Rozdział 13

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

       

Po przebudzeniu się w kociej formie postanowiłam iść na wycieczkę. Los chciał, że balkon miałam otwarty więc po prostu ruszyłam w nieznane zaczynając od wskoczenia na dach tarasu, a z niego na ziemie. Mokra od rosy trawa i ciemne niebo mówiło mi, że już późno. Łapy cicho poruszały się wśród roślin, a ogon kręcił się to w jedną to w drugą stronę.

Martwiła mnie sprawa Jeremiego. Cholera jutro mam sprawdzian z chemii! Ok. Dobra brat ważniejszy. Wilkołaki... ciekawe od kiedy wie. Czy jeśli nadnaturalność jest rodzinna to on też jest majo-ji? Kurde nawet nie zastanawiałam się skąd ja mam to przekleństwo.

Nie chwila. Jeremi jest moim przybranym bratem. Teraz jakbym mogła to walnęłabym się w głowę łapą. Ale ona raczej... nie wygina się w ten sposób. Jeremi to syn mojej macochy z pierwszego małżeństwa. Więc może tata jest majo-ji? Albo była nią mama?

Dobra! Wróć do sprawy brata Madi. Pomyśl o bracie.

Jutro wybiorę się do dojo. Alfa powinien wiedzieć o co chodzi. Z drugiej strony jak chodzę do dojo od dłuższego czasu to tych co dziś grozili mojemu bratu nigdy tam nie widziałam. A Tad mówił, że to miejsce głównie dla wilkołaków. Potem musiał uspokajać mnie herbatką bym odważyła się wyjść tam gdzie jest tyle drapieżników. Tak. Wtedy byłam połączona z postacią króliczka.

Weszłam na łąkę. Wysokie trawy dawały dobrą kryjówkę. Domy gopodarcze stały nie dalego i widać było swiatła. Ludzie krzątali się jeszcze zanim położą się spać. Podchodząc bliżej wyczułam miłość, rodzinną opieke, troskę, którą czułam też kiedy dziś Jeremi zasłonił mnie przed tym wilkiem. Od razu polepszył mi się humor. Zawsze ciekawiło mnie dlaczego kot mojej babci wie kiedy ktoś jest smutny czy wesoły, albo dlaczego kiedy maturze na niego gdy spi ten zaczyna mruczeć. Teraz jakby wszystko stało się jeszcze wyraźniejsze i sama cicho zamruczalam.

Wskoczyłam na jeden z płotów od razu żałując. Po drugiej stronie rozszczekał się pies. W pewnym sensie go rozumiałam. Był na łańcuchu a ktoś wchodził na jego terytorium. Ktoś kto nie jest tylko ofiarą. Ostrzegał głośno swoich właścicieli.

Miłość jaką daje zwierze człowiekowi i na odwrót jest potrzebna i bezcenna. Ale nie rozumiałam nigdy, przed tym wszystkim, jak to jest że dane zwierze może uznać ludzi jako właścicieli. Teraz wiem, że tego nie robią. Mają ich za pokręconą rodzine. Przywiązują się i chronią ich. Słuchając tego co według nich sprawi radość rodzinie. Co z tego ze ich przywiązują do jakiejś budy albo każą sikać w kuwecie czy biegać w kołowrotku. Taki zwierzak robi wszystko by najbliźsi byli z niego dumni. Tak jak mała dziewczynka zje zupę do końca by mama pogłaskała ja po głowie. 

Przeskoczyłam na kolejne podwórko i nastawiłam uszy do wiatru by znaleźć źródło nurtującego mnie dźwięku... szelestu i gdakania. Niedaleko jakiś gospodarz ma kury!

Poczułam silny zapach ich ściółki i piór... typowo lekko zapopielonych od słomy. Wyciągnęłam ogon do góry, naprężyłam się wyprostowana i ruszyłam w tamtą stronę. Nie byłam jednak jedynym gościem w kurniku. Ten szelest... rozejrzałam się szybko. Trawa niedaleko drewnianego kurniku szeleściła poruszając się w delikatny sposób zdradzając położenie kolejnego chętnego na zabawe.

Wskoczyłam na daszek kurnika i przycupnęłam obserwując zbliżające się zwierze. Niewątpliwie było rude... mocno rude z jaśniejszymi i ciemniejszymi przebłyskami gdzieniegdzie. Nisko pochylona głowa i nastawione uszy. Szerokie na pewno dobrze wyłapywały wszystkie dźwięki. Poruszał się z gracją, gdyby nie trawa nie zauważyłabym go. Zachowywał się ciszej niż ja! Niż kot!

Był może na odległość dziesięciu metrów kiedy mnie zauważył. Jego zapach dotarł do mojego nosa i z ulgą wypuściłam powietrze. Wyczuwałam wcześniej taki zapach w lesie... ale nigdy nie widziałam na żywo... lisa. Zaparło mi dech. Po plecach przeszły mnie przyjemne ciarki a lis bez namysłu podniósł się z bezpiecznej pozycji i ruszył w moją strone. Jakbym nie była konkurencją do zdobycia jedzienie, ale jakbym była przyjacielem.

Nie dziwie się mu, zrobiłam to samo. Szybko zbliżając się do miękkiego futra rudzielca. Wychwycił mój zapach i zamruczał miło, zawtórowałam. Sekundę później stałam już pomiędzy trawami w lisiej formie. Nie prosiłam o nią.

Ciepło rozmyło się po całym moim ciele, chęć pobiegania po lesie... a przecież dopiero co miałam go dość. Mocny, nawet mocniejszy niż u kota zapach ściółki w kurniku za moimi plecami. Ogon cięższy... nie latał byle gdzie i jak. Podkuliłam go do siebie czując jak sierść muska delikatnie mój brzuch. Chude silne łapy nie długie nie ciężkie. Leciutkie i przyjemne w poruszaniu się. Ruszyłam w podskokach do lisa, który przyglądał mi się w miłym milczeniu.

Razem zapomnieliśmy o kurach i zaczęliśmy się bawić, uczucie podobne do szczenięcej radości wypełniało mnie od środka. Poczułam ugryzienie, lekkie szczypnięcie na czubku ucha. Szybko przekręciłam się i z cichym piskiem wskoczyłam na grzbiet starszego lisa, który pod wpływem mojego ciężaru przewrócił się na lewy bok, zepchnął mnie mimo moich prób unieruchomienia go i zaczął uciekać. Goniłam go wiedząc, że tego właśnie chce lis. Chciał bym za nim poszła.

W ostatniej chwili na ziemie sprowadził mnie głośny dźwięk karetki. Stanęłam na równe nogi i spojrzałam w stronę z której słyszałam przejeżdżający pojazd ratunkowy. Niedaleko musiał być wypadek... Spojrzałam w niebo na księżyc, który planował już zachodzić. Szkoła... dom... jeśli rodzice rano nie znajdą mnie w pokoju...

Spojrzałam smutno w stronę troskliwie obserwującego mnie przyjaciela i pobiegłam do domu.

Dostanie się na pierwsze piętro do mojego pokoju wydawałoby się ciut trudniejsze w lisiej formie niż w kociej. Nic bardziej mylnego. Nareszcie czułam się w zwierzęcym ciele doskonale. Bez zawahania wspięłam się na dach tarasu po kamieniach. Kto by pomyślał że lisy są tak skoczne i zwinne. Równowagę utrzymałam z większym trudem, ale przez maleńką szparę w uchylonych balkonowych drzwiach przeszłam bez problemu. I pierwszy raz odkąd wiedziałam o wszystkim... poczułam smutek przybierając ludzką formę. Na twarzy miałam łzy od bólu, ale i szczęścia. Odnalazłam się. Teraz już wiem kim jestem.

+++

Rano mimo, że spałam dwie godziny nie czułam się zmęczona. Wzięłam szybki prysznic, spakowałam książki i uczesałam włosy w kucyk. Stojąc przed lustrem widziałam siebie, tą która była człowiekiem przez dobre siedemnaście lat. Ale oczy... oczy były już lisie, ciemne, przebiegłe, chytre.

Z uśmiechem na twarzy zeszłam na dół by zrobić rodzince naleśniki i sama zjeść przynajmniej połowe.

- Powiedz, że to nie narkotyki.

Odwróciłam się w stronę ojca stojącego w drzwiach kuchni z przerażoną miną. Zaśmiałam się.

- Nie. Dlaczego?

- Tylko narkotyki zdolne były wywrzeć na tobie taki uśmiech. I nie zaprzeczaj.

Podszedł blisko mnie i spojrzał mi w oczy szukając jakich kolwiek oznak tego, że mimo jego zakazów zarzyłam jakieś proszki. Tak jakieś trzy lata temu miałam z nimi lekki problem... ale nie weszłam w nałóg. Nie biore już takich świństw.

- Tony co się dzieje?

Izabel weszła do kuchni z troską na twarzy i wielkim znakiem zapytania malującym jej się w błękitnych oczach.

- Brałaś coś Melody.

Znów spojrzałam na ojca i zmarszczyłam brwi.

- Masz powiększone źrenice. Założę się też, że nie miałaś tak ciemnych tęczówek. Natychmiast jedziemy do szpitala.

Odwrócił się i zanim zdążyłam coś powiedzieć złapał mnie za nadgarstek i pociągnął w stronę drzwi wyjściowych.

- Ale! Naleśniki!
I właśnie teraz stanął jakby zorientował się, że o czymś zapomniał.

- Naleśniki?

Zza pleców dobiegł mnie zmęczony głos brata na co jak z dobrej strzelby pocisk przypomniał mi z hukiem o jego problemach. Uśmiech zszedł mi z twarzy, ale szybko wsunęłam go z powrotem w trochę słabszej wersji.

- Ta, zrobiłam naleśniki, ale tata uważa, że się naćpałam i chce wzywać karetke.

Mój kochany braciszek zmarszczył czoło przyglądając mi się dokładnie po czym jak lekarz po studiach dokładnie przyjrzał się mi jeszcze z każdej strony. O, a mówiłam już, że on studiuje medycynę?

- I co doktorku? Zdrowa czy nie?

Prawie, powtarzam... prawie się zaśmiałam na okreslenie macochy swojego syna.

- Nie ma gorączki, nie poci się, brak wypieków czy zaburzeń, choć te oczy... Wydaje mi się, że to kwestia tego, że się wyspała lub zażarła mnóstwo cukru tato. Nie ma co zawracać głowe lekarzom. Niech lezie do szkoły.

Ocho. Prawie mnie to obeszło. Prawie.

- Że niby jestem taki cukierkowy pożeracz tak? I co? Chcesz mi powiedzieć że przesadzam? Uważaj bo pomyśle, że masz mnie za grubą braciszku.

- Melody.

Ojciec zbeształ mnie wzrokiem na co lekko się skuliłam.

- możesz mi przyrzec, że to nie narkotyki?

Podniosłam prawą rękę i patrząc mu w oczy skinęłam głową.

- Na słowo honoru tato. A teraz... czy mogę wrócić do naleśników? Chyba się jeden fajczy.

- O matko!
Izabel wbiegła z powrotem do kuchni jakby się paliło i z krzykiem złapała za gorącą patelnie. Cholera. Ona naprawdę jest blondynką. Przecież ma rączkę...

Westchnęłam idąc na pomoc. Tak... teraz na pewno czułam się sobą. Żadnych dodatkowych migren, wibracji, czy cholernych zapachów z kosza na śmieci. Szop pracz. Za cholerę nie mogłam wtedy pojąć czemu ciągnie mnie do zajadania się śmieciami. Byłam wtedy święcie przekonana, że to dobre jedzenie, które nie może się zmarnować.

- Dobra! Opanowałem sytuacje!

Ojciec już z pewną dozą pewności siebie bezbłędnie podrzucał naleśnikami, a moja macocha trzymała rękę pod zimną wodą.

- Jeremi zawieś siostrę do szkoły co? My mamy lekki kryzys.

Młody lekarz mruknął tylko, zabrał talerz z pięcioma zawiniętymi naleśnikami i machnął bym szła za nim. Nie spierałam się. Założyłam buty i poszłam za bratem do samochodu, gdzie wręczył mi talerz już z czterema naleśnikami i uruchomił silnik.

- Będziesz jadł i prowadził?

Wzruszył ramionami jakby to było nic nie ważne pytanie.

- A czemu nie?

Również wzruszyłam ramionami podstawiając mu talerz z kolejnymi naleśnikami pod nos. Samochód ruszył a chwile później na talerzu nie było już żadnego naleśnika.

- Od zawsze robiłaś genialne naleśniki.

Uśmiechnęłam się do siebie w tryumfie i przysięgłam w duchu, że to będzie pierwsze co zrobię dla mojego chłopaka. O ile kiedyś jakiś się znajdzie... bo który pokocha wiedźmę zmieniającą się w lisa?

===============================================================================
Lis. Co sądzicie?
Pozdrawiam, za wszystko dziękuje (choć czasem żałuje ) xD
KasiaAS

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro