Prolog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kreaturze, mojej pisarskiej mentorce, źródłu motywacji i wielkiego wsparcia.

6.07.2021

Pot spływał mu cienkimi strugami po twarzy, wpadał do oczu, toczył swoje ścieżki przez zgromadzony na policzkach brud, skapywał na zamrożoną ziemię, o którą z całej siły uderzał nogami podczas szaleńczego biegu. Przed oczami mu ciemniało, oddech stawał się coraz szybszy, bardziej urywany, aż do momentu, w którym praktycznie mu go zabrakło. Ból w klatce piersiowej nasilał się z każdym kolejnym postawionym krokiem, mięśnie paliły coraz żywszym, silniejszym ogniem. Perspektywa zwęziła się tylko do tego, co miał bezpośrednio przed sobą.

Potknął się, ale jakimś cudem zdołał utrzymać równowagę i kontynuować bieg, choć nie w takim tempie, jak wcześniej. Musiał to szybko naprawić, toteż już po ledwie kilku sekundach zreflektował się i począł nadrabiać stracony czas. Biegł co tchu przed siebie, byle dalej, byle uciec i zachować życie. Miał świadomość, że tak się nie robiło, że popełnił jeden wielki błąd już w momencie, w którym kazał im się wtedy wycofać, ale teraz miał to kompletnie w dupie. Nie obchodziło go nic poza tym, żeby uciec i przekazać, co się dzieje. Musiał się z kimś skontaktować, musiał znaleźć kogoś z nich!

Gdy kolejny raz poczuł, że traci grunt pod nogami, zbeształ się w duchu za kolejną taką wpadkę. Tym razem nie udało mu się złapać balansu, w efekcie czego runął jak długi prosto na zimną glebę, po chwili czując na policzkach nieprzyjemne pieczenie po zadrapaniach zaserwowanych przez leśne runo. Stęknął, z wielkim wysiłkiem podparł się dłońmi po obu stronach ciała, zmobilizował resztki sił i już miał się podnosić, kiedy jedno brutalne kopnięcie w okolice kręgosłupa lędźwiowego ponownie przygwoździło go do ziemi.

— Kurwa mać… — wycharczał sam do siebie, czując na policzku plamę lepkiej, silnie spienionej silny.

— Mam cię, skurwysynu — wycedził ktoś nad nim.

Mateusz nie zastanawiał się długo, spróbował obrony, jednak na nic mu się ona zdała, bowiem przeciwnik okazał się znacznie silniejszy. Dźwignięty do góry przez osiłka nie miał nawet szans na jakiekolwiek większe ruchy. W momencie, w którym do jego rozgrzanej, spoconej i brudnej skóry przyciśnięta została chłodna lufa pistoletu, wiedział już, że przegrał. Spojrzał więc odważnie prosto w oczy swojego oprawcy, rozpoznając w nim tego, kogo nigdy by się nie spodziewał. Zaskoczony przez kilkanaście nieznośnych sekund po prostu milczał. I patrzył. Mógł doskonale dostrzec chwilę, w której czarne jak otaczająca ich noc tęczówki zwęziły się niebezpiecznie, mógł też poczuć mimowolne drżenie broni w ręku przeciwnika.

— Policja!

Najpierw był rozdzierający powietrze wrzask, potem dwa strzały.

A później w lesie nieopodal willi w podwarszawskiej Magdalence zapadła głucha, przeszywająca do szpiku kości cisza.

Cisza, której nikt nigdy nie chciałby usłyszeć.

Jeżeli ktokolwiek spodziewał się, że po napisaniu Serii Krwi przepadnę gdzieś w czeluściach Wattpada i nie napiszę już niczego więcej, to się grubo mylił. Wracam, moi drodzy, chociaż ten powrót wcale nie był (nie jest i nie będzie) taki łatwy. Miałam sporą przerwę od pisania, bo musiałam sobie parę spraw przemyśleć, trochę poukładać wszystko w głowie, po drodze jeszcze dobił mnie fakt, że Ferrari nie dostało się do drugiej tury Turnieju Osobliwego. Było, minęło, a ja wracam z nowym tekstem, nowymi, nieznanymi bohaterami i nową energią.

Trzymajcie kciuki za „Magdę”, żebym nigdy nie straciła do niej zapału i żeby ten tekst był równie dobry, co wszystkie części Serii. Mam nadzieję że polubicie Matiego tak bardzo, jak ja już zdążyłam go polubić. :)

Do napisania!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro