4. herbata gorzka żalem

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Sebastian był pewny, że oszalał, odkąd zamknięto go w domku w Greenwich i wiecznie obserwowano; chociaż większość widocznych kamer zdążył uszkodzić, nie wpłynęły ostrzeżenia ani groźby strzaskania mu drugiej dłoni, więc najpewniej zniszczył tylko te, które MI6 mu podstawiło. Mogliby podstawić Jima, przynajmniej nie tkwiłby samotnie w łóżku i nie brał kilogramów tabletek nasennych, żeby uwolnić się od echa strzału w uszach i zapachu krwi na rękach, kiedy zabierał ciało ze szpitala. Boże drogi, samo uczucie krwi spływającej strumieniem pod rękawy kurtki powinno dyskwalifikować jakikolwiek dyskomfort na resztę życia.

Nie dało się ukryć, że chociaż w jego typie były osoby równie jasnowłose jak on sam, ale drobniejsze, jeżeli już miałby się wysilać i określać jakiś swój typ, to jednak nie okazał się odporny na urok niskiego, ciemnowłosego mężczyzny, który kilka lat temu złożył mu wizytę. Ubrany elegancko, ale nie sztywniacko, z dużymi, ciemnymi oczami, długimi rzęsami i melodyjnym, śpiewnym głosem był tak stereotypowy, a jednocześnie tak wyjątkowy, że Sebastianowi zajęło dobre dwadzieścia sekund, zanim ustalił, jak sam się nazywa. 

Zostawił za sobą brudne sekreciki MI6, służbową broń i legitymację, zostawił toczącą się w podziemiu mapy świata wojnę, by wpaść w jeszcze większą, stanąć tuż przy dowódcy, który dziwnym trafem sobie go upodobał.

Herbatka w mieszkaniu na Conduit Street, kilka powłóczystych spojrzeń i znaczących uśmiechów wystarczyło, żeby zezwolił Jimowi Moriarty'emu na usadowienie się niemal na jego kolanach, z ramionami zarzuconymi mu na szyję i ustami centymetr od jego własnych, z uśmieszkiem igrającym mu na twarzy jakby właśnie wygrał wszystkie nagrody świata, a uszkodzonego i uciekającego przed służbami specjalnymi człowieka nie można było tak nazwać. 

Szybko okazało się, że można. Przynajmniej Moriarty umie, a jeśli on umie, to znaczy, że się da, i tylko to się liczyło; to, że oprócz nerwowych tików widział perfekcyjnie wypracowane resztki umiejętności, że we wraku agenta zobaczył projekt tylko czekający na realizację i może odrobinę starej dobrej musztry.

Wyszedł stamtąd oszołomiony, z czerwonym śladem na szyi skrzętnie ukrytym pod cienkim kraciastym szalikiem, równie stylowym jak cała reszta bruneta, oraz wizytówką wsuniętą w tylną (bo jak inaczej) kieszeń spodni. I zapewne milionem odcisków smukłych palców na całym ciele — pod kołnierzem na karku, choć starał się utrzymać jego dłonie w ryzach żelaznym uściskiem, trochę na żebrach, bo jakimś cudem udało się temu wariatowi wsunąć ręce pod koszulkę, bardzo dużo na twarzy, szczególnie tam, skąd odgarniał przydługie jasne włosy.

Tydzień później półleżał na dachu, ściskając w dłoniach karabin snajperski, i przymierzał się do pierwszego opłaconego zabójstwa.

— Nie wiem, dlaczego cię wcześniej nie znalazłem — Jim leżał na kanapie, z nogami przerzuconymi przez podłokietnik. Wyglądał jak świeżo upieczony student pomimo swoich ponad trzydziestu lat, z roztrzepanymi włosami i luźniejszym ubiorem (nikt nie wyglądał tak nieszkodliwie jak on, nawet gdy planował kolejne morderstwo). — Gdybym wcześniej wiedział, że mogę mieć w  swoim narożniku ślicznego, zainteresowanego mężczyznami żołnierza, już dawno zaciągnąłbym cię do łóżka. Zawsze lubiłem blondynów, jesteś dla mnie strasznie atrakcyjny, wiesz?

— Jasne — Sebastian wywrócił oczami. — Gdybym wcześniej wiedział, że mogę mieć w swoim narożniku maniakalnie zainteresowanego mną wariata, który zacznie obsypywać mnie prezentami, zacząłbym kręcić ci się pod nosem wcześniej.

— Nie śmiej się, tygrysie. — Bardzo kocie prychnięcie podkreśliło tylko urazę, ale Jim się uśmiechał jak rzadko kiedy. — Wolisz, żeby cię zdegradować do rangi zwykłego członka sieci? Nie będę cię wtedy ciągał na romantyczne kolacje przy świecach ani nie będę cię zmuszał do znoszenia mnie bez przerwy, zamieszkasz tuż za ścianą i już. — Wykrzywił usta w dziecinnym grymasie niezadowolenia, z lekko wysuniętą dolną wargą. Brakowało tylko zaszklonych łzami sarnich oczu. — Tylko bez ciebie strasznie by mi się nudziło. Wystarczy słowo.

— Nie chcę, żebyś mnie degradował, przestań, ktoś musi cię pilnować. I nie mam odwagi śmiać się z kociaka, który rzuca się z ząbkami na każdego możliwego kundla. Jeśli szarpie się z nimi, to zamierzy się też na tygrysa — odparł i uchylił się przed ciśniętym w jego stronę jaśkiem. — Też cię kocham — dodał ciszej.

Jim fuknął pod nosem, ale posłusznie podniósł się, ściągając za sobą zahaczony koc. Po drodze do sypialni zdążył się owinąć w kokon — Seb westchnął, bo będzie musiał wymusić na swoim szefie rozwinięcie owego kokonu, rozebranie się i położenie się do łóżka — i tanecznym krokiem przeszedł do wspólnej od niedawna sypialni. 

Wchodząc w układ z Jamesem Moriartym czuł się tak, jakby stanął w elfim kręgu i został natychmiast otumaniony, oszołomiony wydarzeniami wykonywał rozkazy bez sprzeciwu, będąc nagradzany bezwstydnie oferowanym co noc seksem albo czułościami. Albo, co lubił najbardziej, spokojnie przespaną nocą z królem zbrodni przytulonym jak dziecko. Z całego bruneta, oprócz genialnego umysłu, najbardziej lubił jego dłonie; szczupłe, zadbane, niepodobne do jego własnych poznaczonych drobnymi bliznami. 

Zakochanie zmieniło się w obsesję, równie niezdrową, co kuszącą i uzależniającą. Kochał tego cholernego psychola, to było pewne, co prawda nie wiedział, czy uczucia są odwzajemniane w ten sam sposób, ale jakoś zdołał się z tym pogodzić i korzystać ze swoich przywilejów ulubieńca tak długo, jak mógł. Czasem widział szczerość wyrysowaną miękko na ustach i w oczach, jakby Jim też się zakochał i to sprawiało mu przyjemność, co jednak szybko znikało pod kolejną maską, której ostre lustrzane krawędzie rozdzierały znajomą twarz zmieniając ją trochę za szybko, trochę za bardzo.

Szybko przestali traktować bliskość jako rodzaj nagrody i bez uprzedzania Jim układał się obok, naciągając na siebie kołdrę. Któregoś ranka nie zabrał swojej poduszki do siebie, jednocześnie zmieniając pokój Sebastiana w ich sypialnię.

Pierwszej nocy po Reichenbach bardzo brakowało mu Jima przylepionego do niego jak zmarznięte kocię, skulonego, z chłodnymi dłońmi pod jego koszulką, ale żywego. Nadal się nie przyzwyczaił do pustej drugiej połowy łóżka i chwytania w palce co najwyżej prześcieradła, bo na zwiniętego w kulkę mężczyznę nie było szans.

Był jego snajperem, ochroniarzem, kochankiem, na miłość boską, najprawdopodobniej się kochali, chociaż nie padło to twarzą w twarz, a Jim pocałował go w samochodzie, rzucił strzelaj celnie, tygrysie, przygryzł wargę do krwi i wyszedł na dach szpitala. Zostawił go jak zepsutą szmacianą laleczkę, choć może trafniejszym byłoby porównanie do plastikowego żołnierzyka z odłamanym ramieniem, na którym opierał broń.

Domek doprowadzał go do szału. Zabezpieczony, pod obserwacją, jak zwierzę w klatce i tak, jeśli Jim lubił nazywać go swoim tygrysem, to teraz biedna bestia rozbijała się o pręty swojego więzienia, z desperackim wyciem siniacząc się pod futrem i rozdrapując ciało pazurami.

Uszkodzoną dłoń przeszywał ból, kiedy rozbił kolejne z luster. Warczał ze złością na ostry trzask szkła, odłamki, z których część wbiła się cienkimi drzazgami w bandaż i skórę, tępy ból bez źródła zwyczajnie pulsował w kościach palców. Wątpliwej jakości ozdobna rama leżała na podłodze, pozłacana głupią metaliczną farbą. Podobne, ale lepszej jakości lustro mieli w swojej sypialni, na ścianie nad łóżkiem, bo Jim lubił się przeglądać przy każdej możliwej okazji. Teraz apartament zapewne stał pusty; nadal miał do niego klucze, oddali mu jego osobiste rzeczy kiedy go wypuścili z celi, oprócz telefonu służbowego, który zatrzymali do przeszukania na każdy możliwy sposób. Nie żeby go to obchodziło, nie miał tam nic osobistego.

Strzaskane fragmenty zaścielały podłogę, okruchy rozbitego szkła chrzęściły pod bosymi stopami, kiedy zostawił za sobą szczątki i szedł na tyle uważnie, żeby nie wbić żadnego dużego odłamka w stopę. Opatrunek przesiąkł krwią, a rany, teraz uzupełnione o lustrzane nacięcia, piekły jak sam diabeł. Reichenbach, Sherlock Holmes, jego pieprzony braciszek z kompleksem boga, wszystko zasłużyło na zniszczenie, skoro zabrało mu jego drogiego Jima. Złość przelewała się ciężkimi falami barwy ołowiu, równie trującymi, zostawiała półokrągłe odciski od paznokci wbitych w wewnętrzną stronę dłoni.

Światła raziły go w oczy, kiedy około jedenastej rano rozmawiał w saloniku z Eurus Holmes. Jak dotąd jako jedyna opowiedziała się po jego stronie, wymusiła na własnym bracie wypuszczenie go, teraz wpadając z wizytą co drugi, trzeci dzień, żeby nie czuł się samotny. O ile na początku były to wizyty bardziej oficjalne, w ołówkowej spódnicy i marynarce, o tyle teraz pojawiała się na progu w dżinsach i flanelowej koszuli. Kamuflaż w nieco innym wydaniu niż ten, z którym był zaznajomiony, ale niewątpliwie skuteczny; właściwie gdyby założyła okulary przeciwsłoneczne, mógłby jej nie rozpoznać. Za każdym razem wyglądała trochę inaczej; raz jak nastoletnia fanka popu, raz jak poważna bizneswoman, raz jak studentka. Kiedyś opowiadała, że zdarzało jej się pod kogoś podszywać i tak między innymi mandat za parkowanie został wypisany na nazwisko niejakiej Faith Smith.

Kotek wyciągnął zwinięte do tej pory łapki i wbił pazurki w materiał jego dżinsów.

— Pshh, kotek — pogłaskał nadszarpnięte uszko czubkiem palca, uzyskując zadowolone mruczenie. — Dorośli rozmawiają. — Maleństwo niezdarnie uchwyciło jego palec w łapki pomrukując, gdy łaskotał czubkiem odsłonięty brzuszek.

— Przywiązałeś się do niego, co? — Eurus uśmiechnęła się lekko. Nie tak cierpko jak Mycroft, który urządził mu piekło jak tylko zacisnął na nim szpony i nie tak złośliwie jak Sherlock, o którym Seb wiedział aż za dużo, i zazdrość nadal go piekła. Co z tego, że to on obejmował i całował Jima, skoro ten nawet tego nie czuł, pochłonięty rozmyślaniami o detektywie, a nawet czasem go odpychał mamrocząc coś o niewyżyciu i prostytutkach. Coraz częściej przed śmiercią miejsce Sebastiana u boku Moriarty'ego zajmował Holmes, który grał z nim jak równy z równym, a więc tak, jak on sam nigdy nie będzie potrafił, bo nie był w stanie ogarnąć całej szachownicy. 

Może jednak lepiej, żeby Jim pozostał martwy?

— Nie lubię wracać do pustego domu. Przynajmniej on na mnie czeka.

☂︎

Porcelanowe filiżanki w drobne różyczki stały równo przy każdym krześle ustawionym przy stole na tarasie; pogoda zaczynała zezwalać na spotkania na zewnątrz bez ryzyka burzy-niespodzianki. Mycroft większością sił powstrzymywał się od dyskretnego podebrania jeszcze jednego różanego cukierka z ładnej szklanej patery. Winą za zamiłowanie do słodyczy obarczył dawno temu trudną pracę, gdzie nawał obowiązków niejednokrotnie brał górę nad odpoczynkiem czy snem, a coś słodkiego zdecydowanie poprawiało mu humor.

Słodkiego jak różane cukierki w szeleszczących papierkach, nie jak kilkulatka wybierająca go na pierwszą osobę, z którą się przywita. 

Joey Lestrade zdążyła wytrzeszczyć oczy na widok psa, wyściskać drobnymi rączkami jego całe rudawe ciało, uciec poza zasięg rąk ojca, zgrabnie wyminąć dużą donicę i wyhamować, zanim objęła ramionkami Mycrofta.

— Cześć — pisnęła uradowana. Ciemne włoski rozwiewał lekki wietrzyk. — Lubię twojego psa.

Wysoki iloraz inteligencji? Roztrzaskany o brązowe, ciepłe oczy i przepraszający uśmiech.

— Mycroft — Lestrade uścisnął mu dłoń, po czym obrzucił córeczkę spojrzeniem. — Joey, musisz puścić, nie można się tak rzucać na ludzi. — Elegancki, ale nie sztywny ubiór naprawdę mu pasował, jasna koszula praktycznie czyniła cuda. — Wybacz, ma małe pojęcie o przestrzeni osobistej. Przywitaj się z Eurus, okej? I resztą, może się stęsknili. 

— Okej — dziewczynka wyszczerzyła się zadowolona; po chwili zwolniła uścisk i odbiegła w stronę drzwi, skąd dobiegała mieszanina głosów. 

Greg przeniósł wzrok na nienaturalnie wyprostowanego szatyna, stojącego niemal na baczność. 

— Już poszła. Wybacz, nie zawsze można ją powstrzymać przed przytulaniem każdego dookoła. Może jej przejdzie — dodał z widoczną skruchą, ale nie wyglądał na szczególnie przejętego wyczynem córki. — Jest ktoś, przed kim powinienem się przygotować na wypadek trudnych pytań?

— Ciotka Elizabeth, tak sądzę. Z niewiadomych powodów usiłuje wyswatać i mnie, i Sherlocka, Eurus chyba sobie darowała. Zna jej reputację. Damska wersja Casanovy — prychnął pod nosem. — I postrach połowy MI6.

— A druga połowa?

— Nie jest przy zdrowych zmysłach. Ostatnio konflikt przeszedł na wyższy szczebel, bo zażądała usunięcia nadzoru monitoringiem nad... zatrzymanym — tak, to odpowiednie słowo. — Byłym agentem aresztowanym za współpracę z Moriartym. Za to zaskakująco wiernym, bez względu na metodę nie chciał nic wyjawić.

— Kto to? Oczywiście, jeśli mogę wiedzieć. Nie pójdę z tym do prasy, obiecuję — zażartował Lestrade z uśmiechem. — Ani nie ogłoszę. 

Mycroft westchnął. Z jednej strony dzielenie się tajnymi informacjami było tak niemycroftowe, że niemożliwe, a jednak miał nieustępliwe wrażenie, że byłoby dobrze opowiedzieć zaufanemu komuś z zewnątrz o detalach i być może uzyskać świeżą opinię wobec sprawy. Pominąwszy fakt, że łamał tym zasady własnego protokołu, ale cóż; wysoko postawieni zwykle mogą więcej.

— To nadal tajne informacje. Nie powinienem się nimi dzielić, ale... — wziął głęboki oddech — ufamy ci, całą trójką, i mamy nadzieję, że nikt inny się nie dowie. I może być potrzebna kolejna para rąk do powstrzymanie Eurus przed zamordowaniem szefa wydziału, ostatnio niemal pozbawiła go przytomności chińską wazą.

— Co zrobił?

— Przyznał się do torturowania zatrzymanego.

— Obawiam się, że stoję po stronie Eurus — przez ciemne oczy przemknął cień gniewu. — Przecież tortury są niedopuszczalne, macie to w Konwencji Genewskiej. Chyba że, oczywiście, on nie zawraca sobie nimi głowy. Jak nazywa się ten człowiek?

— Powiem ci później — zdążył odpowiedzieć Mycroft, zanim podeszła do nim wysoka, jasnowłosa kobieta i objęła go w ściśle ciotkowy sposób, zostawiwszy tym samym Gregowi widok na zamknięte z politowaniem oczy oraz sztuczny uśmiech.

— Ciocia Elizabeth — odparł z nieszczerym zadowoleniem, gdy ta odsunęła się lekko, wciąż trzymając dłonie na jego ramionach. — Miło cię widzieć, ciociu.

— Mycroft, kochanie, ależ ty wydoroślałeś podczas tego wyjazdu — poklepała go po policzku, uśmiechając się jakby od tego zależało jej życie. Uśmiech był ledwie stopień niżej niż cierpkie skrzywienie. — Powiedz mi, masz już kogoś? Moja przyjaciółka, Beth, ma uroczą siostrzenicę, spodobalibyście się sobie, mam jej numer telefonu, gdybyś chciał... — ćwierkała, ujmując go pod ramię i powoli prowadząc do stolika.  — Mam też jej zdjęcie, jeśli chcesz ją zobaczyć, jest śliczniutka — dodała, pokazując mu na ekranie młodą, ciemnowłosą dziewczynę. 

— Nie, ciociu, dziękuję — odwrócił wzrok, nie zaszczycając siostrzenicy Beth nawet spojrzeniem, i zerknął na Lestrade'a, beztrosko rozmawiającego z Eurus, która zawzięcie gestykulowała. Tuż obok, jakżeby inaczej, stała Irene w eleganckiej, białej sukience i perłowym naszyjniku. Jej dłoń była spleciona z tą należącą do najmłodszej Holmes (jakże inaczej, być może tym razem udało się im obydwu zestalić chwiejną relację), a ona sama uprzejmie przysłuchiwała się rozmowie.

Gregory jeszcze chwilę pożartował z kobietami, po chwili uzbrojony w filiżankę różanej herbaty skinął im głową i powrócił do Mycrofta.

— Och, zostawię was, chłopcy — zdecydowała natychmiast ciotka, patrząc na Mycrofta ze znanym mu, demonicznym błyskiem swatki w oku. Ciemne, starannie wytuszowane rzęsy okrywały bystro śmigające spojrzenie, które poświęciło całą sekundę na przeskanowanie inspektora. Chwyciła bratanka za rękaw. — Pasujecie do siebie, ani mi się waż to popsuć — dodała surowo. 

Holmes poczuł żenujące gorąco pełznące od szyi aż do policzków.

— Wybacz jej — zwrócił się do rozbawionego całą sytuacją Grega, który uśmiechał się w swoją herbatę. — Uparła się nas wyswatać jak najszybciej.

— Może uznała, że skoro nie jesteś zainteresowany siostrzenicą jej przyjaciółki, to będziesz nieznanym ci jeszcze kuzynem jej koleżanki — podsunął Lestrade. — Wygląda na taką, która się nie poddaje dopóki nie osiągnie celu.

— Nawet nie wiesz, jak bardzo jest natarczywa, pojawia się kiedy się tego najmniej spodziewamy i przedstawia kolejne x kandydatów.

— Za to kiedy ja się najmniej spodziewam, podjeżdża po mnie czarny samochód z agentką za kierownicą i wywozi mnie nawet nie wiem gdzie. 

— Bardzo zabawne, Sherlockowi by się spodobało — fuknął Mycroft.

— Na porwania mogę narzekać tylko z Johnem, jego też ciągle gdzieś wywozicie. Miałeś mi powiedzieć, kim był ten zatrzymany — przypomniał Gregory. Brązowe oczy omiotły zaciśnięte dłonie eks-ambasadora, ten zaś wziął głęboki wdech.

— Nazywał się Sebastian Moran, był jednym z naszych najlepszych agentów. Zdradził kilka lat temu, zwerbowany przez Moriarty'ego, i odtąd był praktycznie duchem; nikt go nie widział, nikt nie wiedział. Po śmierci swojego szefa-kochanka już się nie ukrył, ale mam przeczucie, że dopadliśmy go za szybko.

— Moment — policjant potrząsnął głową. — Jego kochanek popełnił widowiskowe zresztą samobójstwo, a wy go aresztujecie, zamykacie i przymykacie oko na tortury? Odwiedza go ktoś chociaż w tym więzieniu? — dodał wyraźnie wzburzony.

— To "więzienie" to domek w Greenwich i jest pod stałą obserwacją. A odwiedza go Eurus, możesz ją śmiało wypytać. Chętnie ci opowie wszystkie kompromitujące szczegóły — odparł Mycroft nieco chłodniej, niż zamierzał. — Bywa u niego nawet mimo zakazu.

— Co ja? — Eurus, uwieszona ramienia Irene, podeszła do nich cała w skowronkach.

— Odwiedzasz Morana w jego domku — wyjaśnił zgryźliwie.

— Domkiem bym tego nie nazwała, raczej aresztem i celą w jednym. I potrzebujemy opatrunków na jego dłoń, jeśli ma wrócić do jako takiej sprawności. Strzaskaliście doborowemu snajperowi jego prawą rękę, nie krzyw się tak, bo to nie ty masz prawo — upomniała go. Jasne oczy, zwykle barwy górskiego jeziora, ściął lód. — I potrzebujemy sprzętu do opieki nad małym kotkiem. Sebastian przygarnął bezdomne kociątko, jest najsłodsze na świecie.

Lestrade przygryzł wnętrze policzka ze złością. Ktoś, kto przygarnął kociaczka z ulicy, stracił bliską sobie osobę oraz był poważnie kontuzjowany, bo zmiażdżone kości to nie zabawa być może nie powinien tkwić całymi dniami sam w domu. Właściwie w więzieniu, to bardziej adekwatne określenie. Był mordercą, płatnym i to dobrze, ale jednak obraz samotnego, zajmującego się słabym stworzonkiem rannego eks-agenta wzbudzał w nim tylko współczucie.

hej

a tu kogo lubicie najbardziej

oprócz kotka bo jego wszyscy lubimy

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro