Część 2/4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Drzwi otwarły się z hukiem, wpuszczając mroźny, zimowy wiatr, wraz z którym Rachel weszła do izby. Niemalże od razu podbiegłą do drewnianej ławy, zrzucając z niej wszystko na ziemię i robiąc miejsce swojemu nowemu towarzyszowi, który ułożył na nim ledwo żywą Margaret. Nieustannie uciskał jedną z jej najgłębszych ran, jakby od tego zależało znacznie więcej, niż tylko życie nieznajomej wiedźmy. Jego dłonie były całe we krwi, która powoli ściekała ze stołu, mieszając się z kurzem.

— Ktokolwiek! — nawoływał, gdy Rachel w pośpiechu zamykała za nim drzwi. Roztrzęsiona rozdarła swoją koszulę i zaczęła z jej pomocą opatrywać rany. Wystarczyło jedynie zatamować krwawienie. Z resztą Margaret poradziłaby sobie sama.

Z izby obok najpierw wyłoniła się burza jasnych włosów. W ślad za nimi pojawiły się błękitne oczy i pryszczata twarzyczka niewielkiego chłopca. Był lekko przerażony ludźmi, którzy krzyczeli, ale ciekawość wzięła nad nim górę. Uspokoił się, gdy poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Odwracając się, spojrzał w górę, wprost na posępną twarz wysokiego mężczyzny, który swoimi rozmiarami przypominał niedźwiedzia. Mimo tak przytłaczającej aury, jaką wokół siebie roztaczał, gdy tylko dostrzegł Margaret leżącą na stole, bez zastanowienia ruszył wesprzeć gości.

— Wracaj do pokoju, Biezuj — nakazał, przechodząc szybkim krokiem obok chłopca. Nie spuszczając wzroku z rannej, podwinął rękawy i docisnął mocniej dłonie Rachel. Jego serce niemalże rozdzierało się na pół, widząc stan, do jakiego ktoś mógł doprowadzić Margaret. Podniósł głowę, ale gdy zobaczył, że chłopiec wciąż stoi w progu, uniósł głos. — Kotku, zabierz go stąd! I podaj mi moją torbę.

— Co? — zdziwił się drugi z mężczyzn, ten sam, który pomógł Rachel tu dotrzeć. — Ja?

— Na litość Peruna! Nie ty, Zamir... Ania — wyjaśnił, odbierając wspomnianą torbę od swojej przyrzeczonej. Ich dłonie na moment się spotkały i od razu można było stwierdzić, że ta dwójka znaczy dla siebie bardzo wiele.

— Zajmę go czymś — zapewniła, kładąc dłoń na głowie Biezuja. Spojrzenie jej fiołkowych oczu działało na mężczyznę niezwykle kojąco. Była piękna i delikatna, a jej słowa przynosiły ze sobą mnóstwo wiary. — Uda ci się jej pomóc, Roch, więc działaj.

— Dziękuję — odparł, patrząc, jak ta dwójka znika za drzwiami sąsiedniej izby, po czym odetchnął z ulgą i wrócił do pomocy przy Margaret. — Co jej się stało?

— Te dwie były w samym środku zamieszania w Święciwodach — wyjaśnił pobieżnie Zamir, na co Roch tylko kiwał głową. — Zaliczyły wyjątkowo bliskie spotkanie z rodzicami Heli.

— To pomoże powstrzymać krwawienie — kontynuował, podając Rachel fiolkę z zielonym proszkiem. — Posyp tym jej rany.

Rachel, nie zamierzając kwestionować jego wiedzy medycznej, w milczeniu i z drżącymi dłońmi wykonywała jego polecenia. Od czasu do czasu spoglądała tylko ukradkiem, czy mężczyzna aby na pewno ma dobre intencje. Nie dostrzegła niczego podejrzanego aż do chwili, w której Roch zaczął wlewać Margaret do ust jakiś bezbarwny płyn. Poderwała się lekko.

— To na krzepnięcie krwi — wyjaśnił. — Jakim cudem ona wciąż żyje? Z takimi ranami powinna być martwa.

— To wiedźma — wydusiła z siebie Rachel, po czym z trudem przełknęła ślinę. Strach przed utratą ostatniej przyjaciółki dosłownie ściskał jej gardło. — Jeżeli nie umrze, przeżyje.

— Szybko się regeneruje — zauważył Roch. — To nie jest zdolność, jaką mają wiedźmy.

— Nie wasza wiedźma. Inna wiedźma. — Rachel, gdy tylko skończyła powierzone jej zadanie, otarła rękawem łzy z oczu i wróciła do uciskania ran. — Jeżeli przeżyje, dwadzieścia cztery godziny zajmuje odzyskanie pełni sił po osiągnięciu stanu bliskiego śmierci.

— Jest silna.

— W końcu to Margaret — zaśmiała się, nie rozumiejąc, jakim cudem nadal jest w stanie robić coś tak trywialnego, podczas gdy jej przyjaciółka dopiero co była bliska opuszczeniu tego świata. — Zawsze taka była. Odkąd tylko się poznałyśmy, była silna.

Po tych słowach zapadła cisza. Prawdopodobnie każdy z obecnych wtedy w izbie musiał przemyśleć parę spraw i skupić się na tym, co było najważniejsze. Zamir, widząc, że Roch już kończy zajmować się ranami poszkodowanej, odetchnął z ulgą. Ostrożnie odsunął się i oddalił szybkimi krokami od ławy. Kucnął w kącie, tuż przy wiadrze wypełnionym zimną wodą i opłukał sobie twarz, próbując doprowadzić się do ładu. Był blady jak mąka, a w jego jadowicie zielonych oczach tlił się strach, który przez cały ten czas uparcie próbował zwalczyć. Dotychczas stał z tyłu, nie wychylając się i robił wszystko, co tylko mógł, by pomóc wiedźmom. Zaraz po Rachel to właśnie on był osobą, na której cała ta sytuacja najbardziej odcisnęła swoje piętno. Chociaż dawniej żył jako rabuś, dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo nienawidzi widoku krwi, którą zmywał właśnie z coraz to większym zaangażowaniem. Robił wszystko, by jak najszybciej zeszła mu z rąk, a choć woda była lodowata, on nadal czuł na swojej skórze gasnące ciepło drugiego człowieka. Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, czmychnął do sąsiedniej izby.

— Mam do ciebie kilka pytań... — zaczął podejrzliwie Roch, wycierając dłonie w kawałek materiału. Wreszcie zostali sami, co było odpowiednim momentem na dowiedzenie się, kogo takiego Zamir przyprowadził do tego domu. Mimo wszystko był teraz zbyt zmęczony, aby prowadzić przesłuchanie. Blondynka również nie sprawiała wrażenia, jakby miała siłę opowiadać wszystko od początku. — Cóż... Spotkania z wieśniakami w Święciwodach nie należą do najprzyjemniejszych. Odpocznij teraz, a jutro porozmawiamy.

— Dziękuję — powiedziała i skinęła głową w podziękowaniu. Zbliżyła się i chwyciła dłoń Rocha, patrząc mu głęboko w oczy. — Za wszystko.

— Nic takiego nie zrobiłem — powiedział, uśmiechając się, a Rachel odwzajemniła uśmiech. — Dobranoc.

— Dobranoc — powiedziała, siadając na ziemi, tuż obok ławy, na której leżała Margaret.

Spomiędzy desek w nieszczelnych drzwiach wpływało do środka zimne powietrze, pozwalając jej ochłonąć po wszystkim, co wydarzyło się tej nocy. Za oknem chaty szalała prawdziwa burza śnieżna, którą przywołała Rachel. Nawet nie wiedziała, że tej magii można używać w taki sposób. Włożyła rękę do kieszeni i zacisnęła mocniej palce na materiałowym woreczku, w którym trzymała niebieski proszek. Jeżeli ta magia nadal będzie się tak zachowywać, prawdopodobnie do rana zasypie całą okolicę.

Kobieta zdjęła z nadgarstka srebrną bransoletkę i ogrzała ją swoim oddechem, szepcząc pod nosem zaklęcia. Wypowiadane przez nią ciche słowa brzmiały tak różnie i tak odmiennie, a jednak wszystkie prosiły o to samo — o spokój. Starały się uspokoić rozszalałą magię, by zminimalizować jej szkody. Rachel siedziała tak skulona przez kilka godzin, dawno tracąc poczucie czasu. Dopiero gdy całość ucichła, kobieta poczuła jego rezultaty. Jej ręce wreszcie przestały się trząść, a dusza odnalazła ukojenie. Zamknęła ciężkie powieki i w końcu do niej dotarło, jak bardzo była wykończona. Zasnęła, gotowa, by jej świadomość odpłynęła daleko poza Blizborę... ale nic takiego się nie stało. Coś uparcie trzymało ją tutaj, w Święciwodach.

We śnie zobaczyła płowe włosy i granatowe oczy wpatrujące się w nią dociekliwie. Czuła, jak próbują analizować każdy skrawek jej duszy, więc instynktownie się osłoniła, ale wtedy intensywność spojrzenia się nasiliła. Z całkowitego mroku wyłoniła się twarz młodego czarownika, który siedział na fotelu z nogami przewieszonymi przez podłokietnik. Dłonią podpierał głowę, starając się nie poddawać znużeniu. Nie wiedziała, czy wtargnął do jej umysłu, czy dopiero próbował to zrobić, jednak w chwili, gdy wstał, wszystko się rozmyło.

Rachel obudziła się w momencie, w którym na zewnątrz robiło się już jasno. Nadal nieco zdezorientowana zerwała się, sprawdzając, co z Margaret. Jej przyjaciółka wciąż spała, ale wyglądała już o wiele lepiej. Wróciły jej kolory i nie było żadnego śladu po mniejszych ranach. Widząc to, Rachel oparła się o ścianę, wracając do swojej poprzedniej pozycji. Uśmiechnęła się z nadzieją, że od teraz może być już tylko lepiej. Być może właśnie ten uśmiech zwabił do niej zbłąkanego kota. Ocierał się on o jej nogi i mruczał, szukając nieco uwagi. Rachel pogłaskała go, ale nie było jej dane długo cieszyć się zwierzakiem, gdyż już po chwili odsunął się od niej, zakręcił za własnym ogonem i zmienił swoją postać. Wylądował, uderzając plecami o tę samą ścianę, o którą opierała się blondynka.

— Takie coś też potrafisz? — zapytała, widząc mężczyznę, który uwolnił ją od wieśniaków. — Niesamowite.

— Tak myślisz? — zapytał, śmiejąc się i rozmasowując tył głowy. Z całych sił chciał ukryć fakt, że przez swoją niezdarność, uderzając w ścianę plecami, uderzył się też głową. — Dziękuję.

— Jestem Rachel — powiedziała, wyciągając rękę w jego stronę.

Mężczyzna zawahał się na chwilę, jakby nie wiedział, co robić, jednak trwało to zaledwie sekundę. Już po chwili ich dłonie spotkały się w uścisku.

— Zamir.

— Przypuszczam, że należą ci się pewne wyjaśnienia... — zaczęła, wpatrując się w ziemię. Tak było łatwiej. Nie widziała twarzy osoby, której właśnie miała powiedzieć coś tak absurdalnego, że niemal niemożliwego do wykonania. A jednak się stało. — Ja i Margaret od zawsze podróżujemy. Nie bawimy długo w jednym miejscu. Zazwyczaj jest to rok, a później znikamy, jak gdyby nigdy nic.

— Ale dlaczego akurat Święciwody? Dlaczego Północ? Z wszystkich miejsc, dlaczego akurat tutaj? W tych okolicach nie przepadają za „obdarzonymi".

— Ładna nazwa... „Obdarzeni" — powtórzyła, uśmiechając się. A choć kąciki jej ust uniosły się do góry, Zamir był pewien, że błękitne oczy, które ukrywają się za jasnymi włosami, są przepełnione cierpieniem. — Nie jesteśmy „obdarzonymi". Margaret i ja jesteśmy wiedźmami.

— Wiem, czym są wiedźmy. Wy jesteście czymś więcej.

— Być może z twojej perspektywy rzeczywiście tak jest. Nasza magia... Aproksymacja pozwala nam zbliżyć się do istot, które spotykamy — powiedziała, po czym westchnęła. Nigdy nie lubiła tego tłumaczyć ludziom. Uniosła głowę i spojrzała na swojego towarzysza. — Zamirze... Ja i Margaret jesteśmy wiedźmami, które podróżują poprzez niezliczone światy. Widziałam wiele i żyję od tysięcy lat, a mimo to nadal pojawiają się miejsca takie jak to. Miejsca, które mnie zaskakują. Aproksymacja też nie jest naszą pierwotną magią. Obie na początku byłyśmy bezmyślne i obie do dzisiaj tego żałujemy. Zapieczętowałyśmy nasze oryginalne zdolności, wymieniając je na Aproksymacje, dzięki której łatwo dostosowujemy swój poziom mocy do stworzeń, jakie żyją w danym wszechświecie. Teraz jesteśmy tutaj, więc uzyskałyśmy magię, jaka krąży w tych ziemiach. Nie wybrałyśmy miejsca, w jakim się pojawimy. To ono wybrało nas.

— Dlaczego miałoby to robić? — zapytał, nie do końca wiedząc, czy tak naprawdę rozumie cokolwiek ze słów wypowiedzianych przez Rachel. — Jaki cel w ściągnięciu was miałyby Święciwody?

— Mam wrażenie, że ma to związek z czarownikiem, którego widziałam podczas snu. Być może go znasz... Ma jasne włosy, jest wysoki i... — urwała, widząc, że jej słowa wyraźnie wstrząsnęły Zamirem.

— Jeżeli to on was tu ściągnął, nic dobrego z tego nie wyniknie. Dla własnego dobra i dla dobra całej Blizbory powinnaś jak najszybciej opuścić ten świat.

Rachel znów opuściła głowę i przygryzła dolną wargę, uparcie nad czymś myśląc. Spojrzała na drewnianą ławę, gdzie leżała nieprzytomna Margaret i zmarszczyła brwi, odwracając wzrok w taki sposób, jakby samo patrzenie sprawiało jej ogromny ból. Zamir miał rację i kobieta miała tego pełną świadomość. Jeżeli naprawdę zależało jej na bezpieczeństwie swoim i Margaret, powinny odejść jeszcze dzisiaj.

— Zamirze... — powiedziała, uśmiechając się z nutką nostalgii. — Nie zdążyłam cię poznać wystarczająco, ale wiem, że jesteś naprawdę odważnym człowiekiem.

— Demonem — wtrącił się, uderzając dumnie w pierś. — Nie jestem człowiekiem, tylko kłobukiem.

— Wiem, że jesteś naprawdę odważnym demonem kłobukiem — kontynuowała. — Żałuję, że nie będzie nam dane spędzić ze sobą więcej czasu.

— Czyli?

— Tak. Opuszczę ten świat.

— Rozumiem.

— Dziękuję.

— Za co?

— Za wszystko — szepnęła, całując go w policzek. — Dziękuję ci za wszystko, Zamirze. Za to, że ocaliłeś życie moje i Margaret. Za to, że zapewniłeś nam schronienie i za to, że mi towarzyszyłeś, gdy potrzebowałam czyjejś obecności.

— Ja nic nie... — mówił oszołomiony, trzymając dłoń w miejscu, w którym dotknęły go usta Rachel. Ujrzenie na jej twarzy spokoju i opanowania było dla niego miłą odmianą. Być może właśnie to spowodowało, że zmienił zdanie. — Przyjmuję podziękowania.

Rachel skinęła głową, będąc wdzięczną za to, że Zamir pozwolił jej okazać wdzięczność, po czym wstała i otrzepała spodnie z kurzu. Stanęła obok ławy, na której leżała Margaret, ujęła prawą dłoń swojej przyjaciółki i zamknęła w niej złoty kluczyk. Przez moment ogrzewała ją ciepłem własnego ciała i uparcie nad czymś myślała, aż do momentu, w którym ujrzała na jej drugiej ręce złoty pierścionek z pomarańczowym kamieniem. Niepewnie zdjęła go i wsunęła na swój palec, wmawiając sobie, że to przez nią Margaret skończyła w ten sposób. Przedmiot rozbłysnął niewielkim płomieniem, a Rachel mimowolnie syknęła z bólu, gdy palił jej skórę.

— Wiem, że nie jestem Margaret, ale musisz wytrzymać — powiedziała z pretensją w głosie, jakby coś podobnego miało uspokoić magię, która mogła oszaleć bez prawowitej pani. I rzeczywiście zadziałało, bo już po chwili płomień zgasł.

— Co planujesz? — spytał Zamir, również wstając, by mieć na wszystko lepszy wgląd.

— Wyruszam do wioski — odparła Rachel, wręczając kłobukowi swoją srebrną bransoletkę. — Jeżeli Margaret się obudzi przed moim powrotem, dasz jej to. Powinno pomóc odnaleźć jej spokój, tak samo, jak pomogło mi.

— Nie możesz iść do wioski całkiem sama. Pojmą cię i zabiją!

— A ty nie możesz iść ze mną, bo ktoś musi tu zostać i pilnować Margaret. Wiem, że mieszkańcy tego domu to dobrzy ludzie, jednak zależy mi, abyś to ty się nią zajął. To moja ostatnia przyjaciółka, Zamirze... — mówiła, łapiąc go za dłonie i patrząc mu głęboko w oczy. — Tym razem będę przygotowana. Muszę odzyskać filar, który tam został. Inaczej nie będziemy mogły opuścić tego świata.

— Chciałbym powiedzieć, że wszystko rozumiem... — zaczął, odwracając wzrok. Nie miał powodów, aby powstrzymywać Rachel przed wyjściem. Dopiero co ją poznał, jednak nawet wbrew temu nie potrafił spojrzeć jej w twarz, kiedy zgadzał się tu zostać.

Widząc to, kobieta poczuła ukłucie w sercu. Zmuszała go, by działał wbrew swojej naturze. Jego jadowicie zielone oczy demona nie powinny nigdy ukazywać wahania, niepewności czy strachu. Powinny beznamiętnie wlepiać się w swoją ofiarę i niszczyć ją od środka tak jak oczy tamtego czarnoksiężnika. Teraz Rachel już nie miała żądnej pewności, kto w tym świecie tak naprawdę był demonem. Opuściła chatę, zostawiając za sobą Zamira. Gdy drzwi się zamknęły, kłobuk przyjął postać kota i wdrapał się na zapiecek, skąd miał najlepszy wgląd na śpiącą Margaret.

Koniec części drugiej. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro