Spleen

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Bokuto posiadał konserwatywne poglądy.

Poniedziałek był dziełem szatana. Niedziela z sobotą – no, jedna z drugą w miarę znośne, ale pierwsza gorsza, bo po niej poniedziałek. Króluje piątek jako przedmurze weekendu. Reszta dni tygodnia nie charakteryzuje się niczym szczególnym, trzeba żyć, pracować i te sprawy.

Wtorek to ustawowo dzień jak każdy inny.

Dlaczego ten był taki paskudny?

Obudził się rano, by w efekcie mieć parę godzin na przewracanie się w łóżku i niecierpliwie oczekiwanie na Kuroo – żeby już przyszedł, żeby tym szybciej poszedł, żeby nie żarli się jak wściekłe kundle kolejny raz.

Żeby już odpowiednio długi okres minął. Żeby już lezja znikła.

Żeby już zniknęła ta dziwna potrzeba unikania kontaktu z Tetsurou – bo przy nim wszystko, co Koutarou zrobił, okazywało się błędem, nieważne, jakie poprzedzały czyn zamiary, jakie chęci.

A istota myśląca chcę za wszelką cenę uniknąć błędów, choćby to znaczyło: zrejterować.

Doczekał się wizyty swego chłopaka i przyjął ją z wymuszonym uśmiechem – by to spotkanie jakoś wyglądało. Z początku się sprawdziło.

Potem znowu minęli się szerokim łukiem w materii porozumienia. Trudno było Puszczykowi nawet stwierdzić, czy miał powód, ażeby czuć się winny.

Z perspektywy czasu z całą pewnością tak się czuł.

Acz z początku – tylko upokorzony, zaś gwoli tego zalała go żółć; obrócił się, z łzawiącymi oczami, do których dostał się napój, na tyle obruszony i zaskoczony, że fakty nieprędko wróciły w zasięg jego pojmowania.

Faktem było to, że w trakcie manewru zderzył się z Kuroo.

Że w efekcie brunet potknął się i łupnął potylicą w krawędź szafki.

Że to w ów specyficzny sposób łagodziło obyczaje, na chwilę, przejściowo.

- Żyjesz? – wyrzucił z siebie Koutarou i równocześnie natychmiast przestąpił krok w stronę adresata swych słów, wyciągając bez namysłu dłoń. Ulżył sobie jeszcze przez „kurwa".

- Wystarczy „Tetsurou" – prychnął cierpko czarnowłosy; jego palce zacisnęły się na ladzie tego samego mebla, z którym się zderzył, zamierzał wstać, samodzielnie oczywiście. Zamiar uskutecznił, siłą wściekłości bodaj, bo poza nią nie miał żadnej, doprawdy, tylko zawroty głowy.

- Czekaj. – Puszczyk ścisnął ramię swojego towarzysza i niezbyt chciał puścić.

Zanim nastąpiły dalsze wyjaśnienia, zaczepiony sam zorientował się w istocie problemu – bo tymczasem strużka krwi zdążyła przeprawić się poza jego czuprynę i wciec za kołnierz koszuli.

Żegnajcie wykłady z rana, witajcie szwy. Prawda, to dla zdrowia, ale wciąż nie za przyjemne.

Tetsurou, nolens volens, pokazał się na korytarzu z marsową miną. Świadom tego defektu, jak najkrócej, pewien, że te kilka słów nie wymknie mu się spod kontroli, oświadczył:

- Wracam do domu.

- Ideał prosto spod igły, hę? - Bokuto silił się jeszcze, uśmiechał. - Nie podwieźć cię? Gdyby ci się jeszcze w głowie poprzewracało.

- Nie, to nie mnie coś w głowie... - bąknął Kuroo. Wprawdzie do siebie, ale nader słyszalnie. Ruszył, bez dalszych wyjaśnień, w kierunku wyjścia. Nie dalej jak w połowie drogi znowu miał towarzystwo u boku. A zaraz przed sobą, zastępujące mu drogę.

- Teraz się obrażasz? Ile ty masz lat, co, Tetsu?

- Na tyle, żeby wrócić samotnie do domu, jak sądzę. Niedługo mam następny wykład.

- Zrób sobie dzień wolny, to wyjątkowa sytuacja.

- Nie, to nic specjalnego czy nowego, zawsze byłeś baranem.

- Tetsu, do licha, nie o mnie tu chodzi.

- Właśnie o ciebie. Odpieprz się, proszę cię. Naprawdę nie mam ochoty rozmawiać.

- Nie odcinaj się ode mnie. Jeżeli mam jakiś problem, to trzeba go omówić.

- Ile do ciebie gadałem? Nic mi z tego nie przyszło. – Na szczęście, Bokuto dało się wyminąć. A z każdym kolejnym metrem, który przebył, Kuroo znajdywał się coraz bliżej docelowej stacji metra. I mógł liczyć, że wkrótce partner faktycznie się od niego odczepi. – Wydawało mi się, że miałeś mieć trening – dodał szorstko.

- A nie przychodzi ci od łba, że się martwiłem i musiałem się przekonać, czy wszystko w porządku? – Puszczyk uniósł mimowolnie nieco głos.

- Hmmm. Niezbyt. Teraz ci na mnie zależy?

- Jakie „teraz"? – Trudno było zejść z tonu. Jeszcze trudniej nie nakręcać się w czasie rozmowy coraz bardziej. Koutarou znowu zastąpił brunetowi drogę, chcąc chociażby patrzeć nań vis-a-vis, kiedy rozmawiają. – Co to miało znaczyć?

- Było mnie zawczasu słuchać. Czasem mógłbyś.

- Zawsze cię słucham.

- Widzę właśnie.

- Prawie – poprawił się przedmówca, paradoksalnie jeszcze bardziej zdenerwowany tym, że się denerwuje i że zaczyna odpowiadać bezmyślnie. Błędny krąg miał się dobrze. – Nie mów do mnie w taki sposób.

- Ja tam już w ogóle nie mam ochoty się do ciebie odzywać. – Kuroo raz jeszcze spróbował wyminąć tego tak-zwanego-mężczyzny-swojego-życia-który-obecnie-żyć-nie-dawał. Tym razem jednak również zacisnął dłoń na ubraniu natręta i zatrzymał go siłą, gdy ten ponownie chciał mu wejść w drogę. Miał dość, na tyle, by bez zwłoki.

Bokuto, niestety, wreszcie też - cofnął się więc ze złością.

Za to bez szczęścia, które to zresztą żadnemu z młodzianów ostatnio nie sprzyjało.

Tetsurou, gdy zniknął mu punkt podparcia, poleciał bezwładnie w wygenerowaną przed sekundą pustkę po towarzyszu. Zanim w nowej sytuacji – nie najtragiczniejszej dotychczas - złapał równowagę, napatoczył mu się krawężnik.

Na końcu zaś opierał się dłońmi o płyty chodnika i bluzgał pod nosem. Nie oszczędził i Puszczyka, choć ten wreszcie zszedł mu z oczu. Rozsądnie. Kuroo potrzebował spokoju.

Lecz takowy okazywał się nieuchwytny, również w samotni. Zbyt wiele myśli, tendencja do jątrzenia się, wreszcie – promieniujący ból ręki, trwający i trwający.

Nie zaznał ukojenia, dopadło go i osadziło w pozycji siedzącej wyłącznie potworne zmęczenie. Pożegnał się ostatecznie z dzisiejszymi zajęciami, zmarnował bez walki resztę dnia, aż do późnego popołudnia. Wówczas, przymglony lekko, nie myśląc, odebrał dzwoniący telefon.

Brzmiący w słuchawce głos Koutarou także nie robił już na nim wrażenia.

- Jak się czujesz? – zapytał wyżej wymieniony. Przechodzenie nad kłótniami, nad ich przyczynami do porządku dziennego. Chyba to jako jedyne działało. Nie rozwiązywanie problemów, uparte unikanie.

Działało. Jak długo jeszcze będzie?

- Do dupy – odparł bez ogródek Kuroo. – Ręka mi spuchła.

Bokuto przemilczał chwilę; inaczej pewnie uraczyłby swojego rozmówcę cokolwiek niepozytywnym określeniem. O czym, jak o czym, o mądrości mowy być nie mogło.

- Przyganiał kocioł garnkowi – parsknął na tę wymowną, martwą ciszę brunet.

- Nic nie mówię, nic nie mówię – westchnął Puszczyk.

- Muszę zrobić zakupy... – ciągnął przedmówca, od rzeczy, jakoby dla samego aktu mówienia, który wszakże nie wydawał się sprawiać mu przyjemności. Chyba tyle, że pozwalał nie myśleć.

- Tetsu, zrobię je z tobą, tylko przedtem wolałbym zobaczyć cię u lekarza.

Rozmówca mruknął coś, niezbyt przekonany – lecz przynajmniej w formie zgody.

A/N

Tak jakby się ktoś zgubił, to rozdziały chronologicznie:
„Jakoby rok bez wiosny"
„Panta rhei"
„Spleen"
„Jak u Paula Geraldiego"
„Ale to już było – i żyje się dalej"

Poeksperymentowałam sobie z kolejnością, ale teraz będzie szło już po kolei. Jeszcze chyba... gdzieś jeden, chyba że znowu będę musiała zmienić plany odnośnie liczby, bo mi się akcja namnoży ni z tego, ni z owego. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro