2. Potrzeba spokoju

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Było nieciekawie. Na miejscu pracowało już całkiem sporo osób, jednak Mateusz wciąż czuł się tak, jakby to on sam miał ze wszystkim sobie poradzić. Nigdy nawet nie zakładał, że trafi na coś tak poważnego ledwie miesiąc po rozpoczęciu służby. On przecież tylko odrabiał swoje w prewencji i totalnie nie był przygotowany na to, co się nie tak dawno temu stało.

Nawet w najśmielszych snach nie zdarzało mu się zakładać takich sytuacji. Jego zdaniem były zbyt kłopotliwe i rodziły zbyt wiele potencjalnych okazji do popełnienia błędu. Ten pierwszy raz, kiedy zderzył się z rzeczywistością pracy na ulicy, będąc jeszcze przecież tak bardzo niedoświadczonym, zdecydowanie potwierdził wszystkie jego przypuszczenia. Dostali przecież trupa, który zginął od rany postrzałowej w skroń, dodatkowo nie dopilnowali sprawy zgłaszającego, przez co całkowicie go zgubili. Sytuacja wyglądała na taką z gatunku tych bez wyjścia, co tylko utwierdzało Mateusza w przekonaniu, że wpadł do niezłego bagna.

Trzymał się na uboczu całego zajścia, nie do końca wiedząc, co ze sobą zrobić. Obok niego Bartek nerwowo obracał w dłoniach legitymację służbową, a przy okazji śledził nieco spłoszonym wzrokiem rozmawiających między sobą kryminalnych. Mateusz poniekąd nawet rozumiał ten strach swojego kompana, nawalili w końcu po całości i wszystko to prędzej czy później musiało wyjść na jaw, dlatego niepokój był jak najbardziej uzasadniony.

— Ej, wy! Chodźcie no tu! — huknął któryś z ubranych po cywilu mężczyzn.

Błyskawicznie jak na komendę obaj odbili się od ściany, zgodnie podchodząc w stronę rosłego faceta o niemal czarnych oczach i tego samego koloru włosach, który bynajmniej nie wyglądał przyjaźnie. Mateusz pomyślał wręcz, że gdyby miał nakreślić obraz szefa jakiejś grupy przestępczej, to dokładnie tak by go przedstawił.

— Gdzie wam przepadł zgłaszający, co, szczeniaki? — rzucił kpiąco, przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą.

Mateusza sparaliżował autentyczny strach. Nie miał zielonego pojęcia, co odpowiedzieć temu gościowi, który właśnie lustrował go ciemnym wzrokiem przywołującym na myśl najgłębsze czeluści piekieł. Spojrzał rozpaczliwie na kolegę obok siebie, wyczytując z jego oczu dziwny błysk, który nie zwiastował chyba niczego dobrego.

— J-jak... — głos Bartka załamał się, toteż przełknął nerwowo ślinę i odchrząknął, jeszcze raz zbierając się do odpowiedzi. — Jak tu przyszliśmy, t-to już go nie było... — bąknął cicho, nie spuszczając jednak z oczu na pewno starszego stopniem policjanta.

Ich rozmówca prychnął pogardliwym śmiechem.

— Czekaj, bo ci, kurwa, uwierzę — sarknął szyderczo.

— Zapewniam...

— Zapewniać to ty sobie możesz, gówniarzu — przerwał mu kryminalny, spluwając pod ich nogi z jawną pogardą.

Mateusz zgrzytnął zębami ze złości.

— Byliśmy tu pierwsi i nikogo nie było — powiedział stanowczo, podszedł krok do przodu i spojrzał gniewnie prosto w oczy policjanta.

— Gówno mnie to obchodzi — odparł z kpiącym grymasem na twarzy tamten.

Chłopak już miał zbierać się do jakiejś pyskówki, jednak nie dane mu było nawet zacząć, bowiem przy boku wysokiego na niemal dwa metry kryminalnego pojawił się jeszcze jeden — nieco niższy i jak się wydawało spokojniejszy.

— Zostaw ich, Daro — mruknął stonowanym, delikatnie pobłażliwym głosem. — Wpiszecie sobie w notatniki, że faktycznie nikogo na miejscu nie było, i będzie po temacie, ale na następny raz trochę, kurwa, uważajcie, bo nikt nie będzie wiecznie chronił waszej dupy. Takich tanich kłamstw też nie kupią, uwierzcie. Dzisiaj dostaliście pierwszy i ostatni raz taryfę ulgową tylko ze względu na to, że jesteście jeszcze totalnie zieloni — dodał, następnie delikatnie szturchnął kompana, odwrócił się na pięcie i już miał odchodzić, kiedy jeszcze na moment odwrócił się przez ramię. — I weźcie się do roboty, zamiast podpierać ściany. Ten syf się sam nie posprząta, ja też nie zamierzam tego robić — powiedział, nim ostatecznie oddalił się z drugim kryminalnym ponownie w stronę trupa.

Mateusz wypuścił ze świstem wstrzymywane dotychczas w płucach powietrze, jednocześnie czując strużkę zimnego potu spływającą mu po plecach. Tym razem im się upiekło. Następnym mogło nie być już tak kolorowo.

Zadarł głowę do góry i wbił spojrzenie w zasnute chmurami niebo. Odetchnął głębiej dusznym powietrzem letniego południa, jeszcze przez chwilę omiatał wzrokiem nieboskłon, by ostatecznie powrócić do rzeczywistości, w jakiej przyszło mu funkcjonować. Zerknął na pobladłego Bartka, po czym uśmiechnął się delikatnie.

— Ale daliśmy dupy — stwierdził cicho.

— No... — wydusił jedynie jego kompan. — Kurwa, jak mi ulżyło — sapnął jeszcze po chwili, przecierając dłonią kark. — Już myślałem, że nas wyjebią na zbity pysk.

— Bo na to się zanosiło. Gdyby nie tamten gość, nie byłoby czego z nas zbierać — powiedział, wciąż jeszcze do końca nie mogąc uwierzyć, że jego błąd nie pociągnął za sobą wyjątkowo ciężkich konsekwencji.

— Wpisać, że nikogo tu nie było... — szepnął jak w amoku Bartek. — Kurwa, ale mamy pieprzone szczęście — wymamrotał, spoglądając w stronę dwóch starych gliniarzy, z którymi jeszcze chwilę temu stali twarzą w twarz.

***

Trup wyglądał dokładnie tak, jak prezentowały się wszystkie pozostałe, które znajdowali od pewnego czasu w okolicach Warszawy. Przyczyna jego śmierci też nie pozostawiała wielkiego pola do spekulacji — rana postrzałowa była aż nazbyt wyraźna i ziała teraz czerwoną od krwi przepaścią prosto w ich oczy.

Tadeusz nie miał wielkich nadziei związanych z tym ciałem. Ba, nie miał ich praktycznie wcale, bowiem niczym szczególnym nie wyróżniało się ono na tle pozostałych dwóch, które znaleźli. Wszystko wciąż było tak samo jak wcześniej, jedynie lokalizacja podrzucenia trupa nieznacznie zmieniła się względem poprzednich. Śródmieście, które cieszyło się mianem stosunkowo spokojnej dzielnicy, wcale nie było typowym miejscem ich działania. Zazwyczaj rozwiązywali swoje porachunki poza Warszawą, najczęściej w miejscach, gdzie niewielu mogło ich znaleźć. Szczególnie, gdy chodziło o brudne sprawy związane z „usunięciem" kogoś niewygodnego, starali się zachować ostrożność i nie podrzucać ciał w miejscach, w których mogłyby zostać zauważone, a najlepiej nie podrzucać ich nigdzie. Tadek kompletnie nie mógł więc zrozumieć, skąd nagle na Śródmieściu znaleźli człowieka zabitego, jak się wydawało, w dokładnie taki sam sposób, w jaki zwykli robić to oni.

— Co z nim będziemy robić? — zagadnął Darek, na którego wszyscy i tak mówili Daro.

— To samo, co z resztą. Udokumentować i na sekcję. Nic więcej tu nie osiągniemy — mruknął pod nosem.

— Pies podłapał trop — rzucił od niechcenia jego kolega.

— Pewnie i tak poprowadził do ulicy i zwariował — stwierdził posępnie nadkomisarz Tadeusz Ryc.

— Zgadłeś. — Daro przykucnął przy ciele. — Wiemy w ogóle, kto to był, że czymś im podpadł?

— Nic nie wiemy, ale może coś się znajdzie. A jak nie, to też nie będę żałował. Mniej roboty dla nas — stwierdził obojętnie Tadek. — Na razie zastanawia mnie fakt, dlaczego akurat tutaj. Praktycznie centrum miasta, cały czas ktoś się tędy przemieszcza, a ten tutaj nie wygląda na przypadek. — Wskazał ruchem głowy ciało nieszczęśnika.

— Chuj wie, co oni mają w głowach.

Na tym ich rozmowa się skończyła i każdy z policjantów pogrążył się w swoich rozmyślaniach. Mieli doskonałą świadomość faktu, że po całej Warszawie rozsiane były mniejsze lub większe grupki przestępcze podporządkowane mafijnym kolosom jak na przykład owianej złą sławą mafii pruszkowskiej, która grała im na nosach od stosunkowo długiego już czasu. Wiedzieli także, że policja stała na układach i tak naprawdę dopóki te układy istniały, nie mieli prawa czy opcji zrobić czegokolwiek więcej w kierunku rozbicia jakiejkolwiek grupy przestępczej. Te układy na to nie pozwalały. Ze związanymi przez własnych kolegów rękoma niewiele byli w stanie zdziałać, więc po prostu robili wszystko tak, by nie dać po sobie poznać bezsilności, a jednocześnie, by utrzymać się przy służbowym korycie. Ani Tadeusz, ani Daro nigdy nie poznali nikogo z żadnej grupy przestępczej, ale doskonale zdawali sobie sprawę z tego, co się działo. Nieudolny system stał na tragicznie wręcz lichych podstawach, które mogły runąć w każdym możliwym momencie i tak naprawdę nie wiadomo było, jakim cudem jeszcze tego nie zrobiły.

Kontakty niektórych policjantów z członkami gangów tak naprawdę stanowiły jedynie szczyt olbrzymiej góry lodowej zbudowanej z naprawdę wielu ciężkich przewinień. Nie było kolorowo, ale nikt nigdy nie powiedział, że tak będzie. Pozostawało tylko liczyć, że kiedyś to dobiegnie końca, a policja wreszcie nabierze takiego kształtu, jaki mieć powinna.

Kształtu formacji w pełni służącej państwu i obywatelom, uniezależnionej od władzy, obiektywnej i sprawiedliwej. Formacji bez sług dawnego ustroju, bez fałszu i obłudy. Utopijnego kształtu formacji, którego nigdy tak naprawdę nie osiągnęła.

***

Mateusz jak zahipnotyzowany śledził wzrokiem poczynania osób, które zawijały w czarny worek trupa. Pod ciałem nie znaleziono nic poza wielkimi plamami zaschniętej krwi wyraźnie odznaczającymi się na betonowym podłożu, co tylko przypieczętowało koniec czynności na miejscu. Wszystko zostało udokumentowane, ciało zabitego miało teraz zostać przetransportowane do kostnicy, a przynajmniej tak zakładał policjant.

Zerknął na zegarek, zdając sobie sprawę, że tak naprawdę stracił poczucie czasu w ferworze wszystkiego tego, czego był świadkiem. Dochodziła czternasta, a więc w tym ciasnym, ciemnym, śmierdzącym wilgocią oraz śmiercią zaułku spędzili dobre cztery godziny. Cztery godziny, które przeleciały mu dosłownie przez palce. Miał świadomość, że w znacznym stopniu przyczyniły się do tego skumulowane emocje, których mu tego dnia nie brakowało. Poczynając od targającej jego ciałem wściekłości, na poczuciu niesamowitej ulgi kończąc, mógł śmiało stwierdzić, że doświadczył chyba wszystkich możliwych emocji, jakich mógł w ogóle doświadczyć. Pierwsze zderzenie z rzeczywistością służby okazało się szybsze niż przypuszczał i pokazało mu, że tak naprawdę nigdy niczego nie mógł być pewien, nawet samego siebie. Popełnił przecież tak wiele błędów — pominął kompletnie postać zgłaszającego na samym początku, potem zaliczył koncertową wpadkę przed jakąś szychą z kryminalnego, na sam koniec przeszedł jeszcze niezbyt przyjemną dyskusję ze starszymi od siebie stopniem policjantami, którzy ewidentnie okazywali nad nim swoją wyższość. Po tym wszystkim mógł jednak śmiało stwierdzić, że ta pierwsza styczność z trupem, ten moment, kiedy przekonał się, że zabójstwa nie zdarzają się tylko w filmach, nauczył go nieco pokory. I gdyby miał doszukać się największej zalety całej sytuacji, bez wahania powiedziałby właśnie o tej pokorze.

— Możecie wracać na ulicę — rzucił od niechcenia podchodzący do nich kryminalny. Jak zdołali usłyszeć, miał na imię Tadek. — Tutaj nie macie już czego szukać. Pamiętajcie tylko, żeby spisać z tego notatki. Papier wszystko przyjmie, a wam uratuje dupy. I na drugi raz miejsce oczy dookoła głowy, szczeniaki — dodał, biorąc między zęby papierosa. — A teraz żegnam. Możecie odejść.

Nie trzeba im było dłużej powtarzać. Bez wahania odwrócili się na pięcie i czym prędzej opuścili zaułek, nie odzywając się przez dłuższą chwilę nawet słowem. Dopiero, kiedy na dobre wyszli z ciemnego zakamarka, zaczęli zdawkową wymianę zdań. Mateusz przez dłuższą chwilę czuł się nieswojo, jednak nie pisnął o tym nawet słówka swojemu towarzyszowi. Nie chciał być wyśmiany za to, że powiedział zbyt wiele. Wolał zachować kwestię tego dziwnego poczucia dla siebie.

Nie mógł wiedzieć, że dwóch policjantów wydziału kryminalnego bacznie śledziło go wzrokiem do momentu, w którym zniknął za rogiem budynku na skrzyżowaniu dwóch ulic.

Tadek widząc, jak sylwetka młodego policjanta przepadła gdzieś w uliczkach Śródmieścia, westchnął cicho i przyłożył do ust żarzącego się papierosa.

— Ten młody był ciekawy — mruknął ochryple do stojącego obok niego Darka.

— Zabawny — odparł jego towarzysz. — Szkoda, że nie widziałeś, jak się chciał do mnie rzucać. — Pogardliwie splunął na chodnik, zakładając ręce na piersi. — Może byliby z niego ludzie, gdyby się tu nie zmarnował, kto wie. Widać po nim, że chciałby większości świata robić na przekór. To takie modne teraz...

Tadeusz wypuścił dym spomiędzy ust i filozoficznie wpatrzył się w delikatnie zachmurzone niebo.

— E tam, ja myślę, że z niego jeszcze będą ludzie, nawet tutaj — podsumował jedynie, potem niedbale upuścił niedopałek na ziemię i zgniótł go od niechcenia butem.

— Widzisz w nim coś, nie? — zapytał z pozoru tylko niewinnie Daro.

Tadek niedbale wzruszył ramionami, jeszcze raz omiótł wzrokiem całe swoje otoczenie, by finalnie wziąć nieco głębszy wdech, włożyć ręce do kieszeni, a wreszcie obrócić się na pięcie w stronę starego, nieoznakowanego poloneza.

— Na razie widzę tu tylko odbębnioną robotę i powrót za biurko. Zaczyna się robić gorąco, chodź.

***

Mateusz czuł strużkę potu spływającą mu po plecach, kiedy wymęczony upałem do granic możliwości wracał powolnym, powłóczystym krokiem na jednostkę. Było mu już naprawdę wszystko jedno — potrzebował tylko wody, niczego więcej. Widok budynku komisariatu kilkanaście metrów przed sobą dodał mu nieco więcej energii na dowleczenie się choćby do drzwi. Wiedział, że tam znajdzie upragnioną wodę, jednak bynajmniej nie zazna nawet chwili odpoczynku. Zakładał, całkiem słusznie zresztą, że będzie musiał przeżyć jeszcze na pewno niezbyt przyjemną gadkę z przełożonymi, potem zgodnie z poleceniem starszego stopniem kolegi na miejscu zdarzenia sporządzić notatkę służbową z tego, co zaszło, by uniknąć surowych konsekwencji, na koniec pewnie jeszcze znajdzie się coś przeznaczone do wykonania jak na złość specjalnie dla niego i... I nawet nie chciał myśleć, co jeszcze.

Był okropnie zmęczony, miał dość całego świata, najchętniej zaszyłby się w swoim mieszkaniu i nie wychodził z niego do końca dnia. Gruby mundur z praktycznie nieoddychającego materiału sprawiał, że było mu okropnie gorąco i nic nie mogło zmienić tego stanu, kilometry, które wydeptał po warszawskich chodnikach, bardzo mocno dawały mu się we znaki pod postacią bolących mięśni, kości oraz mokrej od poty skóry, do której przylepił się kurz i brud ulicy. Oprócz tego zdał sobie sprawę, że okropnie śmierdział. Co gorsza śmierdział tym charakterystycznym słodkawym zapachem śmierci, którego nie mógł się pozbyć w żaden znany mu sposób.

Na komendę wchodził więc bardziej jak wrak człowieka niż zdolny do wykonywania czynności służbowych policjant, ale na nikim nie zrobiło to większego wrażenia. Cieszył się z takiego stanu rzeczy — im mniej osób się nim interesowało, tym było lepiej dla niego. Udało mu się przemknąć niezauważonym do łazienki. Nie silił się nawet z szukaniem wody gdziekolwiek indziej, po prostu odkręcił kurek i napił się prosto z kranu, czując przyjemne uczucie ulgi, gdy tylko pierwsze kilka łyków przepłynęło przez zaschnięte jak wiór gardło. Chciał, żeby ta ulga trwała jak najdłuższej, toteż przez dobrą chwilę po prostu stał pochylony przy kranie i zachłannie chwytał kolejne łyki lodowatej wody. Było mu tak dobrze, że mógłby stać tam godzinami, gdyby nie natarczywe pukanie do drzwi, które bardzo skutecznie zmusiło go do odsunięcia się od kranu. Przemył jeszcze szybko twarz, by zebrać z niej choć trochę kurzu, a potem wyszedł, omijając w drzwiach jakiegoś nieznanego mu policjanta, który obrzucił Mateusza jedynie pogardliwym spojrzeniem.

Nic sobie z tego nie zrobił — błyskawicznie pokonał drogę do pokoju zajmowanego przez niego i czterech innych kolegów, wszedł do środka, zastając tam wszystkich swoich towarzyszy, znalazł skrawek wolnego miejsca przy biurku, chwycił do ręki długopis, wydobył gdzieś z otchłani munduru notatnik i zaczął koślawym, mocno pochylonym pismem skrobać notatkę. Od czasu do czasu przysłuchiwał się też prowadzonej rozmowie, przez co doskonale wiedział, że Bartek właśnie zdawał kumplom relację z czynności prowadzonych przy trupie. Słuchali go uważnie, bo żaden nie odezwał się nawet słowem w trakcie tego wywodu. Dopiero, gdy jego kolega zakończył swoją opowieść, padły pierwsze pytania, w tym jedno skierowane do Mateusza.

— Ej, Rudy, poważnie mieliście tego trupa? Bo coś czuję, że Bartek pierdoli głupoty — zarechotał ciemnowłosy sierżant Artur Tracz.

Mateusz poderwał głowę znad skrawka papieru, słysząc przezwisko, które nie wiedzieć czemu mu nadali. Nie był przecież rudy, wręcz przeciwnie — miał bardzo jasne blond włosy, nie dało się więc nawet skojarzyć ich z kolorem rudym. Mimo wszystko łatka „Rudego" przylgnęła do niego już na tyle silnie, że nawet on sam reagował na nią bez większego zastanowienia.

— Mieliśmy — odparł zdawkowo, wracając spojrzeniem do częściowo zapisanej kartki.

— E, coś kręcisz...

Wzruszył obojętnie ramionami, nie chcąc się wdawać w bezsensowną dyskusję, do której prawie na pewno miała zaprowadzić ta zaczepka.

— Mocno zasyfiony był czy raczej czysty?

— Czysty, kulkę w łeb dostał.

— I ty tak spokojnie sobie do tego podchodzisz? Nie obchodzi cię, że to był człowiek, miał może rodzinę, dzieci? — ciągnął nieustępliwie Artur, stosując coraz to nowe zaczepki.

— Nic nie poradzę, że dostał. Przykro, że umarł, ale co ja mogę niby zrobić? Ja tam miałem tylko posprzątać, nic więcej — rzucił, po czym uniósł nieco wzrok, by móc przejechać brązowymi tęczówkami po sylwetce kumpla z oddziału.

— Niezły z ciebie chuj, Rudy, skoro z taką obojętnością do tego podchodzisz — mruknął gdzieś z okolic okna Radek, kolejny jego kolega.

Mateusz nie odpowiedział więcej. Po prostu zignorował otoczenie i skupił się na pracy, nie dając wyrzutom sumienia dojść do głosu. Nie miał czego żałować. Oni próbowali jedynie wytrącić go z równowagi, sprowadzając do rangi potwora bez uczuć. Wiedział to. Wiedział też, że potrzebował jak niczego innego spokoju. Zwykłego spokoju. Musiał się skupić.


Drugi rozdział za nami, a ja rozpisałam sobie plan na następne osiem. Powoli zaczynam wchodzić w historię, coraz lepiej idzie mi pisanie kolejnych zdań, więc myślę, że jestem na dobrej drodze do powrotu do dawnej formy. Teraz tylko nie skiepścić tematu i będzie dobrze.

Do następnego, Buły.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro