2. połamane palce porcelanowej baletnicy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Sebastian miał serdecznie dość. Dość strzaskanych i obandażowanych palców, dość bezsennych nocy, dość wszystkiego, co kojarzyło mu się z cholernym pobytem w celi agencji wywiadowczej i co rozwlekało się jak plaga po jego umyśle każdej nocy. Do końca życia wystarczyło mu budzenia się z krzykiem, odgarniania z twarzy mokrych od potu włosów, a zwłaszcza wyciągania ramienia w automatycznej chęci objęcia kogoś, kto od prawie roku tam nie leżał. Szczupłe, zwinięte w kłębek ciało nie przylegało do niego, nie mruczało... Jim do niego nie przylegał, nie mruczał z twarzą schowaną w jego szyi, nie miał szans już nigdy obudzić się z nim tuż obok, najlepiej objętym i ciepłym, zaspanym — zawsze uważał, że śpiący Jim jest najsłodszym stworzeniem na świecie; wtedy cała złość z niego ulatywała, brwi nie były dłużej zmarszczone, a pięści zaciśnięte — i, na wszystkie gwiazdy, żywym.

Zaklął pod nosem, gdy ponownie odnalazł chłód po drugiej stronie materaca. W tym łóżku nigdy nie spali razem, został tu zamknięty już po śmierci swojego szefa/chłopaka/kochanka/niepotrzebne skreślić, i mimo to brakowało mu ciepła z głową na drugiej poduszce.

Właściwie odwiedzała go tylko Eurus, dzięki której najprawdopodobniej nie popadł w szaleństwo z powodu braku kontaktu ze światem zewnętrznym; hermetyczność więzienia - bo tak, domek w Greenwich to bezdyskusyjnie było więzienie, chociaż nieporównanie lepsze niż siedziba MI6 - powoli zaczynała mieszać mu w głowie. Cykl snu był makabrycznie nieregularny, raz budził się gotowy do działania o drugiej, raz otwierał oczy i telefon obwieszczał, że już trzynasta, odpowiednia dieta była podłym żartem (nie zdążył wrócić do wagi sprzed Reichenbach, co dopiero mówić o jakimś polepszeniu), życie towarzyskie praktycznie się rozpadło i chyba tylko tego nie żałował. Przynajmniej oszczędzał sobie nieszczerych życzeń powrotu do zdrowia albo głupich rozmów o niczym albo pogodzie.

Zerknął na wyświetlacz telefonu. Być może posiadanie czyjegoś zdjęcia jako tapety było trochę... żałosne? ale nie mógł się przemóc, żeby zastąpić czymś ujęcie śpiącego Moriarty'ego w opasce z kocimi uszkami (on sam miał taką z tygrysimi, walentynki były huczne w tamtym roku), bo to mógłby równie dobrze nazwać zerwaniem z jakąś resztką jego pamięci.

Białe cyfry oznajmiły dobitnie szesnasty sierpnia. Szesnasty sierpnia. Trzydzieści pięć lat temu przyszedł na świat jako krzyczący, zapłakany Sebastian E. Moran, dziedzic posiadłości, tytułu lordowskiego i innych bzdur. Jasne, pojechałby tam w końcu, żeby zrobić porządek na terenie należącym do ich rodziny, może udałoby mu się zakończyć żałobę, którą z niewiadomych przyczyn przechodził jak wiktoriańska wdowa, ale czy chciał kończyć z rzewnymi wspominkami, chodzeniem na cmentarz i zapalaniem zniczy lub głupim gadaniem do ciemnej płyty nagrobnej? Tak. Nie. Kwestia do ustalenia.

Kończył dzisiaj trzydzieści pięć lat z dosyć żałosnym bilansem dotychczasowego życia. Eks-agent, eks-snajper i płatny zabójca, bezdzietny — chociaż tego akurat nie uważał za minus, i tak nie widział się w roli ojca, a gorący romans z Jimem szczęśliwie zakończył jego rozterki —  wytrenowany w niemal każdej dziedzinie walki, ale co z tego, skoro jego zajęcia obecnie ograniczały się do samotnego tkwienia w domku-więzieniu i okazjonalnych spotkać z Eurus Holmes.

Dostał też od niej komórkę, przemyconą w eleganckiej torebce, co do której podejrzewał całkowity brak nadzoru ze strony MI6, a więc zagwarantowaną prywatność i możliwość kontaktu, co było nieocenione. W pamięci i tak miał zapisane dwa numery - jej oraz Jima, na wszelki wypadek. Nie mógł się zdobyć na wykasowanie go, na podtrzymywany naiwną nadzieją wszelki wypadek.

Czasem pisał do niego, kiedy czuł się bardziej samotny niż kiedykolwiek, bez szans na odpowiedź, ale z pewnym rodzajem otuchy; może gdzieś jest, może czyta, tylko dlaczego nie odpowiada?

Szesnasty sierpnia, dwunasta trzydzieści siedem. Może w ramach prezentu pozwolą mu na wyjście na spacer bez cholernego lokalizatora na nodze i odległość większą niż trzy kilometry.

— Wszystkiego najlepszego — mruknął ironicznie pod nosem, bez większej nadziei na życzenia od kogokolwiek. O prezencie nawet nie wspomni. — Czas na spacer.

Bez zwykłego poczucia obowiązku wciągnął na siebie bluzę, dżinsy (czynność utrudniona przez bransoletę z lokalizatorem) oraz ulubioną skórzaną kurtkę, która widziała tyle zabójstw i krwi, że chyba trwale odcisnęło się to na materiale. Nie używał już wszytej wewnętrznej kieszonki na krótki nóż sprężynowy, bo jego broń została skonfiskowana i zapewne kurzyła się gdzieś w magazynach służb Jej Królewskiej Mości. Barbarzyństwo w czystej postaci.

Greenwich to bardzo ładne miasteczko, uświadomił sobie, szkoda, że nie bywali tu częściej. Niekoniecznie w obserwatorium, chociaż w ciemności byłoby znacznie łatwiej trzymać się za ręce, ale nawet na spacerach. Gdyby się postarali, może znaleźliby jakąś przytulną herbaciarnię i spędziliby całe popołudnie z dłońmi splecionymi na stoliku, a wszystko inne mogłoby zaczekać.

Ulice były pełne, w większości turystów, chętnych do zobaczenia królewskiego obserwatorium i przeskakiwania południka zerowego. Środek dnia, pełne słońce, trochę cienia uchowało się jedynie w wąskich zaułkach pod wystającymi klatkami schodowymi albo pod drzewami. Z chłodu pod samochodami korzystały koty, nieliczne, najczęściej z obróżką, a więc czyjeś, rozpieszczane i zadbane; rzadko kiedy pałętały się tu bezpańskie dachowce. Cóż, aż do teraz, bo do jego uszu dobiegło miauczenie, cienkie i rozpaczliwe.

— Hej, mały — mruknął, rozglądając się nerwowo. Schowany za oponą sporej wielkości samochodu tkwił skulony kociak, popielaty z jaśniejszymi smugami na futerku, jednym okaleczonym uszkiem i zadrapanymi łapkami. Coś musiało go nieźle pokiereszować, choć na razie widoczne były tylko rany kończyn i główki. — Chodź tutaj, maleństwo, kici kici. — Czuł się idiotycznie, mówiąc do wystraszonego kocięcia, które jednak powoli, powoli wystawiło łepek i zerknęło na niego ciemnymi ślepkami. — No, kici kici, bo cię tu zostawię.

Groźba jakby podziałała, bo malutkie łapki pacnęły o kostkę brukową, a chwilę później różowy nosek dotykał jego buta.

— Mądry kotek, bardzo ładnie — wziął go na ręce, uważając, żeby nie naruszyć poranionych łapek, i pogładził kciukiem nadszarpnięte uszko. — Skoro już cię podniosłem, to zabiorę cię do domu. Mogę być mordercą wyrzuconym z wojska za brutalność, ale nie znęcam się nad kociaczkami.

Zawsze lubił koty. Duże, małe, dzikie, udomowione, swego czasu nawet jednego miał; półdzikiego dachowca, który znosił mu upolowane ptaszki czy myszy, ale dawał się głaskać, czasem pozwalał mu drapać się za uszkiem, mrucząc z zadowolenia.

Jim też był takim przygarniętym kociakiem, co tu kryć. Małym, puchatym, z poranionymi łapkami, pokaleczonym ciałkiem pod wyblakłą czarną sierścią i dużymi ciemnymi oczami, okrągłymi jak monety. I diabelskim upodobaniem do zrzucania rzeczy z każdej płaskiej powierzchni, jednocześnie dopraszając się o uwagę w najmniej dyskretny sposób z możliwych.

Kociak zakwilił (zamiauczał? zapiszczał?), co Sebastian uznał za zgodę na niezbyt legalną, spontaniczną adopcję. Starając się nie wyglądać na zmilitaryzowanego kociarza, który przygarnia kotki spod samochodów, ruszył w dół ulicy. Niemiłosierne gorąco wkradało się w jego klatkę piersiową by rozlać się aż do policzków, a przecież nic złego nie zrobił, wręcz przeciwnie. Miał tylko szczerą nadzieję, że się nie zaczerwienił.

— Teraz siedź grzecznie, bo muszę zadzwonić. — Wolną dłonią wyłuskał komórkę z kieszeni i wybrał Eurus z listy kontaktów. — Eurus? Mam kryzys. Nie sprawiam problemów wychowawczych, to one są sprawiane mnie — dodał z udawanym oburzeniem, gdy kociątko powtórnie zakwiliło. — Potrzebuję... kociej wyprawki, tak to się chyba nazywa. No, kocyka, kuwety, jakiejś włóczki, całej tej reszty. Znalazłem kota, żeby mnie ogrzewał, bo reszta świata o mnie nie dba.

Eurus rozłączyła się z obietnicą dostarczenia niezbędnego wyposażenia oraz z, co było kochane z jej strony i Sebastian chyba ją uściska, resztą rzeczy z apartamentu na Conduit Street, gdzie mieszkał z Moriartym. Osobiste własności jego i Jima, pozostałe ubrania (świetnie, zrobi kociakowi tymczasowe posłanie z puchatego kocyka). Pudeł mogło być kilka plus pokrowce z garniturami, które powinien prawdopodobnie zamknąć w jednym z nieużywanych mieszkań.

— Tak, kiciu — musnął opuszką zaróżowiony nosek, przez co maleństwo zapiszczało i objęło szorstki palec łapkami. - Zaraz się tobą zajmę, tylko przyjedzie Eurus. Ona będzie wiedziała, co robić. Musisz mieć jakieś imię, każdy ma jakieś imię. Będę wymyślał i jak zamruczysz, to uznamy że się zgadzasz. — Rozmawia z kotem, którego przygarnął z ulicy. Wspaniale, doprawdy. Pułkownik Moran w pełnej chwale, areszcie domowym i z kociątkiem w dłoniach. Jeszcze chwila i skończy w domu bez klamek; miał tylko nadzieję, że MI6 nie zabierze mu pupilka. Na oko za dużo już wycierpiał, żeby zostać grubą maskotką drużyny sadystów, poklepywaną po główce lub dokarmianą przekąskami. — Może być Koma?

Pisk niezadowolenia.

— Nie oczekuj imion z Szekspira, kiciu. Nikita?

Znowu pisk i skomlenie.

— OK, zajmiemy się tym później. Będę wołał per "kocie" — zdecydował, wygrzebując klucze z kieszeni. Wygląda na to, że prezentem urodzinowym okazała się malutka, zabiedzona kulka futra z parą ogromnych oczu. Tylko co jedzą małe kotki? Dobrze, że nie odcięli go od internetu z całej tej swojej szalonej chęci zemsty za Moriartym. To znaczy, mógł używać telefonu tylko jedną ręką, palce drugiej nadal były niesprawne, a o pisaniu na jakimkolwiek komputerze nie było mowy, ale udało mu się znaleźć poradnik do zajmowania się kotkami.

Okazało się, że jedzą wyłącznie ciepłe mleko. I że prawdopodobnie będzie musiał zawieźć malucha do weterynarza, jeśli łapki się nie zagoją. Bardzo roztrzęsione i niezdarne łapki, które gorączkowo wpijały się w małą butelkę, gdy starał się karmić.

— Powinienem teraz cię położyć — rozejrzał się krytycznie po kuchni zupełnie nieprzystosowanej do nowego lokatora. - Na początku może być koszyk, dostaniesz jakiś kocyk... - znaleziony w jednej z szafek duży wiklinowy koszyk wyłożył poskładanym kilka razy kocykiem tak, żeby zabezpieczyć wszystkie krawędzie, i po namyśle włożył tam swoje rękawiczki. Nie miał pojęcia, czy koty też przyzwyczajają się do zapachu, ale jeśli tak, to cały proces przejdzie szybciej. — Postawię cię u mnie, będę miał na ciebie oko.

Kociak zakwilił, kiedy ułożył go delikatnie w zrobionym na środku zagłębieniu, i zwinął się w kłębuszek.

— Dobranoc — mruknął, chociaż rozmowa z kocięciem wydawała mu się trochę głupia. Jim padłby ze śmiechu. Groźny snajper, wyrzucony z wojska za brutalność, opiekuje się przygarniętym z ulicy kociakiem. Możesz nosić przezwisko tygrysa, ale serce chyba masz gołębie, co?

Eurus weszła niecałe czterdzieści minut później, z torebkami w obu dłoniach i na nadgarstkach. Zestawy ze sklepu zoologicznego nie komponowały się z jej elegancką kurtką oraz sukienką, a najmniej z okularami przeciwsłonecznymi; szybko zostawiła je na stole, wciąż trzymając jedną torebkę z logo przedstawiającym rybkę, po czym wysunęła ją w jego stronę.

— Wszystkiego najlepszego — uśmiechnęła się szeroko. — Resztę waszych rzeczy mam w samochodzie, ale tego chyba ci najbardziej brakowało.

Ostrożnie zajrzał do torebki; przeczucie dźgało go na przemian zimnymi i parzącymi palcami szepcząc, że jednak nie są to akcesoria dla zwierzątka. Tutaj zawartość była już starannie opakowana, oklejona taśmą i folią bąbelkową, ale kiedy rozciął zabezpieczenia nożem, niemal wstrzymał oddech. Znajoma faktura i kształt metalu nadal doskonale pasowały do jego pobliźnionej dłoni, lufa i spust były w dotyku dokładnie takie same, pewne, wręcz zachęcające. Eurus dała mu na urodziny jego skonfiskowany browning, pierwszą służbową broń. Przyjemne ciepło rozlało się w jego piersi, to było prawie tak, jakby spotkał dawno niewidzianego przyjaciela.

— Dziękuję — uśmiechnął się, z ulgą przesuwając palcami po metalu; poczucie bezpieczeństwa powróciło błyskawicznie. Bezbronne ukrywanie się w domu-więzieniu sprawiało, że czuł się jak zwierzę w klatce. Poranione i obite od rozbijania się o pręty, wyjące żałośnie do głuchych na wszystko tak zwanych opiekunów, ale nadal dzikie. — Masz rację, tęskniłem za nim. Szkoda tylko, że nie mogę inauguracyjnie strzelić w sufit, bo przyjadą i anulują mi te wakacje — dodał ironicznie, ściskając pistolet.

— Możemy inauguracyjnie rozpakować twoje pudła i posegregować rzeczy. — Eurus spojrzała na niego żartobliwie, światło przepływające przez żaluzje rozjaśniło zwykle chłodne, szarawe oczy. Zaraz jednak spoważniała. — Mogę sama zająć się jego rzeczami, jeśli wolisz.

- Daj spokój, nie mam aż takiej traumy — prychnął. — Nie stłukę się, jak poruszysz jego temat, jeśli chcesz o coś zapytać, to to zrób — dodał poirytowany. On i Jim prawdopodobnie nawet nie byli w związku, chociaż usilnie to sobie wmawiał (hej, spanie ze sobą oraz bezwstydne obściskiwanie się nie robiło z nich pary. No i chyba im na sobie zależało, nawet jeśli jednemu z nich trochę mniej) a mimo to czuł się i był traktowany jak wdowa po stracie męża, przy której tematy dotyczące tegoż wydawały się co najmniej nieodpowiednie do poruszania.

☂︎

Joey Lestrade, właściwie Josephine-Inès Lestrade, była ponadprzeciętnie ciekawym świata dzieckiem. Pech chciał, że ciekawość zawsze prowadziła ją do policyjnych dokumentów, nad którymi pracował jej tata, nieodpowiednich dla dzieci, albo ostrych przedmiotów, albo wyciągnięcia dziecięcych saneczek ze schowka i próby zjechania po schodach.

Próby, bo Lestrade w porę zabrał córkę z wątpliwej jakości pojazdu, ucałował w czółko i zdekoncentrował perspektywą lodów czekoladowych.

— Tato, dlaczego słońce świeci?

Greg westchnął. Kiedy jego już była (na szczęście) żona okazała się niezdolna do opieki nad małą, wziął na siebie wychowanie dziewczynki z nadzieją, że podoła wyzwaniu. Tylko że wychowywanie nie sprowadziło się do przedszkola i zaplatania warkoczyków ani opowiadania bajek na dobranoc, raczej do odpowiadania na milion pytań, mniej lub bardziej absurdalnych.

— A dlaczego gwiazdki też świecą? Czy w niebie są wycięte dziurki, żeby mogły świecić?

Uśmiechnął się, rozczulony, i przejechał dłonią po wyjątkowo udanych warkoczykach, każdy z obowiązkową różową gumką na końcu. Okazało się, że aspekt, którego najbardziej się bał, okazał się prosty, za to prawdziwą trudnością było odpowiadanie na serię pytań. Dzieci miały niewyczerpany zasób trudnych zagadnień, którymi ostrzeliwały jak serią z karabinu.

— Czy księżyc ma kształt rogalika?

— Tylko czasem — mruknął z rozpędu, ledwo zarejestrowawszy pytanie i po chwili zorientował się, co powiedział. — Tak naprawdę nie, tylko udaje. Joey, jeśli nie wyjdziemy teraz, spóźnisz się na zajęcia, a ja do pracy. A to znaczy, że źli goście nam uciekną. — Zamknął oczy i jęknął w duchu; jeśli kiedykolwiek dojdzie do konfrontacji małej z Sherlockiem, świat się skończy. Na szczęście szkoła dysponowała świetlicą, w której mogła zaczekać paręnaście minut — wszystkie sprawy cudownie się rozwiązywały w jeden, najwyżej dwa dni. Nie, żeby był idiotą, inaczej by go nie zatrudnili w wydziale zabójstw ani w ogóle na komendzie, ale kiedyś Mycroft poprosił go —  to było stwierdzenie mocno na wyrost — żeby pozwolił Sherlockowi się popisywać ile dusza zapragnie. Wszystko oczywiście było misternym planem starszego brata, by jednocześnie brunet czuł się dowartościowany albo przewartościowany, odrobinę narcystyczny, ale też by ktoś, komu ufa, miał na niego oko. A tak się składa, że ufali mu obaj bracia.

Boże chroń inspektora Lestrade, przecież on chciał tylko wychować córeczkę, nie wplątywać się w skomplikowane intrygi trzech zakręconych geniuszy, z których jeden leżał pochowany na cmentarzu Gunnersbury, jeden miał za sobą prawie cały rząd i właśnie wrócił z ambasady w USA, a trzeci był detektywem-konsultantem. Równie czarującej siostry nie miał jeszcze szansy poznać, może to i lepiej, bo trójka Holmesów na jego głowie to już za dużo. Miał wystarczające kłopoty z dwójką, żeby brać sobie jeszcze jedną.

— Tato — Joey spojrzała na niego dużymi, brązowymi oczami (bardzo podobnymi do jego własnych, tylko kolor włosów odziedziczyła po matce) i włożyła swoją małą rączkę w jego - chodź. Bo ja się spóźnię na zajęcia, a ty do pracy.

— Pewnie — sprawdził tylko, czy niczego nie zapomniał, i po chwili już wsiadali do samochodu; dziewczynka niedawno zrezygnowała z fotelika i dumnie jeździła na właściwym fotelu, przypięta pasami. — Bądź grzeczna, dobrze? — pogładził zaplecione włosy jeszcze raz, po czym usiadł za kierownicą. Mała machała nóżkami jak na huśtawce.

— Dobrze. Będziemy robić dzisiaj jeżyki.

Uśmiechnął się pod nosem. Wczoraj spędzili prawie cały wieczór na szukaniu najładniejszych, najbardziej błyszczących, świeżych kasztanów, najlepiej takich dopiero co wyklutych, żeby dzisiaj Joey mogła powbijać w część z nich wykałaczki i zrobić sobie armię jeżyków. Groteskowych co prawda, bo jak inaczej może wyglądać kasztan najeżony wykałaczkami, ale nadal armię. Armię, która będzie zabójcza dla każdego domownika i gościa, który nieopatrznie postawi na nich nieobutą stopę.

— Wzięłaś kasztany?

— Wzięłam — na dowód zamachała reklamówką w przejściu między siedzeniami. — Zrobię dużo jeżyków — postanowiła z mocą, zaciskając piąstkę na wygrzebanym, malutkim kasztanie, którego własnoręcznie wykopała z liści i błota przy krawężniku, bo wyglądał na takiego "smutnego i maciupkiego, musimy go zabrać, będzie mu smutno!". Płaczopodobny grymas buzi oraz pięć minut później kasztanek leżał bezpiecznie owinięty w chusteczkę w kieszonce jej czerwonego płaszczyka.

— Nie zgub swojego ulubieńca, będzie mu przykro — dorzucił z lekkim uśmiechem. Szczerze wątpił, żeby mała mogła gdzieś porzucić swój największy skarb. Może zmieni go w jeżyka? Miała ogromne, dziecięce serduszko i najpewniej adoptowałaby wszystkie kasztany na świecie, żeby tylko żaden nie czuł się osamotniony.

— Nie zgubię — Joey popatrzyła na ojca z wyrzutem; sugerowanie, że mogłaby zostawić na pastwę losu ocalony kasztan było co najmniej nie na miejscu. — To mój najlepszy przyjaciel - zdecydowała. — Zrobię mu łóżeczko, jak wrócimy do domu — czule, trochę niezdarnie pogładziła błyszczącą powierzchnię paluszkiem.

— Będziesz mieć dużo czasu na zabawę, obiecuję. — Zatrzymał auto na parkingu. Do zajęć mieli jeszcze kilka minut, akurat na wyplątanie się z pasa, zebranie wszystkich rzeczy oraz trafienie do właściwej grupy. — No, idziemy — otworzył drzwi i zaczekał, aż dziewczynka wyjdzie z samochodu, i złapie go za rękę.

— Powiesz mi, co się stało z tą panią? — spytała, gdy pomagał jej zdjąć rękawiczki i czapeczkę.

— Którą panią? — zamrugał zdezorientowany; nie pierwszy raz czymś go zaskoczyła, ale tym razem wyjątkowo zbiła go z tropu. Panią? Inaczej niż John, nie próbował sobie zapełnić domniemanej pustki umawianiem się z kimś, całą uwagę mógł skoncentrować na córce, zostawiając jej zdrową prywatność w jej małych dziecięcych sprawach.

— Tą, która wisiała z sufitu na zdjęciu w twojej teczce — Joey wzruszyła ramionkami bez wyraźnej skruchy. — Powiesz?

Musi naprawdę lepiej przechowywać swoje dokumenty. Pani, która wisiała z sufitu. Dobry Boże. Dobrze, że nie widziała pana z dziurą w piersi. Albo pani z uśmiechem na gardle.

— Jeśli obiecasz, że więcej nie będziesz patrzeć w moje rzeczy, dobrze?

— Na paluszek? — wyciągnęła rączkę z odgiętym małym palcem.

Lestrade pokiwał głową, kucając przed córką.

— Na paluszek. — Zahaczył swoim w ten sposób, że się skrzyżowały. — To są ważne sprawy, słońce, bardzo ważne.

— Obiecuję, że nie będę. Powiesz mi teraz? — Brązowe oczy rozbłysły ciekawością.

— Powiem, jak wrócimy do domu. Też obiecuję na paluszek. Leć, bo spóźnisz się na jeżyki — dodał szybko, zerkając na zegarek. Za dwadzieścia minut powinien być w pracy, najlepiej z kawą na biurku i bez nowej sprawy, żeby mógł obmyślić złagodzoną wersję wydarzeń, którą opowie małej, jeśli żadne z nich nie zapomni. Jeden dzień bez morderstwa byłby naprawdę dobry na ukojenie poszarpanych nerwów. — Cześć, słonko.

— Cześć, tato — Joey uśmiechnęła się wesoło i odbiegła w stronę drzwi z rysunkiem kolorowego motyla; nieporównanie sympatyczniejsze środowisko dla dzieci niż Scotland Yard lub, Boże broń, Baker Street 221B z tymi nieboszczykami, gałkami ocznymi w herbacie (od pewnego feralnego dnia niczego tam nie pił), albo absolutnym szczytem, bo miniaturową produkcją amfetaminy w kuchni z krzątającym się wokół Sherlockiem tak spokojnym, jakby parzył herbatę i zrezygnowanym Johnem, który udawał, że nie widzi, najwyżej tylko modlił się, żeby nie wylecieli w powietrze.

Wraz z pięciem się w górę w randze, od poczatkującego kadeta do detektywa inspektora, dochodziło mu nie tylko obowiązków zawodowych, ale także banalnie cywilnych; przypilnuj, żeby Sherlock nie zrobił sobie krzywdy, udawaj głupszego niż jesteś, żeby się popisał z czystym sumieniem, istny cyrk. Teoria sherlockocentryczna najwyraźniej odbijała się nie tylko na nim, bo za każdym razem, kiedy słyszał w słuchawce zmęczony głos Mycrofta (z wielkim poświęceniem obaj brali poprawki na parogodzinną różnicę czasu) miał wrażenie że mimo pracy ambasadora Wielkiej Brytanii ciążyły mu też wybryki młodszego braciszka i zaufał mu na tyle, żeby mianować go tymczasowym opiekunem? strażnikiem? w każdym razie kimś mającym oko na socjopatycznego detektywa.

Połączenia i SMS-y stawały się coraz częściej prywatne, milsze niż chłodne powitanie oraz grzecznościowe pytania, coraz częściej wymieniali się tym, co się działo (wcale nie plotkowali!). Mycroft kurtuazyjnie pytał o Joey, wyraził zainteresowanie spotkaniem czysto towarzyskim, i chociaż Lestrade'a znacznie bardziej ciągnęło do kobiet, a przynajmniej z tego zdawał sobie sprawę, łapał się na rozmyślaniu właśnie o spowitym tajemnicami całego politycznego świata geniuszu.

Jasne, nawet go lubił, uważał za intrygującego, lecz nawet jeśli miał ochotę, cieniutki, niemal niewidoczny cień ochoty na przeniesienie znajomości na płaszczyznę trochę bardziej prywatną, musiał wziąć pod uwagę dobro swojej córki. Był pewien, że fakt kogoś nowego, być może na stałe w ich życiu mógłby nią solidnie wstrząsnąć.

Nie ma zresztą o czym mówić, uznał w duchu, parkując przed komisariatem. To tylko hipotezy, a dla niego lepiej, żeby zajął się tymi związanymi z najnowszym zabójstwem.

stanujmy joey

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro