Część 2.2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nienawidził jej. Nie rozumiał, jak mogła mu to zrobić. Przeklął ją w myślach po raz tysięczny. Odebrała mu jego marzenie, ostatnią rzecz, która trzymała go aktualnie w ryzach. Teraz gdy był do tego zdolny, miał już wszystko zaplanowane, ona musiała stanąć mu na drodze, odbierając to, co dla niego najcenniejsze, czym postanowił kierować się w życiu.

Jeszcze śmiała z niego kpić, udawać, że to choroba, słabe serce. Chciał nią potrząsnąć, spytać, czy naprawdę ma go za takiego idiotę, który nie wie, co zrobiła. Wiedział, doskonale wiedział. Też brał pod uwagę takie rozwiązanie - miało swoje plusy, prawie nie do wykrycia, ale ostatecznie zrezygnował - w jego ocenie było za proste, przynosiło za mało cierpienia.

Do tego nie rozumiał, dlaczego teraz, a nie wcześniej... Po co tyle z tym zwlekała? Czy wcześniej jej nie zależało? Skoro była do tego zdolna to przecież już kilka lat wcześniej mogła go uratować, ich uratować. Teraz ocaliła tylko siebie. Dla niego tamten dom już prawie nie istniał. Zacisnął powieki, nie chciał pozwolić wydostać się na powierzchnię żadnej zbłąkanej łzie, nawet tej podsyconej jedynie gniewem.

Ciekawiło go, kiedy w jej głowie zrodził się ten pomysł, w którym momencie przystąpiła do jego realizacji. Wtedy po wygranym konkursie z eliksirów, nim udał się na spotkanie, na którym podjął decyzję o przyjęciu Mrocznego Znaku, dał jej część wygranej. Chciał, żeby kupiła sobie coś ładnego, jakiś prezent od niego. Tak kazał jej zrobić, ale ona go oszukała. Skręciła pewnie w ulicę Śmiertelnego Nokturnu i tam zakupiła potrzebne składniki.

Jeszcze w liście, którego pyłki popiołu miał na dłoniach, odważyła się napisać, że jest jej przykro z powodu śmierci ojca. Jemu zdecydowanie nie było przykro, że ten popierdolony mugol zdechł. Żałował jedynie, że to nie on przyczynił się do jego śmierci.

Nie chciał wracać na te kilka dni do domu, brać udziału w jakichś głupich uroczystościach, których w ogóle nie rozumiał ani nie był częścią. Pragnął jedynie, żeby ciało Tobiasza wsiąknęło w ziemię wraz z tym całym, nadal obecnym, dziecięcym strachem, wymykającym się ciągle z kilku metrów ciasnego mieszkania przy Spinner's End. Wizja zjadanego truchła przez robaki była kojąca. To była jego jedyna refleksja związana ze śmiercią ojca - gnijące ciało, rozkładane na składniki: początkowo przez bakterie i grzyby, a następnie konsumowane przez żuki i larwy. Ten obraz mu wystarczał, nie potrzebował do tego oglądania trumny. W Hogwarcie jednak od jakiegoś czasu panowała taka atmosfera, że postanowił skorzystać z okazji i wyrwać się stamtąd, choć na te dwa dni.

Drzwi wagonu się otworzyły. Omiótł spojrzeniem stację, lecz nigdzie jej nie dostrzegł. Spóźniała się. No tak, jeśli chodziło o niego, to w tym wypadku punktualność z jej strony nie wchodziła w grę; z kolei, kiedy szło o przyrządzenie eliksiru - ostatniego posiłku dla ojca, to potrafiła wykazać się precyzją i skrupulatnością. Dopiero gdy do jego uszu dotarł głośny, zwiastujący odjazd pociągu dźwięk gwizdka, zobaczył ją.

Stała wystraszona po drugiej stronie peronu i nerwowo gestykulując, tłumaczyła coś dwóm urzędnikom z Ministerstwa. Obserwował przez chwilę jej poczynania. Była taka nieświadoma, wręcz idiotycznie głupia. Za wyjście za mąż za mugola mogła skazać i siebie, i jego na śmierć. Pocierając swoje przedramię, utwierdził się w przekonaniu, że chociaż w tym niewielkim zakresie to był dobry krok - coś za coś; wiedział, że nic nie ma w życiu za darmo, dawno odrobił tę lekcję.

Już miał interweniować, zrobił krok naprzód, ale nagle atmosfera rozmowy się zmieniła. Aurorzy uśmiechnęli się serdecznie do kobiety; jeden potarł swój wąs w zalotnym geście, po czym szarmancko machnął ręką, ukazując jej wolną drogę. W odpowiedzi skinęła im jedynie głową. Severus nie rozumiał, skąd taka nagła zmiana w zachowaniu mężczyzn. Postanowił jednak nie drążyć.

W końcu ich spojrzenia się spotkały. Podeszła do niego powoli i położyła mu dłoń na łokciu. Tyle dobrze, że w końcu się nauczyła, że nie życzy sobie żadnego przytulania, dotykania jego policzka ani na powitanie, ani na pożegnanie.

- Chodź, bo zmarzniesz - odezwała się do niego ciepłym tonem.

Irracjonalne, ale pomyślał, że brzmiała tak, jakby rzeczywiście chciała go ogrzać swoim głosem. Czuł, nie - on wiedział, że jest już za późno. Żaden gest, uczynek, słowo z jej strony nie były w stanie sprawić, że zawróci z drogi, którą zaczął kroczyć. Lily już z nim nie rozmawiała, więc też nie mogła go uratować. Może jedynie, gdyby to on sprawił, że Tobiasz wydałby z siebie ostatni oddech, mogłoby pomóc, ale na to też było za późno.

W jednej chwili znowu poczuł złość. Jak śmiała się odzywać do niego w taki sposób? Wyciągać rękę w tym momencie? Próbować okazać wsparcie z powodu jego śmierci? Czy naprawdę myślała, że on tego potrzebuje? Wolał tego nie komentować. Niech te pytania umrą w próżni. Z zaciśniętymi wargami, nerwowym krokiem ruszył za nią.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro