6. zimny nagrobek

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Eurus właściwie ciągle się martwiła. Teraz też, kiedy stała obok Sebastiana zapalającego znicz, miała ogromną ochotę go przytulić, pozwolić mu się wypłakać, wypchnąć z siebie cały ciężki żal, który od śmierci Jima snuł się za nim bez przerwy, niekiedy chwytając za gardło — wtedy odbierała telefon w środku nocy, ubierała się i jechała do Greenwich. Zwykle już na nią czekał, blady i roztrzęsiony, z kociątkiem w dłoniach, często słyszała gotującą się wodę na herbatę. Wiedziała, kim był Moriarty, śledziła jego poczynania na równi ze swoimi braćmi, zaangażowanymi w rozbicie dotąd nieuchwytnej sieci, której małe części zdołali unieszkodliwić. Po głośnej medialnie sprawie z obrazem wodospadu Reichenbach i samobójstwie Jima Moriarty'ego poznała aresztowanego, pogrążonego w żałobie eks-agenta MI6, które to obeszło się z nim raczej brutalnie, przetrzymując, torturując i przesłuchując. Pewnego wieczoru, gdy strażnicy wpuścili ją z apteczką do oślepiająco białej celi, wyposażonej w metalowe, przytwierdzone do podłogi oraz ścian meble (procedury bezpieczeństwa), po raz pierwszy z nim porozmawiała, opatrując strzaskaną dłoń najlepiej jak umiała.

Ubrania na szczęście nie były w przepisowej bieli, inaczej chyba by oszalał. Albo nie chcieli widzieć doskonale odcinającej się na jej tle czerwieni na każdym przesłuchaniu.

— Będziesz musiał iść z tym do szpitala, nie mogę nic więcej zrobić. Przykro mi — zacisnęła usta na widok szybko przesiąkającego krwią bandaża, po czym popchnęła w jego stronę apteczkę. — Zatrzymaj to, przyda ci się.

Sebastian na początku skojarzył jej się z zahukanym, zaszczutym zwierzęciem, zamkniętym w klatce, rannym i pozostawionym samemu sobie. Mało co mówił, widziała, że płakał — miał zaczerwienione, opuchnięte okolice oczu — brzydkie pręgi na plecach rzuciły się w oczy od razu, zaznaczając swoją obecność śladami na golfie, dopiero co opatrzoną dłoń przycisnął do klatki piersiowej.

— Nie wiem, czy mi pozwolą — odparł po chwili, ale posłusznie położył błękitną torebkę na szafce. — Wiesz, czy będę mógł stąd wyjść? Zadają mi bez przerwy to samo pytanie, jeśli przyszłaś tu w tym samym celu to nie wiem, gdzie jest Jim Moriarty, nie mogłem go pochować. — Spuścił głowę; po policzku popłynęło kilka łez. — Też chciałbym wiedzieć, gdzie mogę go znaleźć.

Obawiała się, że właśnie znalazł odpowiedź. Wciśnięty pod rozłożystą sosnę nagrobek szarzył się wśród opadających liści. Uprzątnęli trochę płytę, zrzucili z niej cieniutkie gałązki oraz parę szyszek, i teraz Seb zapalał już trzeci znicz.

— Tęsknię za nim. Nigdy nie sądziłem, że to on pierwszy umrze, zawsze myślałem, że to będę ja — prychnął, jakby chciał wyśmiać swoją własną naiwność, chociaż prawdopodobieństwo jego śmierci było o wiele większe. Rozumiał to, akceptował, nawet się z tym pogodził, że najpewniej nie dożyje spokojnego starzenia się u boku Jima (sam koncept brzmiał bardzo nie na miejscu — oni dwaj i dożycie starości? Seb nie dawał sobie szans na dotarcie do czterdziestki), ale wtedy Moriarty musiał oczywiście wyskoczyć ze swoim planem, Reichenbach i strzelił sobie w usta. Teraz leżał pochowany w płytkim grobie, z paroma zniczami na kamieniu, niejako osierociwszy kiedyś kochane, rozpieszczane porcelanowe serduszko, rozbite na drobne kawałki zanurzone w kałuży krwi. — Myślisz, że powinniśmy mu położyć jakieś kwiaty? 

— Lubił je? — spytała i natychmiast pożałowała; gdyby Moran wiedział, chyba by nie pytał.

— Nie wiem, nie miałem okazji zapytać i już nie będę miał. Chciałbym, żeby tu był, chociaż jakby się teraz tu pokazał, w swoim garniturze i okularach przeciwsłonecznych, to chyba bym go udusił.

— Ja chyba też. — Eurus pokiwała z zadumą głową. — Wracamy do kotka czy chcesz jeszcze z nim... zostać? Mogę wrócić sama — dodała szybko. — Nie ma problemu. Zostań tyle czasu, ile potrzebujesz.

— Wracajmy. — Ostatnie spojrzenie na szary kamień, wijące się we wkładach płomienie znacznie mniej przyjazne niż te, które wieńczyły świeczki, bo mocniej zabarwione oraz dymiące. — Kupię mu kwiaty następnym razem. 

Kupi, oczywiście, jego ulubione czerwone róże, tyle bukietów, ile będzie w stanie znieść widywanych na płycie nagrobnej, podświetlonych słabymi płomieniami żarzących się zniczy. Będzie tu zawsze przychodził, kiedy poczuje potrzebę, bo teraz już wie, że ma gdzie przyjść, do kogo nie chce się sformułować, bo chociaż będzie szedł na cmentarz, będzie sam sobie powtarzał, że idzie do Jima.

— I nie powinienem zostawiać kotka na tak długo, już chodzi i wspina się po meblach, ale wolałbym mieć go na oku — wyznał.

Eurus objęła go luźno w pasie. Sebastian trzymał się lepiej, niż myślała, bała się, że on  kompletnie się załamie przy grobie i będzie musiała odciągać mężczyznę dwa razy większego od siebie, uspokajać go, pocieszać, jednak chyba większość obtłuczonych skorupek, jakie zostały po roztrzaskaniu mu serca o dach szpitala, udało mu się złączyć w jako tako funkcjonującą całość. Jasne, będzie mu brakowało porannej herbaty z kimś, zaparzania dwóch filiżanek zamiast jednej, ciepłej drugiej strony łóżka gdy wyciągał ramię i zahaczał o te  drobniejsze, bledsze, by po chwili automatycznie przyciągnąć Moriarty'ego do siebie zanim zdążył chociażby otworzyć oczy. 

Jim zawsze otwierał najpierw jedno oko, przyglądał mu się chwilę, po czym zamykał je i z uśmiechem wyrażającym najwyższe zadowolenie sam wtulał się w niego najmocniej jak potrafił.

Kotek leżał wyciągnięty w swoim koszyczku, chyba drzemał po jedzeniu, sądząc po opróżnionej miseczce.

— Nie patrz tak na mnie, wiem, że nie może ciągle spać w koszyku. Znajdę mu jakieś... łóżeczko. Legowisko. Gdziekolwiek koty śpią — obiecał, gdy Eurus poprawiła skłębione kocyki. 

— Powinno jakieś być w tych torbach, które przyniosłam. Widzę, że nie przejrzałeś, nic się nie stało — powiedziała z rozbawieniem na widok wciąż zapiętych toreb i zakłopotania Sebastiana. — Zaraz coś znajdę, pewnie jest tu gdzieś składany drapak albo zabawki, żeby miał się na czym wyżywać. Zrobisz kawę? 

— Już zaraz. — Moran pogłaskał kociątko po główce i wyszedł do kuchni. Po chwili dobiegło stamtąd pobrzękiwanie kubków. Tymczasem okazało się, że w czeluściach bagaży z nowym wyposażeniem dla kociaka znalazł się nie tylko kilkupiętrowy drapak (dobrze, że wrzuciła pudło z takim, gdzie na najniższym podeście było wyłożone pluszem, mięciutkie posłanie, bo to rozwiązywało problem łóżeczka) ale również zestaw zabaweczek pozbawionych jakichkolwiek ostrych, twardych elementów, pluszowe gniotki, które można było gryźć, drapać, przytulać, a nawet na nie polować. Kot powinien być zadowolony.

— Mamy to — zakomunikowała triumfalnie, unosząc kilka maskotek. — A w drapaku jest legowisko, więc wybrałam dobry.

— Bardzo dobry. — Sebastian postawił obok dwa kubki z kawą i otworzył pudełko. — Nie wychodzisz stąd, dopóki tego nie złożymy, obiecuję ci to. — W środku leżały platformy, podstawki, drabinki, słupki; cała masa tego, z czego zwykle koty mają podobną radość jak z kartonu, a co się im kupuje, żeby w tym nieszczęsnym kartonie nie spały. — Chyba, że zwyczajnie wstawię mu tam małe pudełko, przynajmniej nie będzie łaził po domu. Jest malutki — dodał z czymś w rodzaju czułości w głosie, patrząc na śpiące maleństwo. — Nie chciałbym, żeby zrobił sobie coś przez przypadek.

☂︎

Jim wyprostował się i westchnął. Nie podobało mu się zamknięcie Sebastiana w jakimś głupim domku w Greenwich (chociaż usłyszał, że już nie musi nosić bransolety lokalizacyjnej, i chwała mu za to), nie podobał mu się uporczywy brak kontaktu, bo chociaż to on zakończył ich związek dosyć gwałtownie, doskwierała mu tęsknota. Zasypianie samemu w łóżku wcale nie jest takie fajne, uznał, bo zanim zatrudnił blondyna i kazał mu się wprowadzić, myślał, że w istocie jest samowystarczalny. Potem powoli, powoli Seb roztopił jego serce, pokochał i pozwolił się pokochać, a to były chyba najlepsze lata jego życia.

Czekała go rozmowa z kimś, kogo serce było chyba nie tyle okute lodem, co z niego zbudowane. Nie miał szczególnej ochoty na powrót do zarządzania siecią, gdy Sherlock poradził sobie ze zniszczeniem sporej części, a zablokowanie jego wszystkich, wypchanych po brzegi kont bankowych było niemożliwe (raje podatkowe, świetna sprawa), miał więc nadzieję, że dogada się z Mycroftem Holmesem — w końcu politykę uprawia się na boku — Moriarty zniknie, jakby nigdy nie zmartwychwstał, i zamieszka w Greenwich ze swoim chłopakiem.

Jeśli, oczywiście, rzeczony chłopak nadal będzie chciał go widzieć. Nie zdecydował się jeszcze, czy lepiej wparadować do domku z dumą i głośnym tęskniłeś?, czy lepiej zrobić smutną minkę, patrzeć na Seba jak niesłusznie (?) zbity szczeniaczek i dać się wciągnąć w powrotem w ich mały, wspólny świat. Na razie, żeby to w ogóle było potrzebne, musiał dogadać się z Mycroftem, a tu stał na mniej uprzywilejowanej pozycji.

Drzwi zaskrzypiały. Nie wiedział tego, ale na tym samym krześle, w równie deszczową pogodę siedział Sebastian, w swoim ciemnym golfie przylepionym do pleców zasychającą krwią i wymęczony jak nigdy, ze skrępowanymi z tyłu ramionami.

— Moriarty.

Przez chwilę miał idiotyczną ochotę wstać i skinąć głową.

— Nie mam zamiaru powracać do sieci — zaczął od razu, przekrzywiając głowę. — Możesz mi nie wierzyć, ale cała pajęczyna — rozłożył teatralnie ramiona — była przeznaczona na stracenie od mojej śmierci. Nie obchodzi mnie to, co z nią robicie, rozszarpujcie sobie dalej, skoro aż tak tego potrzebujecie. 

— Więc czego chcesz? Wracasz po dwóch latach, czego żałuję, powinieneś mieć dożywocie na karku.

— Ale nie mam, panie Holmes. Mam za to, szczerze, chęć powrotu do Sebastiana. Wiem, co kazałeś mu zrobić i mam ochotę zdjąć z ciebie skórę żywcem, ale... — wciągnął gwałtownie powietrze — mam do zaproponowania układ. 

— Układ. — Mycroft zmarszczył brwi. Jeśli była opcja szybkiego, bezpiecznego pozbycia się zbrodniarza z życia publicznego albo chociaż gwarancja, że zostanie przykładnym obywatelem, a to wszystko bez atmosfery skandalu, było warto. Sam był niby na emeryturze, z czego Eurus ciągle się śmiała, ale nadal spędzał tutaj wiele czasu, głównie doradzając i wspierając Antheę, która przejęła jego pozycję po mianowaniu go ambasadorem w Stanach Zjednoczonych, a z którą radziła sobie bardzo dobrze. — Słucham w takim razie, co upadły Napoleon zbrodni — tutaj uśmiechnął się szyderczo — może mi zaoferować.

— Moriarty nie wraca. Przestaję się z wami bawić. Zostaję dobrym obywatelem. Amnestia dla Sebastiana — wyliczył Jim, z każdym elementem coraz bardziej pewny siebie; butny uśmiech pojawił się na jego twarzy. — Może być?

— Twój... kochanek powinien oczekiwać na horrendalną liczbę rozpraw i mieć postawione zarzuty tylu morderstw, że też zostałby skazany na dożywocie — odparł kwaśno Mycroft. — Mogę się zgodzić pod jednym warunkiem. Jeżeli zacznę podejrzewać, że coś knujesz, Sebastian Moran zostaje aresztowany i spędzi resztę życia w więzieniu bez procesu. Kluczem będą podejrzenia, wystarczy nawet drobna rzecz, więc sugeruję zachowywanie się naprawdę wzorowo. Potem nikt nie będzie was słuchał. Masz jedną szansę.

Ach, tak. Karta skrzywdzę twojego chłopaka, pieprzony as w rękawie. Z drugiej strony nie miał zamiaru być nikim innym niż ohydnie bogatym, mieszkającym na przedmieściach Londynu nie-do-końca przyzwoitym Irlandczykiem. Może nawet zacznie płacić podatki, żeby podkreślić swoje dobre chęci, od czegoś w końcu trzeba zacząć. 

— Nie planuję z niczym wyskakiwać. Miło się z tobą negocjuje — odparł słodko, wyciągając dłoń do uścisku. Co prawda coś kłuło go w środku, że właściwie założył się z Holmesem o życie swojego chłopaka, co niezbyt pasowało do nowej persony, którą sobie stworzył, ale zbył to krótkim prychnięciem. Nikomu o tym nie powie i zwyczajnie będzie się pilnował. Być może właśnie wpadł w cudzą sieć, już się zaplątał jak bezradna mucha w pajęczynie, trzepocząca rozpaczliwie skrzydełkami, ale... cóż, tu chodziło o Sebastiana. Zaplątałby się jeszcze bardziej, gdyby to miało zapewnić mu bezpieczeństwo.

Teraz trzeba było tylko wrócić tak, żeby nie zostać zamordowanym w progu.

☂︎

Mycroft bez przekonania sięgnął po listek tabletek na ból głowy i równie niechętnie wyłuskał z niego jedną pastylkę. Zdarzały mu się paskudne migreny rujnujące porządek całego dnia — niby był na emeryturze, oficjalnie w stanie spoczynku, mógł spędzić resztę życia na miłym nicnierobieniu, ale wiedział, że najzwyczajniej się tym znudzi. Nie miał zamiaru uciekać się do sherlockowych sposobów zapanowania nad własnym umysłem, igły go brzydziły, niezależnie czy te od narkotyków, czy pobierania krwi, jednak w którymś momencie zaczął przegapiać zakrawające na nałogowe sięganie po zawsze wciśnięte w kieszeń czy bagaż podręczny leki. Suplementy, ściślej mówiąc, bo w przypadku ewentualnego, wynikającego z roztargnienia przedawkowania szkody wyrządzone organizmowi może nie byłyby aż tak duże.

— Odłóż to — rozległo się tuż za nim; odwrócił się trochę mniej zgrabnie niż zamierzał.

— Gregory. — Nawet nie silił się na uśmiech. Ugoda z Moriartym, osiągnięta na boku nieco mu ciążyła, ale przecież zrobił to dla dobra wszystkich. — Miło cię widzieć.

— W ciągu półtorej godziny bierzesz trzecią tabletkę, zostaw. Nie znam się aż tak na lekach, ale masowe branie ich nie może być dobre. — Lestrade zręcznie wyjął mu z palców białą, przedzieloną ułatwiającą złamanie linią pastylkę. Przeczytał napis na opakowaniu, a z każdą linijką marszczył brwi coraz bardziej. — Wiesz w ogóle, jak się z tym obchodzić czy udajesz, że po następnej przestanie boleć głowa?

— To nie jest czas na dyskutowanie o moich nawykach, jestem zmęczony.

— Połóż się. Nikt cię nie zatrzymuje. Nie twierdzę, że ci przejdzie, ale masz jakąś szansę. Poważnie, korzystaj z tego, dopóki Joey bawi się z Eurus — w ciepłym głosie było słychać rozbawienie. — Chyba, że wcześniej one się zmęczą, ale przespać się możesz tak czy inaczej.

— Nie wierzę, że się zgadzam — westchnął Mycroft, ale posłusznie zdjął z siebie marynarkę i odwiesił ją na krzesło. Spojrzał pytająco na obserwującego go policjanta.

— Tak, zajmę się Sherlockiem. Dopilnuję, żeby nic mu się nie stało, umiem się z nim obchodzić.

— Eurus i Joey? — dopytał bardziej dla zasady niż z faktycznego uporu; lubił rozmawiać z Lestrade'em, nawet jeśli rozmowy kręciły się głównie wokół kłopotów, jakie sprawiał Sherlock. Na szczęście od jakiegoś czasu ich pogawędki biegły trochę innym torem, również pełnym młodszego Holmesa, ale z większą dozą prywatności. Co z niewiadomych, splątanych w ciepły, jaśniejący węzeł w piersi powodów go cieszyło, w końcu uznawał samego siebie za niezdolnego do zakochania się, jednak najwidoczniej bijące odrobinę za szybko serce miał inne zdanie.

— Nimi też się zajmę, chociaż mam wrażenie, że to Eurus zajmie się nami. Nikomu się nic nie stanie, obiecuję. 

— Ufam ci. Za godzinę będę już na nogach i sam ich opanuję, nie rób sobie kłopotu.

— Żartujesz? — Greg spojrzał na niego z właściwym sobie uporem. — Dwie godziny. I żaden kłopot, Sherlock to taki prawie... trudny chrześniak — uśmiechnął się. — Połóż się, wyśpij, wróc jak będziesz się czuł lepiej.

— Tak zrobię. Dziękuję — dodał Mycroft ciszej, gdy Lestrade już wyszedł, a on sam naciągał na siebie narzucony starannie na łóżko miękki koc. 

Obudził go brzęk tłuczonego szkła. Zaraz po nim nastąpił głośny syk, szybko stłumiony. Przekonany o odpowiednim czasie drzemki, w końcu to miały być tylko dwie godzinki, założył na siebie marynarkę i wyszedł z sypialni. Ciasny korytarzyk łączył jego pokój z niedużym pomieszczeniem przed pokojem Eurus; dom Holmesów był pełen zakamarków, wnęk, pewnie nawet przejść za obrazami, a gdyby oparł się o wystającą z pilastra lampkę, uchyliłby drzwiczki do tajnego tunelu. 

Wciąż miał ochotę iść spać, gdy schodził do przestronnej kuchni. Tam, na środku, owinięty w granatowy cienki szlafrok stał Sherlock, jeszcze bledszy niż zwykle, a zaskoczony wyraz twarzy zdradzał, że chyba nie zauważył upuszczenia filiżanki, dopóki jeden z odłamków nie wbił mu się w skórę stopy. I tak, w kałuży słabej, ziołowej herbaty wyróżniała się szkarłatna strużka krwi.

— Nie zauważyłem — odparł, zanim jeszcze padło pytanie. — Obudziłem cię?

Mycroft rzadko kiedy kłamał swoim bliskim (dyplomacja to zupełnie inna sprawa, tam posługiwał się złotymi półprawdami i srebrnymi kłamstewkami dla Królowej i kraju, to było uzasadnione). Tym razem zdecydował się na taki właśnie krok.

— Nie, i tak miałem wstawać — rzucił gładko. Sherlock na pewno wiedział, że nie mówi prawdy, znali się za dobrze, ale nie poruszył tematu ani słowem.

— Szkoda — na usta Sherlocka wbłądził łagodny, psotny uśmiech. — Wychodzisz z formy, braciszku, co z nieprzespanymi nocami?

— Lestrade kazał mi iść spać zamiast brać tabletki na ból głowy. Poskutkowało, jesli jesteś zainteresowany, czuję się lepiej.

— Chwała mu — szatyn wywrócił oczami, wciąż z lekkim uśmiechem. — Pomożesz mi to sprzątnąć, zanim mamusia zobaczy?

Mycroft prychnął, rozbawiony. Oczywiście, że pomoże, może demonstrował co innego publicznie, ale naprawdę kochał swojego młodszego braciszka. Nawet jeśli widok nienaturalnie chudych, bladych ramion poznaczonych błękitnawo-sinymi żyłami łamał mu serce, podobnie jak papierowej skóry i coraz większych trudności z jako takim funkcjonowaniem. 

— Pomogę — skinął głową, ale kucnął obok brata i powoli zaczął wyjmować z bałaganu większe, białe skorupy, jedną nawet z ocalałym uszkiem. Gdy pozbyli się ryzyka narażenia kogoś innego na kontuzję, bo oczywiście nie można było zmusić nikogo do niechodzenia boso po domu, wyjął apteczkę z szafki, schludnie zapakowaną w błękitną torebkę. — Usiądź na krześle, muszę ci wyjąć odłamki z rany i zabandażować. Naskarżę, jeśli będziesz chodzić bez butów — dodał pół żartem, pół serio. O ile mamusia załamałaby ręce i upomniała syna, że o własne zdrowie też należy dbać, o tyle John i Lestrade mieliby gotowe wychowawcze pogadanki na ten temat, a ponieważ Greg wychowywał córeczkę, zapewne miał ich cały zestaw.

O wilku mowa; inspektor właśnie wchodził do kuchni. Widząc nie do końca zatarte ślady po małym wypadku uśmiechnął się tylko wszechwiedząco, pogodzony z losem.

— Nie można was dwóch zostawić samych, co?


kochajmy sebastiana

mycrofta trochę też

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro