Broken bike and training

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Manhattan o godzinie szóstej rano przestał wyglądać na prestiżowy i ekstrawagancki. Beton stracił na sile tłoku, natomiast zgiełk na ulicy jakby zgasł przy narastającym na horyzoncie słońcu. Lampy uliczne powoli bladły, a nowojorska rzeka Hudson przy wschodzie, gęściejszym od mulistych bagien wokół domu ciotki Ebb, opiewała w majestacie. Ulice osaczała pustka, także nie musiałem martwić się o zbyt duże zakorkowanie. Nowojorczycy mieli to do siebie, że zazwyczaj robili wszystko na ostatnią chwilę. Mimo że większa część z nich mogła dnia dzisiejszego nie zdążyć do pracy, oni mieli poczucie usprawiedliwienia. Przejeżdżając nie raz przez Brooklyn zauważałem, jak wielką potęgę ma w sobie Manhattan. (Brooklyn był jak mieścina, czy składownia towarów, które nie miały miejsca u nas).

Mijając teatr „Opiór w Operze" moja opona uległa przebiciu, na co zakląłem. Zszedłem powoli z roweru i przewiesiłem torbę przez ramię. Dalszą drogę niestety musiałem pokonać na piechotę, co wcale nie było łatwym wyzwaniem. Mimo że mieszkałem w środkowej części Manhattanu, gdzie mieścił się i stadion, nikt nie powiedział, że nowojorskie miasta nie są wielkie jak granice państwa. Zdyszany ciągnąłem się aż do Ósmej Alei.

Podchodząc pod gigantyczny, szklany budynek, dobiegł mnie kolejny dreszcz. Przywiązałem rower do narożnego słupa i wsunąłem się niezauważalnie do środka. Recepcja (ciągle utrzymana w rdzennym brązie) teraz świeciła absolutną pustką. Rozejrzałem się dwukrotnie, póki nie wszedłem na drugie piętro (tym razem schodami). Wszystkie ściany wyglądały dosyć szpitalnie – tak samo. Piętro drugie wprawdzie nie różniło się od piątego, ósmego, czy dziesiątego. Jakby ktoś począstkował jeden rodzaj ciasta, ale przydzielił jego pochowanie zupełnie innym osobom. Rzędy jednolitych półek snuły się na każdym poziomie, czemu zauważałem nieliczne zmiany; parter miał zieloną doniczkę na baobaba, natomiast pierwsze piętro żółtą, jakby te minimalne wahania miały zburzyć całkowitą harmonię i szpitalność tego miejsca.

Będąc na miejscu, Raynolds zwrócił na mnie uwagę.

- Harry. - Nie miałem pojęcia, że zna moje imię. - Ćwiczymy na dworze. - Uśmiechnął się, krocząc w moją stronę. - Idź się przebrać. Louis powinien wyjaśnić Ci, co i jak.

Ponowiłem jego uśmiech, jednak kiedy chciałem o cokolwiek dopytać, on zbiegł jak torpeda po schodach. Czy potrafię samodzielnie trafić na boisko? Póki co moim celem była szatnia do której rzecz jasna wszedłem. Pachniało nawet miło. Mieszanka ajerkoniaku i wody kolońskiej. Większość szafek po prawej było zakluczonych, dlatego wybrałem jedną z lewej. Kolorystyka fluorescencyjnej zieleni pomagała zrozumieć kolory koszulek zawodników. Wystarczyło mi kilka sekund, aby wskoczyć w zwykłą, czarną koszulkę i parę spodenek. Miałem poranny dylemat, czy nie wyglądałbym lepiej w białej lub szarej, lecz wtedy zdałem sobie sprawę, w jak okropny sposób przesiąkają widocznym potem i odpuściłem.

Ostatecznie znalazłem drogę na boisko i właśnie tam się udałem.

- Sammie, to rozgrzewka, nie striptiz! - usłyszałem krzyk Louisa z łącznika, w którym się aktualnie wahałem. - Harry? - wypatrzył mnie, więc wyszedłem zza szklanych drzwi prosto na świeże powietrze i gigantyczny stadion.

Zielona, sztuczna trawa wyglądała jak memłanina, a słońce odbijało od niej światło, na co zmrużyłem oczy. Louis stał na środku i patrzył na mnie, przykładając dłoń do czoła, aby mnie wyraźniej widzieć.

- Uhm, taty nie będzie – krzyknąłem szeptem, czego prawdopodobnie nie usłyszał, ponieważ podbiegł bliżej. Teraz stał za blisko, za bardzo czułem cytrynową gumę i proszek do prania, którego używał. W tym wszystkim czułem też papierosy, po raz pierwszy znosząc ich zapach, a nawet pragnąc go trochę bardziej aniżeli wcześniej.

- Co mówiłeś? - zapytał, odgarniając kosmyki zmierzwionych włosów.

Zrobiłem krok do przodu, udając zaskakującą pewność siebie.

- Mój tata ... - zacząłem. - Znaczy Hodge jest na zebraniu elity. Dzisiaj ty prowadzisz trening.

Mężczyzna zlustrował mnie wzrokiem znacznie i przygryzł dolną wargę. Kiedy przełykałem ślinę, czułem jakby obserwował każdą strużkę potu na moim ciele. Nie mogłem przyjąć do wiadomości, że pieprzony Louis Tomlinson widział moje zdjęcia, polubił je i retweetnął. Poniekąd czułem się jak wierny fan reprezentacji.

- To świetnie. - Uśmiechnął się do mnie w narcystyczny sposób, choć nie ukrywam, była w tym namiastka czegoś niezidentyfikowanego. - Trwa rozgrzewka. Dołączasz?

- Jasne. - Minąłem go truchtem, a jemu nie wadziło żeby się obrócić i podziwiać malujący się pejzaż Manhattanu, albo mój tyłek. Obstawiam to drugie. Obraziłbym się, gdyby tego nie robił, naprawdę ciężko jest ćwiczyć w tak ciasnych spodenkach.

Przy truchcie nie wymiękłem, czemu byłem zadowolony. Może moja kondycja nie była aż tak żałosna. Z czasem i zauważyłem Valtera; siedział na ławce z pięcioma butelkami wody. W pewnym momencie zrobiło mi się przykro, że jego status w drużynie jest tak obniżany jako żywy wodopój, jednak potem przypomniałem sobie, że Louis go podrywał – ogarnęła mnie zazdrość. Wyglądał na ich wiek, co oznacza, że byłem tutaj najmłodszy. Co jeśli Louis nie gustuje w zbyt nachalnych i seksownych szesnastolatkach? Przy poprzecznej rozgrzewce, czułem jak moja głowa pulsuje.

- Dawaj, Harry! - Sammie dopingował mnie, co powodowało lekkie skołatanie w mojej głowie. - Nasze treningi z Louisem to zazwyczaj niezły wycisk.

Tomlinson był na samym przodzie, dyrygując naszymi ćwiczeniami.

- Ręce do góry i przeplatanka! - krzyczał, kiedy po raz kolejny musieliśmy okrążać boisko.

- Trenerze – ktoś z grupy reprezentacyjnej krzyknął. - Kiedy zagramy?

Louis spiorunował go wzrokiem, wcale nie wychodząc z przeplatanki, co zrobiło na mnie pewien podziw.

- W swoim czasie, Preasley. - Kapitan łypnął na niego.

Biegłem pomiędzy Sammim, a jakimś czarnym zawodnikiem. Domyślałem się, że to bramkarz, z opisów, które Niall cedził mi dzień w dzień.

„Potem czarnuch złapał piłkę. Nie wierzę! Ona była jak torpeda, Harry! Jakby żerujący na łanie miś grizli, ruszył na podbój. Ta cudowna prędkość. Zdołał to złapać"

Wtedy odpowiedziałem:

„Myślałem, że misie grizli nie gustują w czarnych". Nadal nie wiem, czy to podchodziło pod niedźwiedzi rasizm.

- Harry, ruszaj! - usłyszałem krzyk Louisa tuż przy uchu, więc obróciłem się w biegu wystraszony. Stał tam, uśmiechając się do mnie szeroko.

- Bolą mnie żebra. - Mój ton był markotny, jakby przekonać go do chorobliwego bólu, który czułem. Ten jednak złapał mnie lekko za biodro i biegał bokiem przeplatanką, tym samym nie pozwalając mi zostać w tyle.

- Nie jestem Twoim tatusiem, żebyś symulował mi choroby. - Popatrzył na mnie z ciekawskim rozbawieniem i wtedy mnie to uderzyło. Louis był cholerną suką, ale nie tutaj, nie na boisku. Jego uśmiech był szczery, bo robił to co kocha – uprawiał sport. Nie mogłem się na niego napatrzeć, choć musiałem wykręcać głowę, aby zobaczyć w pełni jego śliczny, duży uśmiech i urocze zmarszczki pod oczami.

- Mógłbyś nim być. - Nie chciałem kończyć tej flirciarskiej rozmowy, mimo że czarny bramkarz biegnący obok mnie, mógł nas swobodnie usłyszeć.

Mężczyzna zdjął dłoń z mojego boku i zwolnił odrobinę, na co mu zawtórowałem. Czyżby faktycznie przestraszył się moich słów? Kiedy się zrównaliśmy, znowu rzekł:

- Jesteś niedorzeczny. - Początkowo uznałem to za obelgę, póki nie zaczął się śmiać w ten miły sposób. - Kim jest Liam Payne? - zapytał nagle, przy czym zmarszczyłem wyregulowane brwi. (Co jak co, ale Niall mógł zostać profesjonalną kosmetyczką).

- To mój przyjaciel. - Odpowiedź miała się zgodnie z prawdą, choć byłem zaszokowany jego pytaniem. Mój głos zaczął drżeć od zmęczenia. - Czemu pytasz? - odkaszlnąłem, aby tego nie zauważył.

- Miałeś z nim zdjęcia. - Jego ton nagle zrobił się oschły i chłodny.

Nim się obejrzałem, uciekł na przód, dalej prowadząc męczącą rozgrzewkę.

* * *

Jeżeli uważałem, że rozgrzewka była fatalnym wysiłkiem, musiałem poczekać do gry. Podzielono nas na dwie drużyny; jedna pod przewodnictwem Louisa, druga z pieczą Raynoldsa. Wszyscy zawodnicy ustawili się w rzędzie, a oni mieli wybierać na zmianę. Zaczął Raynolds po wygraniu Orła, kiedy Louis obstawiał Reszkę.

- Quanton. - Wskazał na bramkarza, koło którego biegłem.

Louis wysunął się naprzód.

- Sammie. - Uśmiechnął się do niego zawadiacko. Przez chwilę miałem wrażenie, jakby się nie lubili. Nonsens. Kto nie lubi Sammiego? To najżyczliwszy chłopak w drużynie, jak Niall wspominał.

- Roberts!

Musiałem całkiem długo czekać, aż ktoś mnie wybierze. Zostałem na sam koniec z niejakim Ivą, niestety to on został wybrany pierwszy przez Raynoldsa, ja natomiast podszedłem do Louisa z trochę zbitą miną. Przez chwilę miałem wrażenie, jakby miał na mnie nakrzyczeć, abym wyszedł, ale on tylko uśmiechnął się i powiedział:

- Spokojnie, dopiero zaczynasz. Nie jesteś z reprezentacji, więc to normalne, że każdy boi się Ciebie wybrać.

Coś zadudniło w mojej piersi, jak mocne, kościelne dzwony. Zanim się obejrzałem, już dryfowaliśmy po boisku. Czułem się, jak za dzieciaka, kiedy z Liamem biegaliśmy po piaszczystym placu bez konkretnego celu, strzelając gole do pustej bramki. Niestety tutaj każdy był ode mnie lepszy, dlatego próbowałem trzymać się na uboczu. Hodge mówił, że mogę trenować na kilku/kilkunastu treningach, na innych mogę obserwować poręczną taktykę. Czasami zastanawiało mnie, dlaczego chciał mnie wdrążyć do swojego zawodu? To miało zastąpić czas, w którym tak podle mnie wystawiał? Czy za to chciał odjąć z siebie winę nie dbania o własne dziecko?

- Harry! - Sammie krzyknął do mnie, kopiąc piłkę, za którą poleciałem. Zatrzymałem ją i wycelowałem w jednego z naszych zawodników, jednak Raynolds uprzedził mnie, zabierając mi piłkę z nóg. Czułem na sobie współczujące spojrzenie Sammiego.

Louis dobiegł do bramki i zdążył odebrać mu piłkę przede mną. Wszystko toczyło się z taką szybkością, że zastanawiałem się, dlaczego trawa nie zaczęła płonąć pod naciskiem kolczastych butów reprezentacji i moich płaskich, szczególnie, kiedy słońce dawało wszystkim w kość, a ruch uliczny na Manhattanie już był słyszalny. Wtedy znowu się na niego zapatrzyłem. Louis kiwał się z uśmiechem, który wprawdzie nie schodził z jego buzi. Zastanawiałem się, czy sam tak wyglądam szkicując, wtedy zdałem sobie sprawę, że nie prędko będę tam wyglądać. Louis przeżył w życiu 'coś', posiadał jakieś doświadczenie, które wykorzystał i teraz może cieszyć się, że osiągnął jakiś cel. Ja natomiast szkicuję niepotrzebne portreciki i utknąłem na boisku reprezentacji stanowej, jako najśmieszniejszy pupilek trenera. Hodge niekoniecznie ma czym się chwalić, jeżeli chodzi o moje osiągnięcia.

- Podaj mi! - Piłka huśtała się w moich nogach, jak zawisła kula do kręgli, ciążyła na stopach. Spojrzałem na Louisa, który krzyczał i z przełknięciem śliny, celnie kopnąłem do niego.

Biegiem zdarzeń było, kiedy przyjął piłkę i trafił do bramki. Nasza drużyna wydała głośny okrzyk i drużynowi, stojący blisko siebie, przytulili się. Louis podszedł do mnie, a mi zamarło dech w piersiach. Jego koszulka włożona w spodnie, końcami podnosiła się do góry, a ręce balansowały na wietrze, kiedy się zbliżał. Zgrabnym ruchem przytulił mnie i poklepał bratersko po plecach. Teraz śmierdział potem, choć nadal czułem w tym trochę jego opcjonalnego zapachu.

- Dobrze się spisałeś – pogratulował mi, truchtając na swoje stanowisko.

Poniekąd to było trochę śmieszne, aby gratulować mi zwykłego podania piłki, jednak nie mogłem ich nie przyjąć. Czułem, jak czubki moich palców znacznie bolą od nieprzystosowanych do gry trampków, mimo to grałem dalej w pełni sił (duchowych oczywiście). Louis w jakiś totalnie prosty sposób podniósł mnie na duchu.

* * *

Po dwugodzinnym treningu, kiedy wszyscy zawodnicy zbierali swoje umięśnione tyłki do szatni, wziąłem swój telefon z ławki i zauważyłem jedną nową wiadomość od Beth.

Od Beth: (naprawdę długo zastanawiałem się, dlaczego nigdy nie zmieniłem jej pseudonimu w telefonie)

Wyglądam na lesbijkę?

Do Beth:

Jasne. Szczególnie, kiedy dyskutujesz z Melanie na temat tego, kto z kapeli Liama ma najdłuższego kutasa.

Od Beth:

H a h a. To był ironiczny śmiech, jakbyś nie załapał, idioto. Jak przyjdziesz do szkoły, to spotkamy się na dziedzińcu. Xoxo, palancie.

Wywróciłem oczami z westchnięciem i schowałem telefon do kieszeni zgrabnych spodenek. Naprawdę nie mogłem uwierzyć, że po tak męczącym treningu muszę drałować do szkoły, na dodatek zepsutym rowerem! Do cholery, czy Hodge nie jest tak łaskawy, aby kupić mi motocykl? Przecież na niego mogę spokojnie zdawać prawo jazdy.

Idąc długim korytarzem, zauważyłem, że ktoś depcze mi po piętach (w przenośni). Odwróciłem się, a moje oczy zastały spoconego chłopaka o oklapłych, pojedynczych włoskach, spadających na cieknące strużkami potu czoło. Louis wyglądał nawet w tak podłym stanie, na kogoś cholernie sławnego i pięknego, podczas gdy ja zapewne z czerwonymi policzkami, próbowałem nie zwracać na siebie większej uwagi.

- Jak Ci się podobało? - zapytał z lekko chrypą.

- Było ... ciężko – podsumowałem, dalej krocząc.

- Nikt nie powiedział, że to szkoła rodzenia. - Chciałem rzucić jakąś kąśliwą uwagę, typu „Szkoła rodzenia wcale nie jest łatwa. Razem z Niallem czasami tam chodzimy i nie raz muszę używać dezodorantu aż dwukrotnie!", jednak jego uśmiech znowu mnie powstrzymał.

- Ile masz lat? - palnąłem kolejne głupie pytanie.

Louis zmierzył mnie wzrokiem i prychnął:

- W wieku „za stary dla Ciebie". - I zniknął w jednym z pokojów socjalnych.

Za stary dla Ciebie. Wcale taki nie był. Mogłem uważać go za dobrego wujka, który spędzałby ze mną czas, grał w brydża i dawał się malować, najlepiej w bokserkach, albo nago. Nigdy w życiu nie szkicowałem na żywym, gołym człowieku.

W końcu sam dotarłem do szatni i nieco speszony wszedłem do pokoju z prysznicami.

- Nie bój się. - Raynolds miał wysuszony głos. - Nie mamy tutaj zasłon, ale nie masz się czego wstydzić. - Uśmiechnął się, a jego chropowate od suszy usta rozciągnęły się. - Tylko nie patrz na kutasy innych, chyba tego nie lubią.

- J-jasne.

Wszędzie nagie, wyrzeźbione ciała. Osaczały mnie, kiedy ja, jak mantrę, próbowałem odmawiać modlitwę do jakiegoś abstrakcyjnego bóstwa. Szedłem rzędem zajętych kabin, prosząc swoją własną ciekawość, aby nie dała ciała, jednak ona miała inne wglądy na sytuacje. Podniosłem oczy. Zobaczyłem czyjeś łydki, potem uda, mosiężnie zarysowane. Miał tyłek, ale płaski (nie taki, jaki miał Louis), natomiast swojego członka zakrywał ręką, myjąc go. Miałem odwrócić wzrok, ale kiedy dłoń puściła penisa, nie mogłem na niego nie spojrzeć. Był całkiem spory, nawet bardzo spory. Dopiero z czasem zapatrzenia, zdałem sobie sprawę, że jego skóra jest czarna, a on sam jest bramkarzem – Quanton. Kiedy podniosłem wzrok, on mierzył we mnie swoimi jarzeniami, jakby chciał mnie zabić. Już otwierał usta, kiedy ja czmychnąłem do wolnej kabiny.

Zanotować: Nigdy więcej nie podglądaj czarnoskórych w trakcie prysznica – to o h y d n i e rasistowskie.

* * *

Więc, po ubraniu się i opuszczeniu szatni, wyszedłem przed budynek. Była równo ósma trzydzieści, Bogu dzięki, że moje lekcje zaczynają się o dziewiątej, jednakże sęk tkwił w tym, że na piechotę nie dotrę na czas. Szkoła mieściła się na wzgórzu, niedaleko Hudson. Gdyby mój rower nie przebił się, prawdopodobnie mógłbym zdążyć, teraz pozytywne myślenie zdawało się czystym surrealizmem. Ostatecznie, mocowałem się przy odpięciu roweru ze słupa, kiedy jakiś cień osoby stojącej nade mną, zakrył mi słońce. Odchyliłem głowę w górę i zmrużyłem oczy. Louis stał i przerzucał spojrzenie między mną, a sflaczałym kołem roweru, coraz zaciągając się swoim grubym papierosem. Czułem się w nadmiar nieswojo, twarzą będąc na wysokości jego krocza.

- Mogę Cię podwieźć. - Zaciągnął się swoim grubym papierosem i wypuścił oddech dymu, który (kiedy wstawałem) odbił się o moją twarz. Czułem jak niemrawy zapach wnika we mnie i osadza swoje dynamiczne kłęby dymu u dna mojego brzucha.

- Nie, nie. - Zarumieniłem się wnikliwie. Czarne okulary stanowiły przeszkodę do oglądania jego pięknych, lazurowych oczu. - Dam sobie radę.

- Harry – westchnął męczarnie, strzepując popiół z papierosa na trawę. - Nie udawaj. Nie musisz udawać przy mnie kogoś, kim nie jesteś.

Wyprostowałem się nagle i jakby zostałem oblany wiadrem zimnej wody. Czy to naprawdę tak wyglądało z jego strony? Jakby udawał zupełnie odrębną osobę? Wydąłem wargi i popatrzyłem na niego nużącym wzrokiem.

- No dobrze, może potrzebuję podwózki. - Louis uśmiechnął się na moje słowa i znowu zaciągnął; jego dłonie, mimo że kruche, wydawały się bardziej męskie od moich. Miały zarysy, żyły, grubsze czubki palców, ja natomiast miałem białą dłoń bez żadnych smug. - Ale to wyjątek. Tylko dlatego, że nie chcę znowu być zmacany przez Bowiego w autobusie.

Louis prychnął kłębkiem dymu, zanosząc się całkiem miłym śmiechem.

- Wierzę Ci. - Otarł niewidzialną łezkę. - Dopalę i pojedziemy.

Oparłem się więc razem z nim o ceglaną ścianę i nabrałem dużego hausta świeżego powietrza. Słońce świeciło dzisiaj niemiłosiernie, dlatego czułem jak pod koszulką moro zaczynam się pocić. Parking korporacyjny był przepełniony, jednakże nikogo na nim nie było prócz ogromnych i drogich samochodów. Równie dobrze wokół nich mogła krążyć firma ochroniarska – drogocenność w tym przypadku była trafiona. Zastanawiałem się tylko, gdzie podziali się goryle Louisa. Kiedy widziałem go po raz pierwszy, był z ochroną. Zapytałem go o to nieśmiało, więc on odrzekł:

- Chodzę z nimi tylko nocą, albo przy wywiadach.

Długo milczeliśmy. Jego papieros wydawał się coraz krótszy, mimo to czas dłużył się w okrągłą nieskończoność. Tomlinson odwrócił głowę w moją stronę i zmarszczył brwi, zdając sobie sprawę, że gapię się sępliwie na jego fajka.

- Nie palisz elektrycznych? - Louis wzruszył obojętnie ramionami i dmuchnął kulkę dymu. - Są, uhm, zdrowsze.

- I kiczowate – dodał. - Chcesz bucha? - podsunął mi papierosa pod nos, ale w jego oczach było małe prychnięcie; wiedział, że się nie zgodzę.

Ku własnemu zdziwieniu, nachyliłem się i wziąłem malutkiego bucha. Smakował cierpko i gryzł mnie w gardło. Trzymając go w płucach, czułem się jak smok, niestety zamiast wypuścić go zgrabnie, zakrztusiłem się jak ostatnia ofiara losu. Kapitan, z mikrym uśmieszkiem, klepał mnie po plecach i cmoknął:

- Nie mów ojcu, że Ci to dałem. - Zaczął iść w stronę podjazdów. Podążałem za nim. - Jesteś uroczy, czasami.

Zanotować: Louis lubi chłopców z gruźlicą.

Niall

- ... dlatego uważam, że jestem lesbijką. - Bethany dokończyła swój niesamowicie nużący i dłużący się wywód.

Słońce dnia dzisiejszego dawało się we znaki dosłownie wszystkim. Nikt prócz nas nie chciał wychodzić ze szkoły w tak intensywny upał. Kupując loda pistacjowego z podwójną warstwą bitej śmietany dzisiaj rano, postawiłem go na blacie nieosłoniętym od słońca. Szukając groszy do zapłacenia za niego, śmietana rozpłynęła się, a cholerny lodziarz nie chciał mi oddać dwudziestu pięciu centów za bitą śmietanę, której nie zjadłem! Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie zgłosić sprawy do prokuratory, ale niech zna łaskę Pana.

- Patrzyłaś na cycki Melanie i dlatego uważasz, że jesteś lesbijką? - podsumowałem, opierając się o płot na dziedzińcu i wypatrując czerwonego roweru Harry'ego.

Beth najwyraźniej oburzyła się moją postawą.

- Patrzyłam na nie za długo! Podobno znaczny procent wegetarian jest homoseksualistami, wiesz?

Nie zdążyłem sformułować konkretnej odpowiedzi, kiedy na dziedziniec wypadła chmara starszych klas, osadzając się na ławach w cieniu; najwyraźniej był dzwonek na przerwę.

- Patrz! - Beth krzyknęła, palcem wskazując na drogę szkolną, którą jechało czarne, cholernie drogie Ferrari, najnowszy model.

Dosyć niespotykany widok jak na Publiczne Liceum na Manhattanie, które swoim poziomem wcale nie wymagało wiele, tym samym bogate rodziny zazwyczaj nie zapisywały tutaj swoich dzieci. Auto czarne jak węgiel odbijało od siebie światło słoneczne, a wyboista droga wcale nie stanowiła mu przeszkody. Wzrok wszystkich uczniów na dziedzińcu w oczekiwaniu patrzył, gdzie samochód zmierza.

- Podjeżdża do nas. - Liam, który jeszcze chwilę temu zapatrzony był w telefon (z niewiadomych powodów Louis go zaobserwował na Twitterze) teraz przyglądał się jadącemu Ferrari.

Miał rację. Auto zatrzymało się tuż przy nas. Zaciemniane szyby nie dały nam wglądu do środka, ale drzwi od strony pasażera roztwarły się na roścież. Wyskoczył z nich zarumieniony chłopak z przewieszoną torbą na ramieniu i skołatanym ubraniu. Potargane loki wychodziły zza uszu.

- Harry? - Głos Bethany załamał się przy końcówce. Najwyraźniej zadziwiona była, dlaczego to ona jako pierwsza nie jechała tak drogim samochodem.

Harry odwrócił się i pomachał do Louisa, zanim zamknął drzwi i podbiegł do nas. Wszyscy na dziedzińcu skupili na nim uwagę, niektórzy nawet zauważyli przez otwarte drzwi postać Louisa w okularach, co nie mogło się skończyć dobrze. Po kilku sekundach Ferrari zniknęło z pola widzenia.

- Jak tam? - rzucił, drapiąc się niezręcznie po głowie.

Wymieniłem znaczące spojrzenia z Liamem i Beth. Przepraszam, wyraźnie urażoną Beth.

- Obciągałeś mu?

----

Dziękujemy za wszystko <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro