i skoro przez nie przebrnął, miał pewność, że i z tymi da sobie radę. Owszem, takie życie w ciągłym napięciu, gotowości niezmiernie go męczyło, ale póki miał z tego całkiem znośne pieniądze na utrzymanie, nie mógł narzekać.

Kolejne kilkanaście kroków przyniosło ze sobą pierwszych napotkanych przechodniów. Każdy snuł się w swoją stronę ze zwieszoną głową, jakby szedł na ścięcie. Ten obraz nijak nie przypominał obrazu niedawno wyzwolonego spod radzieckiej ręki, w pełni wolnego, demokratycznego kraju. Ten obraz przywodził na myśl czasy ucisku i buntu, w których samemu Mateuszowi przyszło przecież jeszcze żyć.

Przyśpieszył tempa marszu, zdając sobie sprawę, że zostało mu naprawdę niewiele czasu do chwili, w której miał pojawić się na jednostce. Nie chciał się spóźnić — wolał uniknąć bury od przełożonych, którzy zdecydowanie wpisywali się w ogólne pojęcie służbowego betonu. Im mniej miał kontaktu z nimi, tym było lepiej dla niego, dlatego właśnie spiął się w sobie i z nową dozą lichej motywacji ruszył dalej przez zawieszone w dziwnej ciszy poranka ulice Warszawy.

Pod budynkiem komisariatu był niedługo później, a po niecałej godzinie ponownie wylądował na ulicy, odbywając, o zgrozo, tak bardzo przez niego znienawidzony patrol pieszy. Oddziały prewencji miały to do siebie, że służbę pełniło w nich naprawdę wielu funkcjonariuszy, na których przypadało naprawdę niewiele radiowozów, przez co większość musiała włóczyć się po dzielnicach piechotą. Otrzymanie na patrol poloneza lub nysy graniczyło z cudem, a kiedy już do tego cudu dochodziło, dzień można było uznawać za nieprawdopodobnie udany, chyba że otrzymanie służbowego wozu wiązało się z wyjazdem na jakieś poważniejsze akcje.

Gdyby Mateusz miał podsumować krótko całą policję, wybrałby naprawdę szybko i bez zastanowienia. Bieda. Bieda, którą czuć było niemal na kilometry, oraz beton, który z kolei najmocniej dawał w kość właśnie im — zwykłym funkcjonariuszom robiącym po prostu swoje na ulicy. Nie było potrzeby używać większej ilości wyrazów czy nawet budować pełnego zdania. Te dwa słowa idealnie podkreślały słabe podstawy, na jakich opierała się formacja, i nikt nawet nie próbował temu zaprzeczać.

Oprócz tego nikt ich tak naprawdę nie szanował. Ludzie wciąż kojarzyli policjantów z dawną Milicją Obywatelską, wciąż obrzucano ich na ulicy nienawistnymi spojrzeniami, a w głowach społeczeństwa wciąż pozostawał obraz jeszcze nie tak dawnej niewoli, który skutecznie przyćmiewał wszystko inne.

Jego robota była cholernie niewdzięczna, co gorsza dobrze zdawał sobie z tego sprawę. A jednak wciąż tam był, służył, codziennie wykonywał swoją pracę, choć czasami szedł na jednostkę jak do miejsca kaźni. Nie był w stanie stwierdzić, czy trzymał go tam w miarę stabilny i pewny zarobek, czy coś zupełnie innego, może jakaś moralność, głębsze uczucia... Wiedział tylko, że każdego dnia musi wstać, ubrać się, przygotować, a potem wyjść na ulicę bez względu na pogodę czy porę roku. Był tam, służył, starał się wszystko wykonywać tak, jak najlepiej tylko potrafił. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się zapomnieć dopełnić jakichś formalności, nigdy nie spotkał się z naganą od przełożonych, nigdy nie zawiódł jeszcze oczekiwań. Z reguły był dość ugodowym człowiekiem, dlatego odnosił wrażenie, że i kolegom po fachu nie sprawiał jakiegoś większego problemu. Ot, po prostu egzystował. Oni go tolerowali, czasem się śmiali, ale tak na dobrą sprawę spływało to po Mateuszu jak po kaczce. Nie chciało mu się udowadniać absolutnie niczego.

***

Pierwsze dwie godziny służby były nad wyraz spokojne. Totalnie nic nie działo się na mieście, jedynie ulice powoli wypełniały ludzkie głosy, a na chodnikach robiło się niekiedy tłoczno. Warszawa była jednak spokojna. Tak spokojna jak nigdy. W pewnym momencie zrobiło się to nawet lekko podejrzane, ale Mateusz tymczasowo po prostu zignorował ten fakt.

— I co, Rudy, jak żyjesz? — zagadał od niechcenia jego kolega, kiedy miarowym krokiem przemierzali ulice.

Mateusz westchnął lekko, zastanawiając się, skąd nagle w tym idącym obok niego policjancie tyle ciekawości odnośnie jego życia.

— Normalnie, jak zawsze — mruknął, nie bardzo wiedząc, co mógłby odpowiedzieć na zaczepkę oraz nazwanie go Rudym.

— Nie myśli ci się, żeby pójść kiedyś razem na picie? — pociągnął wysoki na niemal dwa metry brunet. Chyba miał na imię Bartek.

— Nie. — Zaprzeczył ruchem głowy.

— Odmieniec z ciebie jak jasny chuj.

Nie skomentował tego, jedynie wzruszył obojętnie ramionami, pociągnął nosem i wbił spojrzenie w drogę przed sobą. Dopiero wtedy doszło do niego, jak bardzo szalała radiostacja w kieszeni jego spodni. Zaciekawiony wyjął ją stamtąd i przysłuchał się podawanym komunikatom, by już po chwili z niemałym zaskoczeniem stwierdzić, że były kierowane bezpośrednio do niego.

Dyżurny nie chciał wiele — wymagał jedynie bezzwłocznego podania lokalizacji, a potem kazał im kierować się jak najszybciej pod konkretny adres, nie mówiąc nic więcej. Próbowali dojść choćby charakteru zdarzenia, do którego ich właśnie kierowano, ale te próby spełzły na niczym. Nie pozostało im więc nic innego, jak tylko udać się tam i samemu przekonać, co takiego na nich czekało.

Zrobili to bezzwłocznie, toteż już po dziesięciu minutach byli na miejscu. I jeśli Mateusz kiedykolwiek myślał, że nic nie było w stanie go zaskoczyć, to tego poranka bardzo boleśnie przekonał się, iż tkwił w błędzie. Gdy tak obserwował leżącego mu pod nogami bezwładnego, zimnego trupa, miał ochotę zwymiotować. W duchu dziękował sobie jedynie, że nie miał czym, bo rano nie zjadł śniadania.

Widok był okropny i mimo że ciało nie zaczęło jeszcze nawet śmierdzieć, w powietrzu i tak unosił się charakterystyczny, metaliczny zapach krwi, której na miejscu nie brakowało. W ślepej uliczce, tym ciasnym, ciemny zaułku, w którym właśnie we dwójkę z Bartkiem tkwili, niewiele dało się zobaczyć, niemniej Mateusz był pewien, że pod głową trupa znajdowała się cała masa krwi.

— Ty, kurwa, a może on kulkę w łeb dostał? — rzucił jego kolega w delikatnym szoku.

— Na to wygląda... — Policjant przykucnął nad ciałem, pokonując odruch wymiotny resztkami woli i skupiając się na tym, co miał przed sobą.

Delikatnie wychylił dłoń do przodu, na co zaraz dostał mocnego kopniaka w nogę.

— Pojebało cię?! — syknął gdzieś znad niego Bartek. — Zostaw go, kurwa. My tu mamy tylko pilnować, a nie się bawić w kryminalnych — dodał wściekle.

— W nikogo nie będę się bawił, chciałem się tylko przyjrzeć — odparł spokojnie Mateusz, nie podnosząc się z kucek.

— Przyglądać to ty się możesz swojej mordzie w lustrze. Zostaw go, kurwa, mówię ci, bo będzie potem na nas, że coś spierdoliliśmy! — Konspiracyjny szept jego kompana przerodził się w błagalny, acz wciąż przepełniony irytacją półgłos. — Nie chcesz pajdy*, to się odczep. Słyszysz, Mateusz?!

— Słyszę, kurwa — sarknął wreszcie, po czym niechętnie wstał, mierząc kompana pogardliwym spojrzeniem. — Strachliwy kot z ciebie — wytknął mu, potem obrócił się na pięcie i skierował w stronę wyjścia z zaułka. — Idę sprawdzić, czy ktoś się nie pojawił.

— Ty, a wzięliśmy w ogóle jakiegoś zgłaszającego czy coś?! — krzyknął za nim Bartek.

Mateusz zamarł w pół kroku, mając nieodparte wrażenie, że jego serce zaraz wyskoczy z klatki piersiowej. Obrócił głowę w stronę kolegi, posyłając mu nieco przerażone spojrzenie.

— A był jakiś? — zapytał niepewnie.

— Chyba był, kurwa. Teraz sam nie wiem — odpowiedział tamten bezsilnie.

— No to pięknie, jesteśmy w dupie...

— Idź i go szukaj, kurwa, bo może daleko nie poszedł — warknął Bartek.

Mateusz nie odpowiedział nic więcej, odchodząc znacznie szybciej niż wcześniej od miejsca, gdzie leżał trup. Tym sposobem niecałe pół minuty później wypadał już na jaskrawe światło dnia, wzrokiem uważnie rzucając po wszystkich przechodzących chodnikiem obok niego ludziach. Z rozpaczą stwierdził wreszcie, że nie widział nikogo, kto byłby choć częściowo nim zainteresowany. Ludzka masa w zastraszającym tempie przesuwała się przed jego oczami, nie dając Mateuszowi nawet cienia nadziei. I kiedy już pokonany miał odwracać się z powrotem w stronę zaułka, jego wzrok napotkał mężczyznę wypalającego papierosa przy rogu. Nawiązali ze sobą długi kontakt wzrokowy, który zdecydował się przerwać dopiero policjant. Podszedł szybkim krokiem do opierającego się plecami o ścianę człowieka, wyjął z kieszeni spodni blachę i bez słowa wystawił ją przed oczami faceta.

— Posterunkowy Mateusz Król... — urwał w połowie zdania, widząc uniesioną ku górze dłoń swojego rozmówcy.

— Nie musisz mi się legitymować, kocie. Dobrze wiem, kim jesteś — prychnął pogardliwie, wydmuchując w twarz chłopaka kłąb dymu.

— Szukam zgłaszającego całe zdarzenie... — wyjaśnił nieco skonfundowany takim obrotem spraw policjant.

— No to sobie jeszcze poszukasz — odparł beztrosko mężczyzna. — Nieźle dałeś dupy swoją drogą, skoro go zgubiłeś — dodał kpiąco, wydobywając z kieszeni skórzanej pilotki odznakę. — Komisarz Piotr Bednarek — rzucił od niechcenia, mignął mu przed oczami policyjną gwiazdą, a potem zniknął w ciemnościach zaułka.

Mateusz przez moment trawił informacje, z jakimi się właśnie zderzył. Gdy wreszcie doszedł do zatrważającego wniosku, że wciąż nie miał zgłaszającego, a w dodatku skompromitował się przed jakąś szychą z dochodzeniówki czy kryminalnego, miał naprawdę wielką ochotę zapaść się pod ziemię. Ostatecznie dotarło do niego, że powinien się ruszyć, by jeszcze bardziej nie pogarszać i tak już naprawdę beznadziejnego położenia. Zgłaszający najwyraźniej przepadł, więc nie było nawet najmniejszego sensu szukać go dalej. Policjant zatem jeszcze raz powiódł wzrokiem po przechodniach i nie dopatrując się tam niczego, co mogłoby go zainteresować, po prostu ze spuszczoną głową ponownie wkroczył do ślepej uliczki. Dostrzegł w niej już całkiem zacne zbiorowisko ludzi, którzy nie wiedzieć kiedy dostali się do trupa.

Nie obchodziło go jednak w tamtej chwili, jakim cudem aż tyle osób zdołało przemknąć mu przed nosem niezauważonymi. W tamtej chwili dla Mateusza liczył się tylko fakt, że porządnie nawalili z Bartkiem i że z tego bagna tak naprawdę mogło nie być wyjścia. Ciężka wizja postępowania dyscyplinarnego nieustannie wisiała mu przed oczami wraz z nieznośnym poczuciem bezradności, której nijak nie mógł zaradzić.

Nie wiedział tylko jeszcze, że bezradność będzie mu towarzyszyć jeszcze przez naprawdę długi czas.

*pajda — postępowanie dyscyplinarne

W mediach Gunsi i „Paradise City", natomiast w rozdziale Mateuncio musi zderzyć się z brutalną rzeczywistością roboty. Jest pierwszy trup i coś czuję, że na jednym się tutaj nie skończy, ale to jeszcze wyjdzie po drodze. Póki co życzę Wam miłego wieczoru, widzimy się mam nadzieję niebawem.

Do nastepnego!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro