Część 1/4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng



Tej nocy było wyjątkowo zimno w Święciwodach. Coś się zmieniło i wszyscy wieśniacy byli tego świadomi. Obwiniając o złą pogodę czarnoksiężników z Kruczej Wieży, przeklinali cicho pod zziębniętymi nosami i otulali się mocniej wełnianymi kocami. Całe rodziny zbierały się przy paleniskach i nikomu nawet przez myśl nie przeszło, żeby wychylać się spoza izby. W nieszczelnych okiennicach gwizdał mroźny wiatr, zagłuszając dźwięk szklanych dzwonków. Dzwonków, które rozbrzmiewały tuż przed bramą ich wioski.

Najpierw pojawił się świetlik. Jeden, samotny świetlik, który tamtej nocy mógł być równie dobrze jedynym takim świetlikiem w całej Blizborze. Jego blade światło wabiło do siebie niczym słodkie obietnice, ale nie było w pobliżu nikogo, komu mógłby opowiedzieć swoje kłamstwa. Pozostał niezauważony, stukając cichutko do bramy. Uderzał całym swoim ciałem, całą swoją siłą i determinacją, a trwało tak długo, że usłyszały to inne świetliki. Dołączył do niego kolejny, a potem jeszcze jeden i następny. Pojawiały się znikąd, przepełnione magią iskrzącą się w ich małych ciałkach. Uderzały równo, a gwiazdy — odległe i zimne — wspomagały je swoją własną melodią. Dźwięk szklanych dzwonków zaczął się nasilać, gdy stukanie przerodziło się w donośne dudnienie. Drewniana palisada drżała, nie wytrzymując nacisku miliona drobinek światła. Niczym jeden organizm, którego ciało tworzył złoty pył, świetliki wdarły się przez bramę i pognały szerokimi drogami na sam środek wioski, gdzie radośnie zatoczyły koło wokół studni.

Atmosfera stawała się coraz bardziej napięta, a gwiazdy niespokojne. Wszystko zaczęło drżeć, gdy zimno przeszyło swoim ostrzem dwa światy. Delikatna granica, jaka strzegła równowagi, została naruszona i to spowodowało, że ciekawska sikorka nie mogła dłużej pozostać obojętna na tak ważne wydarzenie. Zbliżyła się i usiadła na dachu jednego z domostw, gdzie mogła wszystko oglądać z bezpiecznej odległości.

Świetliki ciągle wirowały, oddalając się powoli od studni. Wytrwale szukały odpowiedniego miejsca, a gdy wreszcie je znalazły... zgasły. Zrobiły to tak nagle, że gdy ich zabrakło, miało się wrażenie, iż na świecie zabrakło czegoś niezwykle ważnego. Czegoś, co nie powinno zniknąć. Drobne ciała owadów zamarzły, zmieniając się w kryształki lodu. Posypały się, poukrywały za wiadrami, kamieniami i w szczelinach drogi, byleby tylko nie paść ofiarą tego, co stało się później.

Sikorka odleciała, wyczuwając nadchodzące niebezpieczeństwo, a w chwili, gdy tylko wzbiła się w powietrze, potężny podmuch wiatru wypchnął ją poza osadę wieśniaków. Z nieba, niczym świetlisty grom, spadł ciężki marmurowy piedestał i wylądował tam, gdzie jeszcze przed chwilą tańczyły owady. Niewielkie błyskawice tańczyły na dziwnym przedmiocie, o który opierały się dwie kobiety.

Po pierwszej z nich od razu dało się poznać, że nie jest stąd. Na północy, gdzie rośliny o każdy promień słońca musiały toczyć zaciekłą walkę, a klimat był wyjątkowo nieprzyjazny, mieszkańcy tych regionów cechowali się niezwykle jasną karnacją. Kobieta natomiast mogła pochwalić się zdrową opalenizną na delikatnej cerze. Swoje długie i jasne włosy związała w kucyk, przewieszając przez ramię. Poprawiła grzywkę i otworzyła oczy o tak intensywnej głębi, że ktoś mógłby pomyśleć, iż zamknęła w nich cały ocean.

— Udało się — powiedziała, a jej głos był ciepły i serdeczny. — Jesteśmy w Blizborze, Margaret.

Druga kobieta spojrzała na swoją towarzyszkę i uśmiechnęła się zadziornie, jakby inna możliwość nie mogła nawet przejść jej przez myśl. Była niższa i szczuplejsza od przyjaciółki. Miała proste, jasnobrązowe włosy do ramion i srebrne kolczyki, które hipnotyzująco drgały z każdym ruchem jej głowy. Sprawiała wrażenie kogoś mocno zdystansowanego i chłodnego, aczkolwiek w towarzystwie Rachel nie czuła potrzeby, żeby się dystansować. Wyjęła z kieszeni niewielkie lusterko i przejrzała się w nim, upewniając, iż jej fryzura wciąż pozostaje nienaganna. Gdy wszystko było gotowe, zdjęła okulary i podała je blondynce na przetrzymanie.

— Kto weźmie klucz? — zapytała.

— Wychodzi na to, że tym razem moja kolej — odparła Rachel, kiwając głową na znak, że powinny zaczynać.

Margaret splotła obie dłonie i uderzyła nimi w marmurowy piedestał, a ziemia zadrżała. Najpierw raz, potem ponownie, gdy nastąpiło drugie uderzenie. Energia, jaka dotąd tańczyła wokół w postaci złotych błyskawic, zaczęła zmieniać swoją naturę. Iskrzyła się, zderzała ze sobą i rozsypywała wszędzie różnokolorowy pył, który jednym ruchem zebrała Rachel. Ścisnęła go mocno, a gdy otworzyła dłoń, całość przybrała postać niewielkiego złotego kluczyka na łańcuszku. Kobieta zawiesiła go sobie na szyi i oddała okulary przyjaciółce.

Marmurowy piedestał po dezaktywowaniu zgasł i zmienił się w zwykły kamień. Gdy zabrakło jego energii, mroźne powietrze przedarło się i otuliło kobiety z całą swoją czułością.

— Znajdźmy jakiś nocleg — zaproponowała Margaret.

Razem zrobiły pierwszy krok w stronę jednej z chat, ale wtedy drzwi niespodziewanie się otworzyły. W progu stanął wysoki i barczysty mężczyzna z posępnym wyrazem twarzy. Skrzyżował ręce na torsie i zmarszczył gniewnie brwi. Z jakiegoś powodu nie wyglądał na kogoś, kto byłby w stanie wysłuchać wyjaśnień do samego końca. Tuż za nim stała najpewniej jego żona. Jasnowłosa piękność — jak na swój średni wiek — z pokaźnym biustem. Owinęła się mocno kocem i nie wychylała się nadto, palcami kurczowo ściskając materiał.

— Czego chcecie? — zapytał mąż, ale gdy poczuł na swoich plecach chłodny wzrok, również jego głos stał się tak samo zimny i nienawistny. — Co znowu za szatańskie eksperymenty prowadzicie w naszej wiosce?

Margaret już zamierzała coś odpowiedzieć, ale Rachel powstrzymała ją, występując pół kroku przed swoją przyjaciółkę. Jeżeli chodziło o rozmowy z nieprzyjemnymi osobnikami, miała w tym o wiele większe doświadczenie i była bardziej przekonująca. Uśmiechnęła się najbardziej życzliwie, jak tylko mogła, ignorując zupełnie nieprzyjemny ton i pogardę, z jaką się do nich zwracał.

„Miejsce dobre, czas zły" — przemknęło jej przez myśl.

— Jestem Rachel, a to moja droga przyjaciółka Margaret. Podróżujemy i przybywamy z daleka. Szukamy miejsca, w którym będziemy mogły zatrzymać się na jedną noc. Jeżeli to nie problem dla was, należycie okażemy swoją wdzięczność — wyjaśniła, starając się ani na chwilę nie tracić pewności siebie. Jeżeli wyczuliby u niej wahanie, najpewniej uznaliby tę historię za kłamstwo.

Przez chwilę wszyscy milczeli i trwali w niepewności. Rachel cofnęła się, nie chcąc prowokować wieśniaków, dla których cała ta sytuacja i tak musiała być już aż nadto dziwaczna — dwie kobiety zjawiają się w środku nocy razem z błyskiem światła i marmurową kolumną, jakiej nie podniosłoby nawet dziesięciu rosłych chłopów. Nie można było im się dziwić, iż byli aż nadto podejrzliwi.

Mężczyzna nadal stał w progu swojego domostwa, próbując wszystko dogłębnie przemyśleć. Pomimo lekkiego ubioru, nie drgnął nawet, gdy uderzył w niego nocny wiatr północy. Wahał się.

Być może rozważał, czy wpuścić je do siebie, a być może wręcz przeciwnie — zamierzał je spłoszyć, tylko szukał do tego odpowiednich słów. Słów, które byłyby wystarczająco stanowcze, ale nie dotkliwie obraźliwe. Nie takie, co mogłyby sprowadzić na niego gniew nieznajomych kobiet, których możliwości nie znał, tylko takie, co zapewniłyby mu spokojnie dożyć poranka.

Niestety, mężczyzna nie miał okazji się wykazać, ponieważ jego żona — zniecierpliwiona ciągłym milczeniem męża — pchnęła go, przepychając się obok niego w progu i wyszła przed domostwo stanowczym krokiem.

— Precz stąd, przeklęte pomioty czarta! — krzyknęła, choć tamtej nocy nikt nie mógł powiedzieć, czy rzeczywiście był to krzyk, czy może już wrzask pełen nienawiści, jaka po raz kolejny przejęła nad nią kontrolę. — Nie ma dla was miejsca ani tutaj, ani w całej Blizborze! Nie potrzebujemy tu takich odmieńców! Zabierajcie to ustrojstwo, które ze sobą przyniosłyście i zejdźcie mi z oczu!

Widząc to, mężczyzna dołączył do swojej żony i położył jej dłoń na ramieniu, dając jasno do zrozumienia, że jej słowa są i jego słowami. W tej samej chwili Rachel zorientowała się, iż w centrum zainteresowania całej wioski są już od dłuższej chwili.

W bladym świetle księżyca, za oknami chat, odbijały się przerażone twarze wieśniaków. Niektóre z nich po jakimś czasie zaczęły znikać, a sami wieśniacy wychodzili i stawali w progach domostw tak samo, jak to problematyczne małżeństwo. Ktoś rzucił kamieniem, który wylądował u stóp Margaret. Gdy kobieta odwróciła się, by sprawdzić, kto to zrobił, nadleciał kolejny i trafił ją prosto w głowę.

— Nie chcemy was tutaj! — krzyczał ktoś w tłumie.

— Idźcie precz! — nawoływali.

Rachel zasłoniła się dłońmi, podczas gdy Margaret nadal stała dumnie wyprostowana. Po jej twarzy spływała krew, ale nic sobie z tego nie robiła. Ruszyła powolnym krokiem w stronę osoby, która zadała jej ranę.

— Nie zbliżaj się! — krzyczeli wieśniacy, podnosząc kolejne kamienie i ciskając nimi w szatynkę, ale z jakiegoś powodu żaden nie mógł jej dosięgnąć. — Nie zbliżaj się albo cię zabijemy!

— Jedyną, która może tu kogoś zabić, jestem ja. Uwierzcie mi na słowo — mruknęła pod nosem, ledwo słyszalnie, co jeszcze bardziej sprawiło, że mieszkańcy wioski poczuli rosnący niepokój.

Nie wiedzieli, czy dobrze zrozumieli jej słowa, ale byli pewni, że zdenerwowali niewłaściwą osobę. Niestety, wszystko zaszło za daleko, aby się wycofać — mieli tego pełną świadomość. Dziwna mieszanina strachu oraz niepewności nakazała im kontynuować swoje agresywne zachowanie. Krzyki stawały się coraz głośniejsze, a kamieni w powietrzu było coraz więcej, aż w jednej chwili wszystko umilkło.

Wieśniacy zaniemówili, gdy każdy kamień, jaki był wycelowany w Margaret, nagle zawisł w powietrzu. Kobieta zrobiła jeszcze jeden krok, już ostatni, a ten zdawał się tak ciężki, jak ciężar całej podłości, której tu doświadczyła. Gwiazdy zrobiły się niespokojne. Znowu drżały, dokładnie tak samo, jak w chwili, gdy z donośnym dudnieniem wyłamano bramę przy wschodniej palisadzie.

— Margaret... — zaczęła Rachel, ostrożnie zbliżając się do przyjaciółki. — Ani mi się waż.

— To jest ten świat, moja droga, gdzie nie posłuchają cię, póki nie pokażesz im, co potrafisz — wyjaśniła. — Wcale nie czerpię z tego przyjemności. Robię to dla ich dobra. Trzeba nauczyć ich pokory, póki ty nie wpadniesz w szał i ich nie pozabijasz.

— O czym ty mówisz? Przecież ja nigdy... — zaczęła, ale lodowate spojrzenie Margaret całkowicie ją sparaliżowało. Jej oczy świeciły na czerwono, co oznaczało, że wcale nie używa mocy, którą dostała, trafiając do tego świata. Margaret używała swojej własnej magii — tej samej, jakiej powinna wyrzec się tysiące lat temu.

— Och tak, zrobiłaś to. Zrobiłaś to wiele razy. Dawno temu wystarczyło choć trochę negatywnych emocji, a ty wybuchałaś niczym śmiercionośna broń. I ten świat, moja droga Rachel, ma bardzo podobną budowę do twojego. Tutaj możesz czerpać siłę z ludzkich emocji. Możesz stracić kontrolę.

Rachel padła na kolana, gdy złe wspomnienia, o jakich zamierzała zapomnieć już dawno, zaczęły napływać jedno po drugim. Słyszała krzyki kobiet, mężczyzn, dzieci i starców, którzy umierają od mocy, jakiej nie mogła kontrolować. Od mocy, która słodką potęgą kusiła niczym wąż i przysłaniała pojęcie dobra i zła. Ostatecznie od mocy, po której użyciu zostawała już tylko rozpacz i pusta tak wielka, że tylko ponowne jej użycie mogło zapełnić dziurę w sercu.

— Teraz rozumiesz? Jeżeli się nie uspokoją, pozabijasz ich — powiedziała, patrząc na swoją przyjaciółkę z politowaniem. — A do tego nie mogę dopuścić. Jestem jedyna, która może tu kogokolwiek zabić.

— Wystarczy — krzyknął mężczyzna, z którym wcześniej Rachel próbowała negocjować. — Moja żona Barbara za wszystko przeprasza i chce, żebyście opuściły wioskę czym prędzej. Nie chcemy kłopotów.

— Nie żartuj sobie! — odparła mu współmałżonka. Zbliżyła się do niego i pchnęła go otwartą dłonią z pretensją za to, że krytykuje jej zdanie. — Za nic nie przeproszę tych przeklętych nałożnic samego diabła! Jeżeli nie chcą zginąć, niech uciekają z podkulonym ogonem już teraz! Niech uciekają, póki jestem wyrozumiała!

— Baśka! — upomniał ją raz jeszcze. — Pozwolimy im odejść. Teraz. Bez grożenia śmiercią. Opuszczą naszą wioskę tak, jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło.

Najwidoczniej stanowczość męża poskutkowała i uciszyła kobietę, bo wymamrotała ona coś pod nosem i niezadowolona wróciła do domu. Pozostali mieszkańcy, widząc to, również zdecydowali się ustąpić. Niechętnie opuścili pięści, wycofując się, ale wtedy drzwi do domostw trzasnęły i więcej się nie otworzyły.

— Twoja żona nie była jedyną, która powinna przeprosić — warknęła Margaret, rękawem ocierając krew z twarzy. Spojrzała na przyjaciółkę, która nadal klęczała na ziemi, trzęsąc się i nieświadomie wbijając paznokcie we własne ramiona. Widząc to, uśmiechnęła się smutno. W tej samej chwili drzwi do domów znów się otworzyły i kamienie opadły na ziemię. — Przepraszam, że zmusiłam cię, abyś sobie przypomniała, Rachel. Chodźmy już.

Oczy Margaret przygasły. Krwistą czerwień tęczówek zastąpił szary błękit, gdy podawała dłoń swojej przyjaciółce. Rachel, zauważając ją kątem oka, uniosła głowę w jej stronę i odwzajemniła uśmiech, jednak wtedy dostrzegła także Baśkę. Stała za Margaret, trzymając w górze widły. Gdy wróciła do domu, musiała chwycić za broń. Jakimś cudem przemknęła obok męża i, wierna swoim przekonaniom, postanowiła samodzielnie wymierzyć sprawiedliwość dwóm zbłąkanym wiedźmom.

— Nie! — wykrzyczała Rachel, wyciągając rękę w stronę napastnika. Pomiędzy jej palcami zaiskrzyła się magia, a intensywny błękit jej oczu pociemniał, teraz bardziej przypominając granatowy. Granatowy, który z każdą sekundą przechodził w czerń.

Potężna fala ciemnej materii trafiła w drobne ciało Barbary, odrzucając ją na dobre kilka metrów. Kobieta uderzyła w ziemię i potoczyła się jeszcze kawałek, wypluwając przy tym krew z ust. Na jej twarzy malował się strach, którego mieszkańcy wioski dawno nie widzieli. Leżała w błocie, nie mogąc podnieść się o własnych siłach. Z trudem wypluwała słowa, jakich nikt nie był w stanie zrozumieć, jednak wszyscy wiedzieli, że do najbardziej pochlebnych nie mogły należeć.

Widząc to, jej mąż bez wahania rzucił się do biegu i chwycił widły, jakie upuściła, gdy została zaatakowana. Z całych sił wbijając palce w drewniany styl, zaatakował wiedźmy. Jego wielkie ciało przysłoniło im księżyc oraz połowę nieba, a trzy zęby jego broni zalśniły w świetle tysiąca gwiazd, jakie oświetlały wtedy Święciwody.

Margaret szybko spojrzała na Rachel, która nie mogła uwierzyć w to, co właśnie zrobiła. Była przerażona i nie wykazywała żadnej inicjatywy. Prawdopodobnie w tamtej chwili każdy mógłby pozbawić ją życia, dlatego kobieta przestała brać ją pod uwagę jako wsparcie. Zamiast tego nabrała powietrza w płuca i zacisnęła mocno zęby, wyciągając rękę w stronę atakującego ją mężczyzny. Pierścień na jej palcu zapłonął w tej samej chwili, w której zaczęła tkać złotą barierę. Robiąc to najszybciej jak mogła, świetliste nici przeplatały się ze sobą niczym w krośnie. Niestety, nie miała wystarczająco dużo czasu, by powstrzymać rozwścieczonego napastnika. Widły przycisnęły się w szparach między barierą i zatrzymały na kości wiedźmy. Gdyby nie trzon, który utknął poza barierą, to siła tego mężczyzny powaliłaby je obie. Był człowiekiem, którego nie należało lekceważyć.

— Zabić je! — krzyknął, łapiąc w obie ręce swoją broń i dociskając, by wbiła się jeszcze głębiej w przedramię Margaret. Patrzył z nienawiścią w oczach na wszystkich wieśniaków, którzy nie wiedzieli, co mają robić. Chcąc jak najszybciej doprowadzić ich do początku, krzyczał dalej. — Zabić wiedźmy! Teraz! Razem!

Kilku odważnych młodzieńców od razu ruszyło za nim, chwytając to, co aktualnie mieli pod ręką. Po chwili dołączył jeszcze jeden, biegnąc z zardzewiałym mieczem, który wyciągnął spod siana w stodole. Margaret, wciąż z widłami wbitymi w prawą rękę, zamachnęła się lewą, tym samym splatając barierę dookoła siebie i Rachel. Tym razem również trwało to zbyt długo i ostrza ich broni prześlizgnęły się, zanim sploty zdołały się zacieśnić. Nie chcąc narażać swojej przyjaciółki, która ciągle nie mogła uwierzyć wspomnieniom, jakie wracały jeszcze silniejsze, osłoniła ją własnym ciałem.

— Siedem ran, w tym trzy śmiertelne — powiedziała do siebie, uśmiechając się i wypluwając krew. — Lepiej, żebyś nas z tego wyciągnęła, Rachel.

Blondynka wciąż klęczała na ziemi i majaczyła pod nosem. Przestała dopiero, gdy poczuła na sobie coś ciepłego. Kropla po kropli, jakaś gorąca ciecz spływała jej na dłonie. Z szeroko otwartymi oczami uniosła głowę, widząc poharataną twarz swojej jedynej przyjaciółki, która uśmiechała się, tracąc powoli przytomność. Jej ciało było zmasakrowane. Najpewniej nie mogła nawet stać o własnych siłach i gdyby nie wbite w nią ostrza, upadłaby teraz na Rachel. W chwili, gdy zamknęła oczy, pomarańczowy płomień na pierścieniu zgasł, a razem z nim zniknęła bariera. Stal zanurzyła się głębiej w jej ciele, nie czując już żadnych oporów.

Rachel otworzyła usta, gotowa do krzyku, ale początkowo nic takiego nie nastąpiło. Rozpacz i przerażenie rozdzierało ją od wewnątrz. Powoli traciła nadzieję, że nawet jeżeli jej przyjaciółką była Margaret, to jakoś z tego wyją. Bezdźwięcznie zaczęła wrzeszczeć, wypluwając z siebie ostatni oddech, a gdy brakło jej powietrza w płucach i nie mogła już dłużej krzyczeć, jej oczy zaszły czernią. Słyszała krzyki i nawoływania, ale niczego nie widziała. Słyszała rozpacz w głosach mieszkańców wioski, którzy nie mogą się wzajemnie odnaleźć i błądzą gdzieś po rozdrożach. Ostatecznie słyszała także szaleńcze bicie własnego serca, które wtedy uważała za najbardziej ohydny dźwięk na świecie. Prześladował ją od urodzenia i nigdy nie ustawał. Ciągle przypominał jej to, o czym tak bardzo chciała teraz zapomnieć — przypominał jej, że żyje. W tym samym czasie bicie serca Margaret słabło. Każda sekunda wytrącała je z równego rytmu, uciszała i uspokajała, kładąc do snu. Rachel nie mogła się z tym pogodzić, więc uderzyła w ziemię z całych sił. Wioska zatrzęsła się jak wtedy, gdy wylądował w niej marmurowy piedestał, ale to dopiero moment, gdy wszystko ucichło, był dla niej przełomowy.

Wystarczyła niewielka przewaga — jedna chwila, w której człowiek mógł wykonać zaledwie parę mrugnięć, ale dla niej to było dość. Odzyskała wzrok przed wieśniakami. Podbiegła do Margaret i drżącymi dłońmi wyrwała z jej ciała ostrza, odrzucając je na bok. Unosząc ciało przyjaciółki, wślizgnęła się jej pod ramię, by łatwiej było ją nieść. Rozejrzała się w pośpiechu, ale nie znalazła nic, co mogłoby działać na jej korzyść. Musiały uciekać jak najszybciej, bo wciąż istniało ryzyko, że ponownie straci nad sobą kontrolę, a wtedy zdarzyłoby się coś znacznie gorszego, niż krótka, zbiorowa ślepota. Z trudem stawiając kroki, nie poddawała się i brnęła przed siebie, aż napotkała przeszkodę nie do pokonania.

Przed wiedźmami stanął ich dzisiejszy koszmar — mąż Barbary. Wściekły do granic możliwości, jednym uderzeniem powalił je obie na ziemię. Strząsnął krew z pięści i pochylił się nad Rachel, chcąc ją chwycić za kołnierz i podciągnąć do siebie, ale wtedy znikąd nadleciał czarny kogut, pazurami atakując twarz mężczyzny. Nacierał na niego, zmuszając do wycofania się, aż ten potknął się i przewrócił. Osiągając swój cel, ptak momentalnie zmienił kierunek lotu. Zamachał energicznie skrzydłami, gubiąc przy tym czarne pióra. Z chmury magii, którą władać mogły jedynie demony, wypadł młody, ciemnowłosy mężczyzna. Wylądował na ziemi, chyląc się i od razu złapał Rachel za rękę.

— Nie mamy czasu. Uciekamy! — krzyknął, patrząc jej prosto w oczy. Szybko wsunął się pod drugie ramię rannej kobiety, by pomóc ją nieść. Ruszyli razem w stronę bramy, ale najwidoczniej Święciwodczanie nie planowali zostawić ich w spokoju. — Jeżeli masz w zanadrzu jeszcze coś, co mogłoby nam pomóc, to teraz jest na to wspaniała okazja.

Rachel sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej woreczek z błękitnym proszkiem.

— Weź ją — poprosiła, przerzucając cały ciężar ciała swojej przyjaciółki na nieznajomego, który jęknął przy tym, nie spodziewając się, że nagle będzie musiał sam nieść umierającą wiedźmę.

Stanęła w rozkroku, wysypując proszek na prawą dłoń, a następnie czekała, aż pochłonie on wystarczająco wilgoci z powietrza, by zmienić się w szron. Ze szronu uformowała się lodowa jaskółka, a Rachel dmuchnęła w jej skrzydła, aktywując magię. Ptak wystrzelił w powietrze i uderzył w niebo nad wioską niczym w taflę wody. Barwne kręgi przez chwilę rozświetlały noc, w niewiarygodnym tempie zbierając i kłębiąc nad całymi Święciwodami ciężkie, czarne chmury. Wiatr zmienił swój kierunek, porywając przy tym swobodnie opadające płatki śniegu i tworząc prawdziwą zamieć.

Widząc to, wieśniacy nie mieli wyjścia i zaczęli chować się w swych domostwach. Paru z nich pomagało wnieść ranną Barbarę, a tylko tajemniczy młodzieniec, który pomógł uratować Margaret, stał w osłupieniu.

— Co do jasnej... — mruczał pod nosem, oglądając rozszalałe niebo. Oderwał wzrok od niego tylko na chwilę, by znów poprawić rękę niesionej przez siebie wiedźmy, która bezwładnie opadła w dół. Zmarszczył brwi i zaczął szukać Rachel. — Czym ty do diabła jesteś?!

— Spadamy — zawołała blondynka, pomagając mu nieść swoją przyjaciółkę. — Za chwilę będzie tu lodowe piekło.

Czarnowłosy młodzieniec nie protestował. Wszędzie było lepiej niż w tej przeklętej wiosce. Przyśpieszył, wyprowadzając obie wiedźmy za bramę. Widząc, że coś nie daje spokoju Rachel, zwrócił się w tę samą stronę, w którą ona patrzyła z niepokojem. Tylko dlaczego tym, o co się martwiła, był jakiś durny filar stojący na środku osady? O to miał zamiar zapytać ją później.


Koniec części pierwszej. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro