Rozdział 7: Pułapka na myszy cz. 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Winter drżała skulona pod kamienną ścianą. Miała zupełną pustkę w głowie, jakby obudziła się z bardzo długiego snu — tak długiego, że nie pamiętała nic z tego, co mogło się zdarzyć, zanim zasnęła. Zupełnie, jakby jej codzienna utrata pamięci rozciągnęła się... właściwie na jak długo? Coraz trudniej przychodziło jej przywołanie ostatnich wydarzeń. Co robiła wcześniej, zanim zasnęła? Czy w ogóle spała? Nie wiedziała, miała tylko nadzieję, że nie. O ile reszta wspomnień zlała się w jeden ciąg wizji, słowa Tropiciela z Drzewa wryły się w jej pamięć wyraźne jak napis na medalionie matki. Musiała pamiętać, żeby nic nie mówić — inaczej Tropiciele z twierdzy dobiorą się do jej umysłu i zrobią pranie mózgu, tak jak tej posiniaczonej dziewczynie. Jak jej było? Cena? Nie, Cela. Spotkanie wydawało się Winter tak odległe, że nie miała dłużej pewności, czy nie było jeszcze jedną wizją.

Wzdrygnęła się, gdy coś przemknęło przy jej nogach. Mysz. Jasny kształt musnął jej odkryte kostki śliskim ogonem i przesunął dalej ku kratom. Mysz zatrzymała się przy nich, węsząc w powietrzu, po czym równie nagle puściła się biegiem między kratami. Okrążyła każdą z nich — raz, drugi, trzeci, kręcąc się obsesyjnie wokół postaw. Znów wypadła na środek, bliżej Winter, stamtąd pod ścianę z pająkiem, który rozciągnął wszystkie siedem nóg na całą ich imponującą długość i patrzył beznamiętnie, jak mysz powtarza swój mały rytuał znowu, i znowu. W ciszy urywane piski i cichy chrobot maleńkich pazurków były jedynymi dźwiękami poza odległym trzaskiem uskoków. Zwierzątko wypadło w końcu na środek celi i zaczęło miotać się przeraźliwie. Winter wyprostowała się z wysiłkiem, śledząc szalony taniec myszy, od którego zaczęło kręcić się jej w głowie i wyciągnęła zdrętwiałą rękę, żeby nakryć roztrzęsionego gryzonia, zanim ten zabiega się na śmierć. Jasny zarys myszy migał jej w oczach jako niewyraźna biała plama przeskakująca między ciemnymi kamieniami jak odbłysk światła. Wzrok nadal odmawiał jej posłuszeństwa nawet poza wizją, a czerwone ślepka myszy okazały się radzić znacznie lepiej nawet w obecnym stanie. Zwierzę cofnęło się przed dłonią i umknęło do mrocznej szczeliny w ścianie, pozostawiając za sobą jedynie cichnące piski.

Z drugiego końca celi rozbrzmiał metaliczny brzęk, jakby ktoś uderzał rytmicznie czymś twardym w kraty. Winter skrzywiła się i przycisnęła dłonie do uszu. Czuła, że dzwoni jej w całej głowie.

— Pobudka, żmijko, mamy dla ciebie niespodziankę — zaśpiewał rezolutnie piskliwy głosik.

Och, jak ona nienawidziła tego dźwięku. Wydrapałaby sobie oczy, gdyby to sprawiło, że nie musiałaby go słyszeć.

Cofnęła się, kiedy głowa Żmii pojawiła się tuż obok z promiennym uśmiechem. Podejrzanie promiennym — Winter chyba jeszcze nie widziała jej tak zadowolonej i samo to wystarczyło, by zasiać w jej żołądku złe przeczucie, od którego ścisnął się nieprzyjemnie. Misa z wywarem zniknęła, jakby nigdy jej tam nie było, ale Winter nie dała się zmylić, nawet jeśli Tropicielka nie miała na twarzy chusty.

Ktoś zbliżał się hałaśliwie do celi. Echo niosło z korytarza ciężkie kroki i przeraźliwe zgrzyty, jakby coś staczało się po schodach, i Winter niechętnie nadstawiła uszu.

— Tak sobie myślę, że przydałaby ci się jakaś przyjazna, znajoma twarz. Poza moją, rzecz jasna — zagadnęła Żmija, niezrażona spojrzeniem Winter utkwionym uparcie w ciemności przejścia. — Ale ludzie szybko się nudzą, kiedy już się do nich przyzwyczaisz, możesz mi wierzyć. — Mrugnęła porozumiewawczo. — Dlatego jestem pewna, że docenisz tę małą odmianę.

Stukoty osiągnęły apogeum i drzwi otworzyły się z hukiem, a na środek celi wyjechała zgrzytliwie wielka klatka przykryta derką. Za nią wypadli Patrokles i Tyfon, który natychmiast wsparł się o ścianę, dysząc ciężko.

— Nie mogłaś zostawić drzwi otwartych? — wypluł niższy Tropiciel w kierunku Żmii, która wzruszyła obojętnie ramionami.

Z cienia przejścia wyszedł Prometeusz, a Winter wyprostowała się nerwowo. Chłopak minął niespiesznie pozostałych Tropicieli i zatrzymał się przed klatką, z której coś wydało gardłowy pomruk. Winter zaczęła zapobiegawczo cofać się bliżej ściany. Polegała teraz na rękach w równej mierze co na nogach — obydwa stały się jednakowo niepewne i chwiejne, ale udało jej się zmusić je do współpracy na tyle, by zaciągnęły jej ociężałe ciało pod okno.

— Asklepios przesyła pozdrowienia. Niestety nie mógł stawić się osobiście — oznajmił Prometeusz z cieniem uśmiechu na ustach, zwracając na nią spojrzenie. Winter odwzajemniła je, próbując wyczytać nadchodzące zagrożenie z barwy popiołu w jego oczach. Nawet nie starała się udawać, że nie budzi w niej lęku, na to było już dawno za późno. Teraz mogła jedynie zminimalizować straty. — Zanim zaczniemy, Winter, dla jasności, czy nadal utrzymujesz, że nie znasz nikogo ze swojej okolicy?

Winter nie odpowiedziała. Miała nadzieję, że doświadcza tylko jakiegoś skomplikowanego rodzaju wizji — nawet jeśli do tej pory jeszcze nigdy nie uczestniczyło w niej tyle osób. Starała się trzymać tej nadziei, kiedy derka okrywająca klatkę poruszyła się, mimo że żaden z Tropicieli jej nie dotknął.

Prometeusz kiwnął krótko głową bez cienia zaskoczenia.

— Uznam to za potwierdzenie — powiedział tonem, który wskazywał na to, że wcale go nie potrzebował. Upewnił się, że Winter nadal na niego patrzy, jakby trzymał ją tym spojrzeniem w miejscu, i szybkim ruchem zdarł derkę z klatki.

Między kratami natychmiast poruszyła się masa futra, a Winter ugryzła się w język, żeby nie krzyknąć. Bez trudu rozpoznała szaro-brunatne umaszczenie i znajomy kształt: wilk stojący w klatce miał narzucony na łeb worek — taki sam, jaki dostała ona. Może byłoby jej nawet żal zwierzęcia, gdyby znacznie bardziej nie żałowała w tej chwili siebie. Wątpiła, by tym razem miało wystarczyć zwykłe "a kysz!", by odpędzić wilka, a teraz nie mogła nawet wypowiedzieć go na głos.

— Nie dasz mu pysia na przywitanie? — Żmija zachichotała, podczas gdy Winter patrzyła ze zgrozą, jak wilk rzuca się na kraty, być może wyczuwając zmianę w powietrzu po usunięciu derki, a może podążając za jakimś wrodzonym instynktem.

Naparł na pręty, jakby chciał w ten sposób przez nie przeniknąć, a Winter poczuła, jak jej mięśnie napinają się instynktownie, gotowe do ucieczki. Już dawno przestała rozróżniać, który metal jest prawdziwy, a który należy do wizji. Miedź, mosiądz, stal, brąz — wszystkie zlały się w jeden zimny stop, z którego wywar budował jej koszmary i każdy prędzej czy później ją zawodził. Mogła jedynie mieć nadzieję, że ten konkretny wytrzyma, tak jak nie zrobiły tego pozostałe.

Prometeusz śledził uważnie jej mimikę z nieprzeniknionym wyrazem i Winter nie łudziła się, że udało jej się swoje emocje — w przeciwieństwie do niektórych Tropicieli nie urodziła się z twarzą zimnego drania. Chłopak skinął na Patroklesa, a ten sięgnął między kraty i wprawnym ruchem ściągnął worek z wilczego łba. Zwierzę okręciło się błyskawicznie, ale mężczyzna okazał się szybszy i w porę cofnął rękę, zanim schwyciły ją ostre zęby. Wilk z najeżoną sierścią obdarzył najpierw Patroklesa, a potem każdego z Tropicieli wściekłym grymasem i bulgocącym warkotem, aż rozbiegane oczy zatrzymały się na Winter. Warczenie urwało się nagle, obnażone kły zniknęły, a zmarszczone futro wygładziło się. Wilk oblizał pysk. A potem wcisnął go między szczeble tak gwałtownie, że zadzwoniły.

Winter wzdrygnęła się. Wilk zdołał wystawić na zewnątrz jedynie nos, który zaraz cofnął i spróbował przegryźć pręty stojące mu na drodze. Kłapał zębami raz za razem, wydobywając z metalu mrożące krew w żyłach dźwięki, ale ten na całe szczęście trwał niewzruszony.

W przeciwieństwie do Winter, bo na niej szczęki robiły całkiem spore wrażenie.

Wcisnęła się jeszcze głębiej w swój kąt, ignorując dotyk pajęczyny na dłoniach — musiała ją rozerwać, ale w tej chwili nie obchodziło ją nawet, czy zgniecie przy tym pająka. Przylgnęła do chropowatej ściany całym ciałem i gdyby tylko mogła, stopiłaby się w jedno kamieniem. Żałowała, że nie jest feniksem zdolnym rozpłynąć się w świetle. Żałowała tylu rzeczy...

— Żmijko, no nie bądź taka, przywitaj się ze swoim pupilkiem — zagruchała Żmija. — Zobacz tylko, jak się za tobą stęsknił.

Wilk przerwał na chwilę ogryzanie krat. Zwrócił ślepia na kobietę i na nowo obnażył kły, wydobywając z gardła niskie warczenie. Winter poczuła, że w celi robi się nagle bardzo duszno.

— Fyllis. — Wystarczyło jedno słowo Prometeusza, by Żmija poderwała się na baczność i stawiła u jego boku z niewinnym uśmiechem błąkającym się na ustach Winter widziała twarz chłopaka tylko kątem oka, skupiając się przede wszystkim na wilku. Uznała, że zwierzę wymaga większości jej uwagi, skoro Prometeusz przynajmniej nie powinien rozszarpać jej gardła jednym kłapnięciem.

— Fyllis, chciałbym, żebyś pokazała Winter, dlaczego dalsze milczenie nie leży w jej interesie.

Winter przełknęła zbyt gęste powietrze i zadecydowała, że chłopak i Żmija mimo wszystko zasługują na uwagę bardziej. Zwróciła oczy na Tropicielkę w samą porę, żeby zobaczyć, jak zbyt cienkie wargi rozciągają się w za szerokim uśmiechu.

— Och, Prometeuszu, już myślałam, że nigdy nie poprosisz.

Tropicielka przeciągnęła się, splatając ręce za głową, a kiedy je opuściła, trzymała w ręce cienki podłużny przedmiot: przewinęła wyjątkowo długą igłę między palcami z wyraźną lubością, jak ulubioną zabawkę.

— Powiedz mi, żmijko, pokazywałam ci już kiedyś moją kolekcję igieł? — Uśmiech igrał w oczach kobiety jeszcze wyraźniej niż na wargach i Winter poczuła, jak ogarnia ją niespodziewany chłód. — Nie? Na początek możemy zacząć od jednej.

Winter zajęło zaskakująco długą chwilę podniesienie się na nogi, a mimo to była boleśnie świadoma każdego niespiesznego kroku, jakim Żmija zbliżyła się do krat. Tropicielka wiedziała, że Winter nie ma dokąd uciec.

— Prometeuszu? — Kobieta wyciągnęła oczekująco dłoń, nawet nie patrząc w jego stronę, a chłopak wręczył jej brzydki, ciężki klucz.

Żmija zamknęła na nim po kolei każdy z długich, kościstych palców, zanim wcisnęła go w zamek. Winter miała wrażenie, że jej serce przeskoczyło razem z mechanizmem, kiedy metal zazgrzytał o metal, a drzwi do celi otwarły się ze skrzypieniem.

— Przytrzymajcie mi ją, chłopcy — rzuciła Żmija wesoło, wchodząc do środka, a kiedy Winter zobaczyła, że dwójka bezczynnych do tej pory Tropicieli rusza się spod ściany, obudził się w niej instynkt, jaki musiał kierować wilkiem z klatki.

Rzuciła się w bok, ale Żmija odcięła jej drogę i złapała za kołnierz. Winter zamachnęła się, mierząc w twarz kobiety, ale ta uchwyciła jej nadgarstek, zanim pięść dosięgła szczęki.

— A, jesteś praworęczna — stwierdziła Tropicielka rzeczowo. Miała ręce zimniejsze niż kamień pod stopami Winter. — Dobrze, że dajesz znać.

Winter wyszarpnęła się i cofnęła o krok, czując równocześnie opór ściany za piętą. Naprawdę nie miała dokąd uciec. Między kratami złowiła beznamiętne spojrzenie Prometeusza, które pozostało nieruchome, kiedy Patrokles złapał ją za ramiona i przygniótł ręce do boków. Co się stało z "nikt cię tutaj nie skrzywdzi"? Policzek zapiekł echem uderzenia wymierzonego przez Tropiciela i Winter zatopiła się w tym uczuciu, pozwalając, by dodało jej siły do wyrywania się w milczeniu. W odpowiedzi wielkie ręce Patroklesa wzmocniły chwyt — jego palce wbiły się w jej bark, a Winter wbiła zęby w język. Kopnęła i poczuła, że trafiła, choć nie zdziwiłaby się, gdyby zabolało ją to bardziej niż Tropiciela. Patrokles nie wydał żadnego dźwięku, ale ciężar jego rąk stał się nieznośny i zmusił Winter, by uklękła na drżących nogach.

— Będę potrzebować jej ręki — poinformowała Żmija, stawiając na ziemi małą buteleczkę wypełnioną ciemnym płynem. — Tyfonie, mój drogi, będziesz tak dobry?

Tyfon wymamrotał coś pod nosem, ale przykucnął obok Winter w mało stabilnej pozycji — wyraźnie opierał ciężar na jednej nodze — i zabrał jej ramię od Patroklesa.

— No, chodź tu, kochanie. — Żmija pomogła Tropicielowi siłą rozprostować przedramię Winter, która włożyła cały swój ciężar, by spróbować je cofnąć.

Mimo to Tyfon zmiażdżył jej palce w swojej pięści i z niezadowolonym grymasem na twarzy zdołał unieruchomić rękę do tego stopnia, że przestała nawet drżeć. Zatopił w Winter spojrzenie twarde jak kamienna posadzka, a Żmija nagrodziła ich łaskawym uśmiechem, po czym zabrała się do podwijania Winter rękawa. Chłód przywitał jej nagą skórę i jedynie pogłębił się, kiedy prześlizgnęły się po niej cienkie palce Żmii. Tropicielka przeciągnęła nimi po przedramieniu, jakby oceniała materiał, a Winter wzdrygnęła się mimowolnie. Żmija cofnęła dłoń ze zmarszczonym nosem i potarła palce o kciuk, jakby chciała je oczyścić, ale kiedy podniosła oczy na Winter, zmrużyła je tylko z rozbawieniem.

— Masz coś przeciwko igłom?

Winter poczuła, że mimo gęsiej skórki robi jej się gorąco. Tropicielka wróciła do macania jej dłoni, a Winter śledziła zdecydowanie zbyt szeroko otwartymi oczami długi paznokieć kreślący po wewnętrznej stronie jej nadgarstka. Żmija uśmiechnęła się do siebie i gdyby nie cień tańczący w jej oczach, Winter mogłaby określić ich wyraz jako troskliwy.

— Jeśli masz, lepiej powiedz od razu — oznajmiła rezolutnie, sięgając po coś, na czym Winter nie potrafiła się skupić.

Myślała, że jej wzrok już wcześniej znajdował się w opłakanym stanie, ale teraz pole widzenia skurczyło się wyłącznie do własnej, trzymanej przez Tyfona ręki. Cała reszta tonęła w ciemności, która zdawała się naciskać na jej czaszkę, ilekroć spróbowała odwrócić wzrok. Widok czystej białej chusty zmroził ją, kiedy Żmija rozłożyła materiał na jej przedramieniu. Biel zdawała się rozlewać wśród czerni jak potrącona misa wywar i Winter patrzyła na nią jak w transie, podczas gdy Żmija przetarła nadgarstek wilgotnym brzegiem chusty. Winter ledwo wyczuła znajome szczypanie na skórze, które zlało się z łagodnym zapachem mięty.

— Niedobrze byłoby przerywać, kiedy już zaczniemy, więc to ostatni moment, żeby się wycofać.

Winter bardziej usłyszała niż zobaczyła cierpliwy uśmiech kobiety. Miętowa biel rozpraszała jej wzrok.

— Hmm? Nic nie słyszę. — Fałszywie słodkiemu głosowi Żmii towarzyszyło ciche podzwanianie metalu o szkło i Winter potrafiła skupić się tylko na tym dźwięku. — To chyba znaczy, że ci nie przeszkadzają, co? Ale gdybyś zmieniła zdanie, zawsze możesz mi powiedzieć.

Winter nie pamiętała, żeby jej oddech był tak głośny.

— Powiedziałabym, że to nie boli, ale nieładnie jest kłamać.

Żmija wbiła igłę w jej nadgarstek, a Winter wciągnęła powietrze ze świstem. Miała wrażenie, że igła doszła do samej kości, mimo że przecież nie mogła pod tak ostrym kątem. Wilk podniósł głos w klatce, obijając się o kraty. Winter szarpnęła ręką, kiedy tylko Żmija wysunęła igłę, ale unieruchomione przez Tyfona ramię nawet nie drgnęło. Tropicielka zacmokała z niezadowoleniem, ocierając nakłucie brzegiem chustki. Tym razem Winter poczuła pieczenie całkiem wyraźnie.

— Hmm, trochę za głęboko. Zdaje się, że wyszłam z wprawy.

Żmija zaśmiała się dobrodusznie i wbiła igłę ponownie w to samo miejsce, a Winter zmiażdżyła wargę między zębami.

— Tak lepiej.

Winter wypuściła drżący oddech, kiedy igła opuściła jej ciało. Żmija nie dała jej wiele czasu, by wziąć się w garść. Ciche dzwonienie ustało tak szybko, jak się pojawiło i igła znów zanurzyła się w skórze zaraz obok poprzedniego nakłucia. Winter czuła, jak metal nachodzi na krawędź zranienia. Tym razem kiedy szarpnęła ramieniem, drgnęło w rękach Tyfona. Tropiciel poprawił chwyt, wyciągając jej rękę dalej, a Żmija zanurzyła spokojnie igłę w swojej buteleczce, obserwując ją zza rzęs. Winter miała wrażenie, że widzi, jak krew miesza się z ciemnym płynem, zanim Tropicielka wyjęła igłę i przymierzyła do skóry.

— To dopiero początek, żmijko. — Pogłaskała jej rękę pieszczotliwie, rozcierając kroplę krwi na skórze.

Winter zacisnęła zęby i tym razem odetchnęła tylko trochę głębiej przez nos, kiedy igła zanurzyła się w ręce. To dziwne, że Żmija potrafiła tyle jej tam zmieścić.

— Twój pupilek patrzy. — Żmija szepnęła konspiracyjnie, okręcając buteleczkę w palcach i odwróciła znacząco wzrok w stronę wilka. Winter czekała z napiętym ramieniem na kolejny ruch igły, ale dłoń Tropicielki trwała nieruchomo w powietrzu. Uśmiechnięte oczy Żmii mrugały z oczekiwaniem i kobieta przechyliła głowę ku kratom, aż w końcu Winter spojrzała w ich stronę.

Wilk stał w klatce nieruchomy i napięty jak struna. Z jego pyska zniknął grymas, ale uszy podniosły się, a oczy wpatrywały się w Winter. Skrzyżowała wzrok ze zwierzęciem i w tej samej chwili Żmija wbiła igłę ponownie. Wilk zjeżył sierść, kiedy Winter drgnęła. Zagryzła język. Czuła na nim gorzki smak mięty.

— Coś nie tak, żmijko? — zapytała Żmija, a Winter nie zaszczyciła jej spojrzeniem ani odpowiedzią. — Wiesz, nie doszłoby do tego, gdyby niektóre żywioły bardziej nas słuchały.

Kolejne przesunięcie igły, kolejne wkłucie.

— Gdyby przyszły do nas grzecznie, zamiast chować się po jaskiniach.

Następne drgnięcie, więcej krwi.

— Tak więc nadstawcie uszu, bo trochę tu sobie posiedzimy.

Winter zamknęła oczy i starała się nie wydawać z siebie zbyt wielu dźwięków, podczas gdy Żmija wytrwale dziurawiła jej nadgarstek. Kiedy Winter umilkła zupełnie, Tropicielka zaczęła nucić jakąś urywaną melodię, wbijając igłę zupełnie poza rytmem. Winter skupiła się na swoim nierównym oddechu, na zimnym powietrzu na palcach drugiej ręki, na twardych kamieniach pod kolanami.

— Tylko mi tu nie zasypiaj — Żmija połaskotała zewnętrzną część jej ramienia.

Igła posuwała się wolno, upewniając się, że nie zostawia na swojej drodze nienaruszonej skóry. Winter zdławiła jęk, kiedy Żmija doszła do końca nadgarstka i zawróciła. Nakłucia zlały się w jedną długą ranę i Winter w końcu przestała rozróżniać te świeże od starszych. Pieczenie promieniowało poza krawędzie obydwu na cały nadgarstek i w tym, że kiedy Żmija skończyła, Winter zorientowała się dopiero po dłuższej chwili. Rozchyliła ostrożnie powieki. Biała chusta na jej przedramieniu nie była dłużej biała. Materiał zdobiły ciemniejące plamy porozsiewane w przypadkowy wzór. Zapach mięty zastąpił metaliczny posmak krwi i czegoś gorzkiego.

Żmija przeciągnęła poplamioną chustką po pokaleczonej ręce, a Winter wydała z siebie drżący odgłos, który wyrwał się zza zaciśniętych zębów. Czymkolwiek Tropiciele nasączyli materiał, wyraźnie nie miał na celu łagodzenia bólu.

— Pięknie — pochwaliła kobieta, ocierając igłę o chustę, która wchłonęła chciwie czerń tuszu. Jej chłodna dłoń, zamiast wypuścić rękę Winter, zacisnęła się jednak mocniej. — Jeszcze tylko ostatnia rzecz.

Żmija wyciągnęła z ciemności jeszcze jedną butelkę, tym razem wypełnioną przezroczystym płynem, który zachlupotał ze znajomym pogłosem. Podważyła kciukiem korek, który opadł na złączone kolana Tropicielki i zbliżyła szyjkę do krwawego wzoru wyrytego na ręce Winter. A potem przechyliła naczynie. Winter wrzasnęła, kiedy jej rękę zalała fala bólu, a wilk zawył razem z nią. Czuła jak jej poharatana skóra marszczy się, a krawędzie rany cofają się przed płynem, który zdawał się przelewać przez jej nadgarstek. Usłyszała, jak krople uderzają o ziemię, rozpryskując się na kamieniach jak krople wizyjnego deszczu, ale mimo to ból nie ustał. Zaszył się pod jej skórą jak tusz i pozostał tam, nawet kiedy ktoś osuszył jej rękę, a potem uwięził go na dobre, owijając nadgarstek cienkim materiałem. Winter oddychała przez otwarte usta, a między jej wargami przeciskały się urywane dźwięki, które w żadnej mierze nie przypominały jej głosu. Zdała sobie sprawę, że nikt jej trzyma, dopiero kiedy upadła na ziemię. Wilk zawodził dalej, ale dźwięk rozmył się w głowie Winter do ledwo zauważalnego echa. Jej oczy spowijała jasna mgła, której nie chciało rozwiać obfite mruganie.

Ktoś chwycił jej żuchwę między zbyt ciepłe palce i zmusił, by podniosła głowę. Rozbiegane oczy nie potrafiły skupić się na rozmytej twarzy nachylającego się nad nią cienia.

— Ostrzegałem cię, Winter. — W cichym głosie Prometeusza Winter nie znalazła ani gniewu, ani litości. Jedynie zimną pewność i ciepły oddech łaskoczący jej policzek. — Następnym razem zastanów się dobrze, czy warto lekceważyć moje słowa.

Wypuścił ją, zabierając ciepło swojej dłoni i Winter po raz pierwszy przylgnęła do tego chłodu. Opadła na posadzkę i docisnęła czoło do zimnych kamieni, ignorując przytłumione wycie wilka towarzyszące niewyraźnym krokom Tropicieli wokoło. Zacisnęła powieki, a z jej piersi wyrwał się suchy szloch.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro