Kiddo

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jprdl, ten rozdział był opublikowany w środę i nikomu nie przyszło powiadomienie, więc wstawiam jeszcze raz :))) zajebie kiedyś wattpada.

Uwaga, jeżeli chcesz zryć sobie psychikę, orgia 1D jest dostępna na moim profilu.

------

Przepraszam. Kolacja z Gwen odwołana, musiałem zostać dłużej z drużyną (obgadujemy mecz). Nie zapomnij o spotkaniu, dzisiaj równo z godziną 16.00!

Tata xxx

Zerwałem karteczkę z lodówki, zgniotłem i wyrzuciłem do kosza na śmieci. Wprawdzie przyzwyczaiłem się, że dom odkąd tylko pamiętam potrafił świecić pustkami, jednak niejednokrotnie mnie to dołowało. Dlatego lubiłem zapraszać do siebie przyjaciół, jak i tych nieznajomych, którzy zachęcili się moim kontem na Tinderze. Dobrze, może w gruncie rzeczy nikt się nim nie zachęcił, ponieważ nie dałem zdjęcia profilowego, byłem niedostępnym chamem, a kiedy ktoś mi kazał wysłać coś sprośnego, szukałem w Google zdjęcia spasionej świni, aby mu odesłać. Tinder to szuja, mimo to jeszcze nie usunąłem go z telefonu. „Jeszcze" to bardzo istotne słowo w tym kontekście.

Ostatecznie ku skraju nudów, wziąłem materiałową mysz i zabawiałem nią Lorda Christophera, o ile zabawieniem można nazwać rzucanie kotu myszki, którą najwyraźniej przyciąga jedynie wzrokiem. Kiedy mój własny kot sprzeciwił się mi, zdjąłem z siebie koszulkę; cholerna ulga. Wiosna tego roku zdawała się być gorętsza niż zazwyczaj. Po zdjęciu odzienia, wziąłem do ręki telefon i pierwsze na co zajrzałem to twitter.

Twoi znajomi @NiallPizzaHoran oraz @BethCatherine wczoraj zaobserwowali konto @LouisTomlinsonOfficial.

Westchnąłem zirytowany. Louis był moim obiektem wzdychań, więc to ja powinienem mieć go na oku, a nie oni. Dopiero z chwilą zdałem sobie sprawę, jak bardzo zazdrosny byłem o osobę, z którą wprawdzie nigdy nie zamieniłem chociażby jednego słowa. Umniejszając to, kliknąłem na ikonę jego profilu. Z grubsza jego tweety ograniczały się do:

Dwie godziny na treningu, a ja nadal nie rozumiem naszej nowej taktyki. Dobranoc wszystkim.

Z chińskim żarciem u „Stefanie"!

Zayn i jego plazmatyczna i komunistyczna parówka.

Kiedy zobaczyłem sam opis miałem co prawda inne, bardziej zbereźne wyobrażenia, niż to co aktualnie było na zdjęciu. Czyli Mulat z małą bułeczką, w której włożona była gigantyczna parówka.

Manhattan nigdy się nie nudzi, nawet po dwudziestu sześciu latach.

Zdjęcia, które umieszczał wprawiały mnie w małe „ochy" i „achy", mimo to próbowałem zachować stan zdrowego myślenia. Leżałem już dobrą godzinę i oglądałem jego zdjęcia, niektóre samotne inne z towarzystwem. Najbardziej jednak urzekały mnie te, w których był połowicznie nagi. Jego szerokie barki, wspaniałe mięśnie brzucha i szczupłe dłonie pozwalały mi wybiec wyobraźnią na nieokreślony teren. Gdyby tymi rękoma robił mi przyjemność – absurd. Chwyciłby za mojego członka i zaczął go pompować, jakbym wcale nie miał w tym zdania. Na dodatek żaden z postów nie dotyczył posiadania dziewczyny, co wiązało się z jednym – był singlem.

Dochodziła szesnasta, kiedy ja zaabsorbowany byłem jego zdjęciami. Natychmiastowo się przebrałem w najlepsze ubrania, aby tuż po tym wypędzić z domu jak burza. Niechcący po raz kolejny nadepnąłem na Lorda, ale on tylko uprzedził się do charknięcia kłakiem rudej sierści.

* * *

Manhattan w godzinie szczytu dodatkowo w wiosenną sobotę wydawał się zgiełkiem cudzych spraw. Ludzie w garniturach przemierzali Mitdown, środkową część Manhattanu, aby dostać się do prawowitego centrum, lub w jak najszybszym tempie z niego wyjść. Siedzenie w autobusie ze spoconym hologramem Bowiego, przyprawiało mnie o ciarki, szczególnie, kiedy położył spasioną dłoń na moim kolanie i zapytał, ile biorę za jedną rundkę. Czy wyglądałem na prostytutkę? W tramwaju? Mniejsza.

Kiedy w końcu doszedłem pod ogromny budynek zaparło mi dech w piersiach. Tutaj odbywały się największe konferencje, a w ogrodach, gdzie znajdował się stadion, grała nasza reprezentacja. Wcześniejszej nocy trochę poszperałem w necie, aby zgłębić wiedzę na ich temat. Czułbym się wprawdzie trochę głupio, nie znając chociażby nazwiska naszego bramkarza, tym bardziej kapitana.

Otworzyłem szklane drzwi, a moje nozdrza zalał zapach kawy i tytoniu. Nikt inny nie był tym zdegustowany? Przecież to nie była strefa palacza, dodatkowo to była recepcja, a nie bar szybkiej obsługi. Wszystko utrzymane w brązie; brązowe kanapy, narzuty, zasłony, dywan w kształcie misia grizli, uniform recepcjonistki. Żyrandol w pełni bieli, czyli nieenergooszczędny, czemu Beth najprawdopodobniej by się spierała.

Podszedłem do lady i wyciągnąłem legitymację. Kobieta zmierzyła mnie lodowatym wzrokiem. Biedna Felicie, uwielbiałem ją. Niestety wylali ją przez przemycanie do pracy marihuany. Teraz za ladą zasiadała Nieznośna Savi, skrót od imienia Savanna.

- Syn Hodge'a - sprostowałem, podając jej legitkę.

- Piętro numer dwanaście, drzwi numer sześć. Twój ojciec kończy konferencję.

- Jest winda? - zapytałem z lekką degustacją.

Dziewczyna przytaknęła. Bogu dzięki. Byłem tutaj dosyć dawno, kiedy jeszcze budynek był o wiele mniejszy, a maksymalna ilość pięter wynosiła liczbę dziesięć. W tamtym czasie winda nie była zbytnio potrzebna.

Nie zwlekając, wsiadłem do srebrnej w środku windy i oparłem się o poręcz. Pierwsze co, to wyciągnąłem telefon i napisałem do Nialla.

Do Chujowy Telefon Zaufania:

Jadę na spotkanie z seksownym kutasem.

Od Chujowy Telefon Zaufania:

Co jeśli jest owłosiony?

Do Chujowy Telefon Zaufania:

Przekonam się.

Od Chujowy Telefon Zaufania:

Jesteś niedorzeczny, Haz. Lepiej od razu podejdź do niego i subtelnie zapytaj, czy jego „kolega" hoduje rosyjską puszczę.

Do Chujowy Telefon Zaufania:

Jesteś królem subtelności.

Zmieniłaś/eś nazwę kontaktu Chujowy Telefon Zaufania na Król Subtelności.

Wtem, kiedy winda zaczęła powolnie się zamykać, ktoś włożył dłoń pomiędzy dwie zasuwające się ścianki. Poprawiłem się na oparciu drabinki, kurczowo trzymając telefon w ręce, jakby był czymś istotnym do obrony własnej. Zaróżowiony na policzkach chłopak wtargnął na platformę, nawet nie racząc na mnie spojrzeć. Kosmyki jego włosów odstawały na wszystkie strony, a mimo zmęczenia, twarz wciąż zachowywał wyidealizowaną. Przez ramię przewieszoną miał torbę treningową, która zsunęła mu się znacznie w trakcie biegu tutaj. Przysunął się lekko do tablicy z numerami i przystawił dwa palce do numeru dwanaście. Zauważywszy, że ktoś (ja) wcześniej wcisnął przycisk, cofnął się nieznacznie.

- Przestań się gapić. - Jego ton był rozedrgany, co mogło być skutkiem zmęczenia.

Natychmiastowo spuściłem wzrok, choć zerkałem na niego przez lustro, stojące przed nami. Czułem, jak po moich plecach cieknie strużka potu. Louis i ja w tym samym, ciasnym pomieszczeniu – to wprawiało mnie w drgawki. Oparłem się nonszalancko o barierkę, kiedy on mierzył mnie wzrokiem. Miałem nadzieję, że powie coś w stylu „Podoba mi się to, co widzę", albo „Masz wolne dziesięć minut, bo mi stoi", jednak powiedział wtem:

- Jaki Louis? - nic nie zrozumiałem, więc dodał: - Wczoraj widziałem Cię na przystanku. Dziewczyna krzyczała coś, o tym, że ma nadzieję, aby Louis Cię przeleciał. - Zaschło mi w gardle z natłoku wydarzeń. Jego głos teraz zdawał się anielski. - Jaki Louis?

Beth powinna zacząć organizować swój własny pogrzeb.

- Louis, Louis – szeptałem zakłopotany, drapiąc się w tył głowy; pewność siebie jakby umknęła między szczelinami windy. - Louis Armstrong - palnąłem, uśmiechając się niepewnie.

Winda stanęła (to samo mogło się tyczyć mojego członka). Louis popatrzył na mnie z ukosa i wyszedł; pognałem za nim. Wprawdzie i tak szliśmy w jedną stronę.

- Przykro mi. - Skręcił w prawo, a jego chód był żwawy. Czułem, jak zaczynam dyszeć.

- Z-za co? Tak właściwie, mam na imię Harry.

- Przykro mi H a r r y, ale Armstrong Cię nie przeleci. - Sprostował, chwytając mnie za dłoń, abym przyśpieszył. -

Poczułem, jak coś ciepłego rozprzestrzenia się po moim ciele, kumulując całe jarzenie w brzuchu. Moje imię w jego cienkich i połyskujących ustach brzmiało sarkastycznie i arogancko, mimo to zatraciłem się absolutnie.

- Huh? - po raz kolejny nie nadążałem za jego tokiem myślenia.

- Armstrong nie żyje. - Zwolnił, wyszczerzając się do mnie w komiczny sposób.

- Tak, j-ja, wiem o tym. - Nie chciałem wyjść na pozera, choć prawdopodobnie i tak na niego wyszedłem. - Jestem nekrofilem.

Tak szybko, jak wypowiedź wpłynęła na moje usta, tak szybko chciałem ją zwrócić. Dlaczego to powiedziałem, do cholery? Wcale nie byłem nekrofilem, a taka informacja o mnie, powinna go co najwyżej odstraszyć, a nie pociągać. „Mam nadzieję, że niedługo zginiesz Louis, bo mam ochotę possać Twojego martwego penisa". Był sposób na zgrabne wyczołganie się z tej sytuacji?

Louis stanął jak wryty i odkręcił się w moją stronę. Jego policzki były wklęsłe i przez chwilę miałem wrażenie jakby jeszcze bardziej się zapadły. Oczy skanowały moją osobę, kiedy próbowałem nie zsikać się ze wstydu; czerwone rumieńce i tak zdobiły moją twarz.

- Uhm, to znaczy ... - Niezręcznie odgarnąłem loki z twarzy, czekając, aż może zatraci się monumentem moich zielonych oczu.

W końcu kapitan uśmiechnął się promiennie (prosto w moją stronę!), a następnie z histerycznym śmiechem poklepał mnie po ramieniu. Odkaszlnąłem nerwowo, wtórując jego śmiech.

- Jesteś całkiem fajny - powiedział, zanim nie otworzył drzwi od sali konferencyjnej.

Fajny. Byłem f a j n y, Harry. - Prawdopodobnie wilgoć w moich bokserkach oraz skurcze żołądka nie prowadziły do poczucia fajności, mimo to te słowa wyrządziły naprawdę wielkie skołatanie.

Czekałem na korytarzu, aż konferencja dobiegnie końca. Ojciec prawdę powiedziawszy nie byłby zadowolony, gdybym snuł swoją osobę po ich planach na mecz, który miał się odbyć wprawdzie za tydzień. Oparłem łokieć o pozłacany gzyms i wspiąłem się spojrzeniem po boisku do koszykówki. Mieściło się pode mną, a siatka odgradzała korytarz od trybunów. Całkiem śmiesznie skonstruowali całą powierzchnię owego budynku, mimo to dużo nowojorskich szych korzystało z tutejszej administracji. Znudzony oglądaniem pejzaży w holu głównym, wyciągnąłem z kieszeni jeansowej kurtki telefon.

Do Król Subtelności:

Rozmawiałem z nim.

Od Król Subtelności:

Weź dla mnie autograf!

Do Król Subtelności:

Chyba sobie żartujesz! Będę czuł się jak ostatni palant.

Od Król Subtelności:

Nie czujesz się tak teraz? Pewnie nie siadasz na kanapie, bo boisz się, że przesiąknie!

Uśmiechnąłem się nieznacznie do telefonu, w głębi przyznając rację Niallowi. Miałem na sobie dosyć ciasne spodnie, a wyobrażenie Louisa miotało mną i moimi hormonami. Nie czułem się nadto mokry, mimo to wolałem nie ryzykować.

Od Król Subtelności:

Dobra, skończmy ten jakże niewygodny dla Ciebie temat *mrugam* Jak wasza rozmowa?

Do Król Subtelności:

Po tym, jak powiedziałem mu, że mam chcice na Armstronga i jestem nekrofilem? Ach, całkiem dobrze.

Od Król Subtelności:

Jezu Chryste. Jakby Louis miał włosy na penisie, ciekawe czy jakby umierał, też by osiwiały?

Do Króla Subtelności:

Przestań z tymi włosami!

W relacji z Niallem śmieszne było to, że chociaż obydwoje znaliśmy się zaledwie dwa lata, nigdy nie dziwiliśmy się sytuacjami, które nas spotykały. Zawsze wobec siebie byliśmy wspierający, nie w ten wypytujący sposób, tylko ten podnoszący na duchu. Nasz kontakt był stabilny i wprawdzie jego pomoc była kiczowata, ale rozweselająca i tego w głównej mierze zawsze było mi potrzeba.

Po pół godzinach obrad z sali wytoczyła się chmara zawodników, jak przypuszczałem. Kilku z nich kojarzyłem. Raynolds w swoich obcisłych spodenkach – neonówkach, Sammie chodzący jak ledwo żywy oraz gdzieś wśród nich Louis, zaabsorbowany rozmową z Hodgem, moim ojcem. Nie mając zbytniego wyboru, szedłem za nimi. Drużynowi, jak na sportowców przystało, schodzili po schodach; przy wejściu na drugie piętro myślałem, że dostałem zawrotów głowy. Ostatecznie, gdy dotarliśmy na parter piłkarze udali się do szatni, a trener podszedł do mnie.

- Haz. - Uśmiechnął się promiennie. Nie często używał tak miłej gestykulacji wobec mnie. - To Twój pierwszy trening, więc jeszcze dzisiaj możesz popatrzeć, następnym razem ćwiczysz razem z nimi. Jasne?

Przytaknąłem lekko głową i skrzywiłem się, kiedy tato klepnął mnie ojcowsko w ramię. Zawsze był chłodny w stosunku do mnie. Kiedy mama żyła wszystko wydawało się dużo łatwiejsze, teraz ojciec wprawdzie nie mógł uczepić się jednej kobiety, a może to one nie potrafiły uczepić się jego?

Wszedłem do sali treningowej, kiedy pierwsi seniorzy zaczęli rozgrzewkę. Hala była dużo mniejsza od profesjonalnego boiska, które znajdowało się na tyłach budynku. Ściany utrzymywały się w (przeklętym) turkusie, bramki miały jaskrawe odcienie, natomiast cała przestrzeń była do wytrzymania.

- Hej, Harry! - usłyszałem, jak ktoś mnie woła, więc odwróciłem zaciekawiony wzrok do źródła głosu.

Przy mini trybunach stał Sammie; jego luźna bluzka spływała na chude, wręcz patyczkowate nogi. Podszedłem w jego stronę odrobinę speszony, kiedy dwójka innych futbolistów zlustrowała mnie spojrzeniami.

- Hej. - Nonszalancko oparłem się o barierki. - Jesteś Sammie, tak?

- Tak właściwie mam na imię Gregory, ale Sammie to moje drużynowe przezwisko. - Uśmiechnął się serdecznie, na co zawtórowałem z lekką niepewnością. - Znasz Louisa?

Jego pytanie w niemałym stopniu mnie zaskoczyło.

- Tak. - Kaszlnąłem. - Tak, tak sądzę. To ten, uhm, kapitan. - Wymówiłem to z taką obojętnością, jakbym wcale nie miał ochoty masturbować się do jego zdjęć.

- Jest trochę szorstki - przyznał. Widząc, że do sali wkroczył niski brunet, zapinając swoją opaskę na ręku, skończył rozmowę o nim. - Uważaj, dzieciaku. - Poczochrał mnie po głowie, a następnie wbiegł na środek sali, ustawiając się w równym rządku jak jego współpracownicy.

Dotknąłem swojej głowy lekko oburzony. Słowo „dzieciak" nie było najfatalniejszym rozpoczęciem znajomości, jednak świadczyło o dystansie, jaki do mnie trzymał. Urażony, wszedłem na pierwszy trybun i patrzyłem jak powoli każdy z zawodników ustawia się w rzędzie. Louis stał na uboczu, dopatrując wszystkich, choć wydawał się nieco pogubiony. Podszedł do Sammiego i szepnął mu coś na ucho. Uśmiechnięty Gregory wskazał na mnie palcem, a Louis podążył za jego spojrzeniem, które w końcu osadziło się na mnie. Lustrował mnie kilkanaście sekund, póki mój ojciec nie wszedł na salę, a trening rozpoczął się.

Wyciągnąłem z plecaka ołówek i szkicownik. Przygryzłem koniuszek i wpatrywałem się w kapitana. Miał na sobie zieloną, termoaktywną i przyległą koszulkę z numerem jeden, która podkreślała jego wszystkie mięśnie, tworząc jego ciało znacznie masywniejszym. Jego włosy podczas biegu unosiły się jak balony z helem, gdy osadzał się na nich pot, ktoś prawdopodobnie uwłaczał z nich powietrze. Spodnie krótkie, umięśnione łydki na widoku. Pełen witamin uśmiech, przylegający do jego twarzy, jak do peruwiańskiego manekina w dziale dziecięcym. Detal za detalem wsiąkały w moją głowę, jak w gąbkę. Wystarczyła chwila, abym chwycił za ołówek i zaczął kreślić jego rysy, cienie i emocje.

Kiedy mecz dobiegł końca, Hodge zaprowadził mnie do socjalnego, aby zabrać stamtąd dokumenty.

Louis

Przebieranie się w szatni oraz zimny prysznic były stanowczo najlepszą częścią treningu.

- ... mam nadzieję, że Louis go nie zniszczy.

Wszedłem do pomieszczenia opasany w biały ręcznik. Sammie natychmiastowo zamilkł widząc mnie, jednakże sam zdołałem wydedukować, że najprawdopodobniej mówił coś o mnie, niekoniecznie miłego.

- Huh? - zapytałem, łypiąc na niego spode łba.

Brunet zamknął swoją szafkę i odkręcił się w moją stronę. Pachniał jak cynamonowe paszteciki. Odgarnął swoje mokre włosy i posłał mi uśmiech.

- Nic takiego. - Mrugnął do mnie uwodzicielsko, choć wyczułem w tym garść ironii.

- Nie wściubiaj swojego brudnego nosa w cudze sprawy. - Zrzuciłem ręcznik na podłogę i ubrałem czarne spodnie.

Zanim mógł się odezwać, ja wyszedłem z szatni, gnając w stronę hali. Znowu zapomniałem wziąć swojej bluzy. Wchodząc zalał mnie zapach potu (całkiem normalne po dwugodzinnym treningu). Wisiała na jednym ze szczebli, obok trybun, jednak moją uwagę przykuło coś białego w pierwszym rzędzie, dokładnie tam, gdzie siedział Harry. Szybkimi susami przeniosłem się w tamtą stronę, a ku mojemu zdziwieniu na siedzeniu Harrego leżał szkic. Schyliłem się, wziąłem i przejechałem palcem po świeżym zarysu ołówka. Rysunek przedstawiał mnie od pasa w górę. Moja kapitańska koszulka, zmarszczki pod oczami i wielki uśmiech. Jego talent był niesamowity, jeśli potrafił zrobić coś tak wspaniałego przez zaledwie dwie godziny, przynajmniej dla mnie. Schowałem szkic do torby.

Prawdopodobnie byłem całkowitym dupkiem – nie miałem zamiaru oddać mu rysunku. Dobroduszność jest dusząca, co nawet można wywnioskować z samej nazwy, natomiast chciałem go zatrzymać z dosyć niewiadomych dla mnie samego powodów. Ten dzieciak zdawał się odegrać znaczną rolę w moim życiu.

----

To chyba pierwsze FF, z którego (w miarę możliwości) jestem zadowolony :")

Dziękujemy <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro