Rozdział 6

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Cały wczorajszy dzień chłopaki mieli miny jakby połknęli kilo cytryny. Obwiniali oczywiście mnie i to, że ich zawodnik nie wygrał. Miałam nadzieje dziś zobaczyć ich uśmiechy i zaprosić na kawę. Skłonna byłam nawet postawić bo ostatnio nic mi nie mówili. Martwiłam się i miałam cichą nadzieje, że przy kawie sypną. Ale nie. Nie było ich.

Rick odebrał po pierwszym sygnale kiedy zadzwoniłam zaraz po tym jak po zajęciach wróciłam do domu.

- - Hej Madi. Słuchaj to nie najlepszy moment.

Zmarszczyłam brwi i pozwoliłam sobie na zawiedzioną minę.  Szkoda, że tego nie widział.

- A mogę spytać czemu?

-- Różnie. Zależy z punktu widzenia... ciężko powiedzieć. Po prostu...

Odchrząknął jakby chciał coś przekazać. Tyle, że nie mnie... był z kimś. Wątpię czy z Czadem bo by tak nie reagował. To faktycznie coś ważnego.

-- No wiesz. Zadzwonię później.

Potarłam lekko nasadę nosa. Jak byłam mała zawsze tak robiłam kiedy się zastanawiałam, ostatnio rzadko mi się to zdarza.

- Okey. Nie przeszkadzam.

Rozłączyłam się. Kto wie z kim jest i w czym mu przeszkadzam. Może ma teraz u siebie dziewczynę. Albo Rodzice robią mu wywód... nie wtedy by z chęcią odebrał żeby oderwać się od rozmowy. No to może akurat coś mu się pali na kuchence... Cholera za dużo gdybania. Nie cierpię gdybania, a robię to niesamowicie często.

Nie mając co robić wzięłam strój do ćwiczeń i wyszłam z pokoju kierując się do kuchni po wodę. Na moje nieszczęście w kuchni była Amanda.

- Wychodzisz gdzieś?

Bądź miła Madi. Twój brat ją lubi... bądź miła.

- Tak, trochę poćwiczyć.

- Jeremi! Melody idzie do tego dojo!

Nie wierzę. Sekundę później kiedy miałam już butelkę wody w ręku na mojej drodze stanął mój braciszek.

- Gdzie idziesz siostra?

Nie wytrzymam.

- Przecież już twoja dziewczyna ci powiedziała. Po co się głupio pytasz?

- Pytam by się upewnić. Nie idź tam. To nie miejsce dla takich dziewczynek jak ty.

Chyba się przesłyszałam.

- Słucham?

Jeremi westchnął, a Amanda wyszła z kuchni opierając się teatralnie o ścianę i obserwując naszą rozmowę. Skarżypyta.

- Mówię...

Mój braciszek zrobił krok w moją stronę i zabrał mi torbę zsuwając ją mi z ramienia.

- ... że dojo u tego całego Tadka nie jest dla ciebie i nie powinnaś tam chodzić.

- Co masz na myśli mówiąc ,, nie jest dla ciebie''?

Założyłam ręce jak mała dziewczynka i wwiercałam się spojrzeniem w oczy mojego braciszka.

- Mam tu na myśli, że tam chodzi zbyt wiele podejrzanych kolesi i nie pozwolę ci tam iść jako twój starszy brat. Martwię się o ciebie.

Uważaj bo mnie przekonasz. Opuściłam ręce i robiąc krok w stronę drzwi uśmiechnęłam się lekko nie do brata a do Amber.

- Trzymaj swojego chłopaka z dala od moich spraw jeśli nie chce się podzielić swoimi.

Położyłam rękę na klamce i wyciągnęłam drugą w stronę mojej torby, którą nadal miał Jeremi, teraz trochę bardziej zaskoczony niż wkurzony.

- A i...

Znowu ostry wzrok w stronę kolorowej dziewczyny mojego opiekuńczego braciszka.

- jeśli chcesz mówić co robię Jeremiemu najpierw pomyśl, czy ja chce by to wiedział. Inaczej nie będę miła, a naprawdę się staram by twoja wytapetowana buźka nie została przez moją dłoń uszkodzona.

Puściłam do niej oczko i nie doczekując się podania mi torby po prostu ją zabrałam, tym razem bez problemu i wyszłam. Przy okazji na odchodne słysząc tylko jak Amanda zaczyna krzyczeć mi na brata. Huk wie czemu.

+++

Tym razem w dojo było dość luźno. Szczerze, aż za luźno. Było zamknięte. Ha ha, właśnie uśmiałam się z własnego dowcipu. Luźno... bo nie było nikogo... nie ważne. Cholera. Nie mam co robić.

Moje kroki skierowałam do odludnionej części miasta bo nie chciało mi się przedzierać przez dziki tłum popołudniowych zakupoholików i korki ludzi wracających z pracy. Udałam się bezpośrednio z ulicy na której jest dojo więc nie miałam daleko.

Po drodze mijałam domy zadbane i niezadbane. Ale najbardziej spodobał mi się mały kościółek. Akurat w remoncie stał pusty i aż prosił by ktoś wszedł, pogadał z panem Bogiem i poprosił go o opiekę. Zachęcał, ale ja nigdy nie byłam za bardzo wierząca. Wierzę w Boga, ale jego ingerencja i moje modlitwy nic jak dla mnie nie zdziałają, więc po co się trudzić?

Ludzie mijali mnie, zazwyczaj w parach a czasem w grupkach. Obserwowali mnie albo udawali, że nie widzą. Nie wiedziałam co w takim razie ja mam robić. Iść dalej bez celu... zadzwonić do Teda i spytać czemu dojo zamknięte czy znowu spróbować dodzwonić się do chłopaków. Wybrałam ostatnie.

-- Hej Madi. Od dzwonie później okey?

- Czad? Jest z tobą Rick? Czemu masz jego telefon?

-- Nie ma... jest zajęty... słuchaj może umówmy się, że zdzwonimy się jutro.

- Nie będzie was w szkole?

-- Eee... nie... sorki Madi naprawdę muszę kończyć.

Stanęłam orientując się, że obaj, i Czad i Rick całkowicie mnie ignorują. Znamy się już dwa lata i naprawdę dobrze nam się dogaduje. Co się dzieje?

Rozmyślenia i gapienie się na pusty telefon przerwał mi dźwięk podobny do rozrywania torebek foliowych. Brzdęk i coś co uznać można chyba za mlaskanie...

Te odgłosy dochodziły zza jednego z budynków. Sklep, który bodajże jest już zamknięty wyglądał ponuro z rozwalonym szyldem. W sumie nie wiem czemu ruszyłam na jego tyły by odkryć źródło dziwnego hałasu.Nie było jakoś bardzo późno. Ale pomiędzy tymi starymi budynkami czułam niepokój. Strach...

Wyobraźnia płatała oczywiście figle. Miałam wrażenie, że zobaczę tam seryjnego zabójcę, menela, albo wampira z piękną blondynką. Poprawka... piękną zakrwawioną blondynką. Serce przyspieszyło bicia i kiedy chwile potem rozległ się huk mimowolnie zawarczałam.

- Zaraz dostanę zawału. Po co tam leziesz durniu.

Nie wiem czy mówienie do siebie miało mi pomóc... ale nie pomogło. W takim scenach na filmach horrorowych młode dziewczyny były atakowane przez potwory. Wyskoczy. Złapie mnie i zatopi kły w mojej tętnicy. Poczułam dreszcze.

Zza ściany rozległ się kolejny huk i przerażone zwierzątko o szarym puchatym ubiorze ruszyło prosto na mnie. Pisnęłam cofając się idealnie w momencie kiedy zwierzę na mnie wskoczyło i również zapiszczało tyle, że ciszej. Może pięć minut stałam tam jak głupia zanim zorientowałam się, że mam na rękach pospolitego szopa pracza śmierdzącego śmieciami.

- No. Przynajmniej nie jesteś wampirem.

Uśmiechnęłam się do zwierzątka. Dziwne, że nie uciekał. Od razu się uspokoiłam. Na kubek kakao! Ja pomyliłam szopa z wampirem. Oby nikt tego nie widział... Od razu poczułam jak policzki mi czerwienieją więc skupiłam się na głaskaniu zwierzątka.

- Jesteś bardzo milusi wiesz?

Szop wyswobodził się z moich rąk wiercąc się chyba na wszystkie strony i przeskoczył na murek obok. Oprócz tego, że śmierdział to wyglądał na czystego zwierzaczka. Nabrałam ochoty znowu go przytulić.

- Co tu robisz mały? Zgłodniałeś?

Czarne oczka wpatrywały się we mnie nie rozumiejąc. Więc zrobiłam krok do przodu. Wciąż stał gdzie stał więc zrobiłam kolejny i wyciągnęłam rękę by go pogłaskać. Nawet nie drgnął. Obserwował mnie uważnie przymykając oczka przy pieszczotach.

- Ej... a mówią, żeście takie płochliwe i groźne. A tu patrz. Słodki jesteś.

Zwierzak wydał z siebie cichy pomruk jakby chciał się zgodzić i dał mi się znowu wziąć na ręce.

- Nazwę cię Gacek. Pasuje ci imię Gacek wiesz?

Szop kichnął wydając dość zabawny odgłos charczenia. Zaśmiałam się i ruszyłam w stronę wyjścia z uliczki. Gacek nie protestował. Ułożył się wygodnie i prawie zasnął mi na rękach.

Od razu raźniej mi się szło. Miałam do kogo gadać, a szop wydawał się zaciekawiony. Chodziłabym z nim tak jeszcze długo gdyby nie fakt, że nie był piórkiem i na oko ważył z 5 kilo. W końcu musiałam usiąść a do tego celu wybrałam małą pustą ławeczkę pod jarzębinami. Ściągnęłam torbę i wyjęłam z niej moją kanapkę z kurczakiem. Ostatnio mam apetyt na kurczaka.

Siedzieliśmy tak razem i jedliśmy tą kanapkę popijając wodą z butelki, która na myśl przywodziła rozmowę z bratem i jego dziewczyną. W sumie jakby się zastanowić zrobiłam z siebie kretynkę tam w przedpokoju. Świetnie.

Mały mokry nosek szturchnął mnie w rękę i po chwili Gacek był już na moich ramionach. O dziwo ten niby płochliwy zwierzak był dla mnie bardzo otwarty. Uśmiechnęłam się pod nosem biorąc Szopa i wyciągając ręce przed siebie przyjrzałam się nowemu przyjacielowi.

- Co Gacek? Ciebie też wszyscy ignorują?

To dosyć zabawnie musiało wyglądać z boku. Dziewczyna siedzi na ławce, obok porozwalane rzeczy z torby a w jej rękach szop pracz wpatrujący się w siebie niczym zakochani...

Ale muszę przyznać jego oczy są śliczne. Małe czarne paciorki. Coś mignęło mi przed oczami i poczułam nagły ból głowy. Nasilał się. Poczułam jak mimowolnie z mojego gardła wydobywa się kolejny niecodzienny warkot a potem nastał brak powietrza. Gacek gdzieś uciekł a ja aż musiałam oprzeć się o ławkę by nie upaść.

Płuca zapłonęły mi żywym ogniem więc zdusiłam jęk, akurat kiedy mroczki przed oczami zasłoniły mi już cały widok a dziwne piszczenie rozwaliło mi bębenki w uszach.

Później tylko głuche uczucie uderzenia głowy o ławkę i zemdlałam.

+++

Obudził mnie chłód jaki przyniósł wieczór i brak słońca. Głowa pulsowała jakby miała ochotę wybuchnąć. A ja po prostu nie ogarniam co się stało.

Podniosłam się do pozycji siedzącej i rozejrzałam. To samo miejsce, ta sama ławka. Wyciągnęłam telefon patrząc na wyświetlacz.

-Cholera jasna! W pół do trzeciej?!

Chłód który mnie obudził na raz zniknął i teraz poderwałam się na równe nogi zapominając o bólu.I biegłam w stronę domu marząc tylko bym nie zwariowała. Zemdlałam? Jasna krowo mać! Jak to możliwe? Co to było?

Stanęłam jak wryta. A Gacek? Nawet nie spojrzałam czy on tam jest. Może czekał obok mnie aż się obudzę? A ja go tam zostawiłam biorąc tylko tą pieprzoną torebkę? No po prostu nie wierze. To wszystko stres Madi. To tylko cholerny strach o chłopaków. Za dużo ostatnio się dzieje. Odpocznę i będzie supi. Tak to jest kuźwa plan. Tyle, że ja to będę lazła do domu jeszcze dobre czterdzieści pięć minut!

=========================================================================

Pozdrawiam wesoło i dziękuję za wszystko. KasiaAS.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro