Rozdział 7

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

       

Kolejne dni były w sumie takie same. Denerwowało mnie wszystko co dotyczyło ludzkich spraw. Mój brat, rodzice, Amanda, Rick i Czad... szkoła... nawet na myśl o dojo nie chciało mi się ruszać.

- Siostra, do jasnej choroby ukisisz się w tym chlewie! Powinnaś gdzieś wyjść. Chłopaki są na dole, ale dla ich własnego dobra nie wpuszczałem ich tutaj.

Podniosłam leniwie wzrok z nad książki i rozejrzałam się. Fakt, miałam bałagan. A żeby to mały... No nie ważne.

- Mój pokój moje zasady.

- Mady... no dobra. A co mam powiedzieć chłopakom?

Co ma im powiedzieć? A niech coś kuźwa wymyśli bo jak ja chciałam się z nimi zobaczyć to przez ostatnie trzy dni nie odbierali telefonów. Jak wpadłam do nich do domu ojciec Czada poinformował mnie, że ich nie ma, nie wie gdzie są, nie wie kiedy wrócą a już tym bardziej nie wie po co tam poszli. Na domiar złego mówił to z takim spokojem, że aż mnie mdliło.

- Pstro

- Cholera Melody! Co się z tobą stało do jasnej anielki?!

Prychnęłam sama do siebie i z westchnięciem wstałam z fotela by wziąć szybki prysznic i wyjść. Trzeba z nimi pogadać.

- Powiedz, że będę za pięć minut.

- A jakieś proszę?

- Prosie to ty sam jesteś.

Z mojego gardła wydarł się tak nie przyjemny pomruk, że sama zaskoczona stanęłam z ciuchami w ręku. Zmierzyłam się wzrokiem z bratem zapewne walcząc o to kto pierwszy wypuści powietrze. Wygrał.

-Przepraszam.

Moje słowa znikały gdzieś po drodze. Dlatego powtórzyłam już bardziej trzeźwa na umyśle.

- Przepraszam cię. Coś ostatnio... Powiedz proszę chłopakom że zejdę za pięć minut. Tylko się umyje i przebiorę.

Jeremi pokiwał lekko głową i wyszedł z pokoju dokładnie wtedy kiedy ja weszłam do łazienki. Zrzuciłam ciuchy i szybko wpadłam do kabiny, dosłownie przez chwile przyglądając się mojej kostce. Na której od dobrych dwóch lat widniał tatuaż. Obręcz z gałązki oplatała moją kostkę i lekko wiła się do góry zakręcając już kolejny krąg.

Przysięgam, że wcześniej tatuaż kończył się na pierwszej obręczy... Tak, Pamiętam dokładnie jak zobaczyłam go po raz pierwszy. Byłam sama w domu brałam prysznic tak jak teraz i myjąc się znalazłam wypukłość na kostce... bolało, jak gdyby był dopiero zrobiony, albo jakby go dopiero robili. Nie mogłam zrozumieć skąd go mam, dzień wcześniej co prawda była impreza urodzinowa mojej przyjaciółki, której tak w sumie od gimnazjum nie widziałam... Upiłam się wtedy po raz pierwszy. Nigdy się nie dowiedziałam skąd się wziął i w jaki sposób, ale po odwiedzeniu wszystkich salonów z tatuażem jakie były w pobliżu odpuściłam i postanowiłam się z tym pogodzić. Teraz też nie zamierzam zawracać sobie tym głowy.

Po zejściu na dół od razu poczułam zapach owoców... i śmieci... od dwóch dni mam wrażenie, że wszędzie czuje śmieci. Mój super magiczny talent wyczuwania kłamstwa stresu i zdenerwowania zniknął a zamiast tego pojawił się zapach śmieci. Dzięki ci świecie, żeś mnie pokarał!!! CO prawda ten zapach choć charakterystyczny to nie jest jakoś bardzo zły... jakby się skupić mogę wyczuć poszczególne zapachy z kosza.... Wczorajszy makaron... i jabłko... skórka od banana...

- Mady!

Odwróciłam głowę od kuchni i spojrzałam na chłopaków stojących w przejściu salon- przedpokój.

- Kiepsko wyglądasz... wszystko gra?

Oj tak! Zdecydowanie! Mam wrażenie że zaraz zwymiotuje. Mam migrenę, a od jakiegoś nieokreślonego bliżej czasu moje zmysły wariują raz w jedną raz w drugą stronę. Za cholerę nie jest dobrze.

- Dzięki za troskę. Przydałaby się dwa dni temu...

Wzięłam większy wdech i przywołując się do normalności lekko się do nich uśmiechnęłam.

-Sorki... ostatnio wszystko mnie wkurwia. U mnie świetnie. A jak wasz wyjazd? Udał się?

Znowu porozumiewawcze spojrzenie pomiędzy chłopakami. Świetnie... nadal mi nie powiedzą.

- To po cholerę tu przyszliście ? Nie chcecie ze mną rozmawiać to odpuśćcie, zrozumiem.

Weszłam do kuchni łapiąc za jabłko i ruszając do przed pokoju gdzie chłopaki w ciszy przyglądali się jak zakładam buty i kieruje się do wyjścia.

- Gdzie idziesz ?

Wzruszyłam ramionami i w sumie bez większego zastanowienia ruszyłam w stronę parku. Zbliżał się zachód słońca a o tej porze siedzi tam dużo wiewiórek, za dziecka zawsze tam uciekałam by je karmić orzechami. O! Dobra myśl zajde po drodze do sklepu po orzeszki.

- Mady... wybacz, że nie odbieraliśmy, Tam gdzie byliśmy raczej zasięg nie sięga. Nie pomyśleliśmy że tak cie to zmartwi, przecież już nie raz nie widzieliśmy się kilka dni i nie było problemu...

Zmarszczyłam brwi zdając sobie sprawę, że ta rozmowa bardzo przypomina tę, którą przeprowadziłam sobie w głowie wczoraj koło obiadu.

- Jasne, ale wtedy mówiliście, że was nie będzie, a kilka dni wcześniej nie byliście podziurawieni jak tarka.

- A ty znowu o tym samym....

Nie wytrzymałam. Stanęłam idealnie przed sklepem w którym chciałam kupić orzeszki i odwróciłam się w stronę chłopaków zaciskając pięści by nie wybuchnąć.

- Mówie tylko to co pierwsze przychodzi mi na myśl Rick. A obrazu leżących was , ledwo przytomnych lub nie przytomnych z dziurą w brzuchu raczej szybko nie wyrzucę z mojego pierwszego wspomnienia. Znikacie ot tak. Nikt nie wie gdzie jesteście, a dzień wcześniej jak dzwoniłam okłamujecie mnie. Odpuściłam. Przestałam dzwonić. Jeśli nie chciecie to nie mówcie, ale nie oczekujcie, że to tak zostawię.

Wzięłam wdech lekko pocierając nasadę nosa.

-Cholera. Pewnie przesadzam...

Nastała głucha cisza więc ze zrezygnowaniem weszłam do sklepu od razu kierując się w strone działu z przekąskami.

-Orzeszki?

Pokiwałam głową kierując się z nimi do kasy. Naprawdę w duchu cieszyłam się, że przyszli, że chcą się pogodzić. Ale ostatnie wydarzenia mnie rozdrażniły i nie mam siły się siłować ze sobą i troską o chłopaków.

- Dziękuje i zapraszam ponownie!

Posłałam uśmiech kasjerce i wyszłam dalej kierując się do parku. Czad i Rick w ciszy szli za mną. Żadnego słowa. Żadnego.

Wchodząc przez bramę mało się nie roześmiałam widząc znajomego pieska na środku parku przy wielkim drzewie ganiającego przerażone wiewiórki.

Od razu skierowałam się w jego stronę. Arnold, ogromny owczarek niemiecki i jego nastoletnia właścicielka Julka, która ewidentnie nie umiała sobie poradzić z rozszalałym pieskiem.

- Cześć Julka

Dziewczyna podniosła na mnie zaskoczony wzrok, lustrując powoli to mnie to chłopaków. Aż w końcu lekko się uśmiechnęła.

- Dzień dobry. To panią zaatakował Arnold... jeszcze raz przepraszam... ale widzi pani to taki niesforny zwierzak.

Wyglądała na zakłopotaną. Co wyglądało śmiesznie z jej strojem. Dziś ubrana za pewną siebie nastolatkę związała włosy w wysoki kucyk.

- Mogę pomóc? Chciałam nakarmić wiewiórki a Arnold straszy mi je z całego parku.

Spojrzałam na nią błagalnie na co ta lekko się zaśmiała i przybierając miły wyraz twarzy lekko pokiwała głową. Dlatego otworzyłam woreczek i wzięłam garstkę orzechów, ruszając w stronę zwierzaków.

- Arnold! Piesku zostaw wiewiórki!

Pies odkręcił się w moją stronę ale zaraz po tym jak radośnie odkręcił się wokół moich nóg wrócił do zabawy. No oczywiście, nie może być za łatwo. Podeszłam do niego bliżej i kucając obok pogłaskałam po głowie czekając aż na mnie spojrzy... Tak jak ostatnio zatraciłam się w jego tęczówkach, i jak na zawołanie pojawiły się też mroczki przed oczami... ale tym razem bez zawrotów. Zignorowałam je.

- Arnold nie strasz mi wiewiórek piesku.

Mruknął niezadowolony więc wyczochrałam go miedzy uszami.

- Wiem że się bawisz, ale wiewiórki nie lubią takich ganianek. Twoja pani cię woła a ty nie słuchasz. Co to ma być?

Pies o dziwo położył uszy lekko skomląc. Cholera, dotarło do niego. Dziwne uczucie. Pogłaskałam go lekko pogłowie uśmiechając się do Julki, która z uwagą nas obserwowała. Potem wstałam i biorąc trochę orzeszków rzuciłam do wiewiórek. Podeszły nie pewnie, ale w końcu każdy orzech znalazł właściciela.

Usiadłam spokojnie opierając się o drzewo i zaczęłam rzucać orzechy nowo przybiegającym wiewiórkom. Arnold położył się obok kładąc mi swój ciężki łeb na kolanach. Uroczy zwierzak...

Rick i Czad dopiero po chwili usiedli na trawie bliżej nas i zabierając moje orzechy również zaczęli karmić wiewiórki.

+++

- Od dawna robisz takie rzeczy ze zwierzętami?

Podniosłam wzrok znad książki, którą zaczęłam czytać zaraz po powrocie do domu. Oczywiście chłopaki bez słowa szli za mną aż do mojego pokoju gdzie udało mi się szybko ogarnąć.

- Takie rzeczy czyli jakie? Nigdy nie karmiliście wiewiórek?

- Bardziej chodzi mi o psa Madi.

Nadal się na mnie gapili. Ekstra. Dochodzi dwudziesta druga a ja siedzę w pokoju przyparta wzrokiem przez dwóch facetów, którzy tak w sumie mogliby w każdej chwili mnie zastrzelić. Bo czy mogę im ufać po tym wszystkim? W sumie nie zrobili nic złego... Z drugiej strony założę się że Rick ma w bucie spluwę. A nie wziął by jej do mnie gdyby było wszystko w porządku.

Westchnęłam więc i zabrałam książkę sprzed twarzy.

- Nie mam pojęcia o co wam chodzi chłopaki. Po za tym wracajcie lepiej do domu bo jak na razie to jedyne co robicie to się na mnie gapicie. A robi się późno.

Czad podniósł się z miejsca i chciał wyjść ale Rick jakby go przykleiło siedział dalej na moim fotelu.

- Stary choć nie ma co się męczyć. Ona nic nie rozumie.

- Tak się składa Czad że my też więc może jakby podzielić się faktami to coś odkryjemy.

Czad zmarszczył brwi jakby mocno o czymś myślał. Postanowiłam oszczędzić obydwu zachodu.

- W niczym wam nie pomogę. Jest już późno. JA jutro idę do szkoły więc z łaski swojej... jakbyście mogli wrócić do domu, albo chociaż opuścić mój pokój to byłabym wdzięczna.

Zrobili to. Wyszli rzucając tylko szybkie ,,cześć'' i tyle ich widziałam na kolejne dwa dni. Może jestem za surowa? Rick chciał pogadać... tyle ze wszystko pewnie mówiłabym ja a oni nic. Jak zawsze.

===========================================================================
Kolejny już w czwartek ;) dziękuje wam bardzo za wszystko i pozdrawiam. KasiaAS.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro