8. jedwabny krawat

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dziwnie było stracić Jima po tygodniu, jeszcze raz. Te siedem dni było przyjemnym niemal złudzeniem, spanie w swoich ramionach, leniwe poranki, nawet rehabilitacja okaleczonej dłoni; wszystko było trochę mniej trudne, kiedy Jim był obok, z solenną obietnicą lepszej przyszłości na ustach, kiedy go całował. Cóż, ta przyszłość właśnie się rozbiła o czyjś plan, rozprysnęła jak stłuczone z rozmachem szkło, i znów będzie musiał ją pozbierać.

Zwiesił głowę. Nawet kotek, tulący się do niego kiedy tylko mógł nie był w stanie poprawić mu humoru, ocierał się jeszcze bardziej, bo przez ostatnie dni głaskały go dwie pary rąk. 

— Znowu jesteśmy sami, huh — mruknął, podnosząc kociaka i przytulając go do policzka. Malutkie łapki oparły się o nieogoloną skórę, chłodny nosek dotknął jego własnego. — Gdzie on może być? Poszedł po swoje rzeczy do starego mieszkania i nie wrócił. — Nie powiedział tego na głos, ale co jeśli Jim nie żył naprawdę? Za bardzo się bał dopuścić do siebie tę myśl, przecież ostatnie dni były takie prawdziwe, namacalne, wspólne, a nawet on nie jest w stanie halucynować na tyle długo i takich... realnych rzeczy. Ciepło trochę drobniejszego ciała tuż przy jego własnym, podobnie jak ciężar, było zbyt prawdziwe, żeby zwyczajnie je uroić z żalu. Suche wargi i blade policzki, które całował, tak samo jak ciemne włosy, też były trochę za realistyczne, żeby wrzucić je do jednego worka z halucynacjami. Krzywe uśmiechy, chłodne dłonie wciśnięte pod jego sweter albo owinięte wokół szyi, miły ciężar na klatce piersiowej, kiedy Moriarty zdecydował się na nim wyciągnąć — to wszystko było zbyt prawdziwe. Jim niezaprzeczalnie z nim był, tylko gdzie teraz zniknął? 

— Zadzwonię. 

☂︎

Jim uśmiechał się pod nosem, otwierając kluczem drzwi do mieszkania na Conduit Street; mimo utrzymywanej pozy miał mnóstwo miłych, słodkich wspomnień związanych z... głównie z Sebastianem, uświadomił sobie, bo tylko na niego mógł w stu procentach liczyć i tylko jego tu wpuszczał. W końcu razem zamieszkali, w końcu zaczęli spać w jednym łóżku (Moran był doskonały w ogrzewaniu go, przytulaniu na łyżeczkę i kojeniu) i na wszystkie gwiazdy, nie było niczego za co byłby bardziej wdzięczny. Sebastian był zdecydowanie najcenniejszym, co miał.

Cała ich relacja, od szefa-snajpera do nieco mniej formalnej, przez niezdarnie przyjacielską wciąż z utrzymaną dynamiką sił aż do związku, była bardzo... ludzka. Zwyczajna. Moriarty zawsze starał się odstawać od reszty, nawet chociaż trochę, być tą osobą która wzbudza nieuzasadniony niepokój pod skórą, a teraz kochał tak samo jak inni ludzie na całym świecie i to było najlepsze. Nadal się wyróżniał, bez wątpienia, lata grania różnych ról oraz używania wygrawerowanych w kościach choreografii nie znikały ot tak, nadal było w nim trochę z każdej z nich, ale mógł sobie pozwolić na trochę więcej. Na bezwstydne obnoszenie się ze swoim przystojnym chłopakiem, poprawił się, i swoim w końcu odnalezionym małym szczęściem w bezpiecznym, wydartym z rąk braci Holmes świecie, swoistej enklawie znajdującej się znacznie bliżej niż pierwotnie planował — zamiast gorących karaibskich plaż miał deszcze i blade słońce Greenwich, ale u boku Sebastiana? Och, u boku Sebastiana nie zamieniłby tego na nic innego. Moran był bezkonkurencyjny.

Zapewne zacząłby się z czułością — taką, na jaką było go stać — rozglądać i wybierać ulubione przedmioty, bez których nie chciałby się obejść, gdyby nie silne uderzenie w tył głowy. Na chwilę go zamroczyło, po czym osunął się na ziemię, lecz zanim zdążył o nią uderzyć, podtrzymały go dwie pary rąk.

☂︎

Wilgoć na karku. Paskudna, lepka wilgoć wsiąkająca w kołnierz drogiej marynarki i przylepiająca materiał do skóry. Ktoś zdjął mu krawat — nie żeby to było szczególnie ważne, miał ich dziesiątki — ktoś też związał mu ręce, posadził nieprzytomnego na krześle i do tegoż przywiązał. Zabawa na całego, pomyślał ironicznie, ale zaraz potem jego umysł zalały myśli o Sebastianie. Na pewno się martwi, przecież nie otrzymuje od niego żadnego znaku życia, zniknął prawdopodobnie na dłużej niż akceptowalne, może myśli, że Jim znowu go porzucił, i tutaj miał wrażenie, że jego serce samo się roztrzaskało z bólu, siejąc odłamkami, zarysowując gładkie żebra i rozrywając płuca.

Nie było nawet szczególnie ciemno, nie, panował starannie dobrany półmrok który paskudnie dręczył oczy, rozbite między jasnością a całkowitym zaciemnieniem, najgorsze były puste białe ściany. Metalowe ramy czegoś, co mogło być prymitywnym łóżkiem, coś mniejszego tuż obok, zapewne szafka nocna — również z kutego metalu, zauważył, jakby był jakimś mutantem który niszczy wszystko dookoła siebie — stanowiły jedyne meble w pomieszczeniu.

Po chwili zidentyfikował wilgoć jako krew — taka sama zaczęła wyciekać z jego nosa i do ust, powoli je zalewając, więc rozpoznał smak, a siłą rzeczy plamiąc koszulę. Fuknął ze złością (to był Armani, zabijał ludzi za mniej niż poplamienie!) i zaczął się rozglądać.

Na ścianie przed nim pojawił się znany mu, niestety, zarys sylwetki.

— Są subtelniejsze sposoby na ogłuszenie niż uderzenie w tył głowy, misiaczku. Co to było, kij baseballowy? — uśmiechnął się nieszczerze; krew zaczęła spływać cienką strużką po podbródku.

— Pałka teleskopowa. I nie nazywaj mnie misiaczkiem, zostaw to dla swojego kochanka.

— No, niestety, on jest tygryskiem — odparł z udawanym smutkiem, w groteskowym obrażeniu  wydymając wargi jak małe dziecko. — Muszę misiaczkować kogoś innego — dodał równie nieobecnie, upiorny głos przez chwilę był jedynym, co powoli grawerowało się w pałacu pamięci Mycrofta; nie zapomni tego tonu do końca życia. — Złamałeś naszą umowę.

Ton był nie tylko upiorny, ale przerażająco pusty, szalony, jakby właściciel głosu był nie w pełni władz umysłowych, ale to chyba logiczne jeśli chodzi o Jima Moriarty'ego? On nigdy nie był normalny, nawet o to nie zahaczał, w całej definicji normalności, a nawet ostrożnego ekscentryzmu nie było miejsca na to nazwisko, ono zwyczajnie wykraczało poza jakiekolwiek szufladki. Być może ta z wypisanym grubym, czarnym markerem psychopata pasowała najbardziej, ale wciąż nie domykała go w pełni, a Mycroft właśnie takiej potrzebował.

— Cenię bezpieczeństwo kraju i świata ponad twoje prywatne eskapady. Obawiam się, że spędzisz resztę swoich... żałosnych dni tutaj — wysyczał Holmes z obrzydzeniem. Naprawdę go nienawidził, nie miał żadnej litości dla kryminalistów, zwłaszcza nie dla takich, którzy czyhali na życie jego brata. Moriarty już raz uniknął kary, fałszując własną śmierć, więc teraz nie ma prawa się wymknąć, nie spod czekającej gilotyny. 

— Kłamałeś mi prosto w oczy, kiedy przypieczętowałeś umowę, i masz czelność stawiać mi warunki? Gdzie honor, gdzie idea, gdzie Boże, chroń królową? — zapytał irytująco śpiewnym głosem. Złość wzbierała coraz mocniej, ale musi grać, nie może dać się pokonać, nie kiedy miał szczęśliwe zakończenie w zasięgu rąk. — Nie możesz mnie tu trzymać. Sebastian się zainteresuje, jeśli nie wrócę do domu — dodał po chwili, raczej chcąc dodać sobie odwagi i otuchy niż faktycznie się odgrażać. Nie wyszło, a wspomnienie Morana tylko zadowoliło Mycrofta jeszcze bardziej. Jim ugryzł się w język, ale było już za późno, żałował ujawienia ich relacji, żal piekł gorzko jego wargi, ale było już zwyczajnie za późno.

— Teraz, kiedy mamy ciebie, a on już to wie, zaręczam, będzie siedział cicho jak mysz pod miotłą, byleby tylko nie narazić twojego słabego zdrowia na to, przez co przeszedł. Jestem pod wrażeniem jego uporu, większość ludzi tak traktowanych opuszczała celę w trumnie — skwitował. Widywał te trumny, szczelnie zamknięte, ich wnętrze brudne od krwi i nie tylko, odwożone na wybrany cmentarz i chowane. Ci ludzie oficjalnie zmarli w szpitalu lub zaginęli, a potem zostali odnalezieni martwi.

 Z każdą sekundą Jim coraz dobitniej zdawał sobie sprawę, jak bardzo nienawidzi tego człowieka. Tej ohydnej władzy, tych nadużyć, tego okrucieństwa odbitego w bladych, gadzich tęczówkach świdrujących go oczu, tej postawy, nawet głupiego tonu i akcentu — nienawidził w Mycrofcie Holmesie wszystkiego od czubka głowy po podeszwy eleganckich butów. Łącznie z parasolką. 

☂︎

Sherlock leżał w łóżku, chyba spał, bo Redbeard ułożył się w czujnej pozycji u stóp łóżka, gotowy bronić swojego pana w razie potrzeby. Na widok Mycrofta jednak tylko otworzył oczy, machnął leniwie ogonem i wrócił do czuwania. Piękną rudą sierść zalewało złotawe światło zza okna, barwiąc ją na miedziano i sprawiając, że połyskiwała.

Mycroft zatrzymał się w drzwiach — z pierwszej ręki wiedział jak drażni wchodzenie bez pukania czy choćby zaczekania na zgodę — po czym obrzucił brata troskliwym spojrzeniem. Szczupłe ciało zakrywała kołdra, podciągnięta aż pod szyję, wyznaczała jego kontury uniesieniem się, ciemnobrązowe, kręcone włosy, takie rozczulające kiedy był mały, rozsypały się po poduszce. Skóra była blada, naciągnięta na wyraźne kości policzkowe, których akurat pozostałemu rodzeństwu geny poskąpiły, boleśnie półprzezroczystawa, usiana siateczkami cienkich naczyń krwionośnych. Gdyby kołdra ich nie zasłaniała, na pewno widziałby ślady po niestety wprawnie wbitych igłach. Może to był błąd, wyjazd do Stanów jako ambasador Zjednoczonego Królestwa i porzucenie braciszka na głowie Eurus, która i tak miała wiele do zrobienia.

No właśnie, Eurus. Mycroft, Eurus i Sherlock, czyli chyba najbardziej cudaczne imiona jakie ich rodzice byli w stanie znaleźć w książkach z niestandardowymi do bólu imionami dla dzieci, których zresztą nadali im po trzy, o dwa za dużo, ale na szczęście nikt spoza rodziny nie miał wątpliwego przywileju wiedzy, że wszyscy uparli się na używanie swoich drugich imion, najmniej żałosnych z całego zestawu. Mama Holmes i tak używała zdrobnień, które mniej więcej od wieku nastoletniego doprowadzały ich do szału — żaden nastolatek nie zniesie nazywania go czule Sherlym albo Mikeym albo czymkolwiek co rodzice zdążą wymyślić. Przeważnie mama, pan Holmes zatrzymał się przy Eurus i żartobliwym synu — i żadnymi siłami nie udało jej się tego  wyperswadować.

Rozejrzał się; żaden z nich nie był zbytnio sentymentalny, chociaż zdarzały się małe rzeczy lub osoby, które miały specjalne miejsce. Tak naprawdę najlepiej z emocjami radziła sobie Eurus, skutecznie uwodząc agentki MI6, robiąc wyrzuty szefowi wydziału, który ze względu na przyjaźń z Mycroftem pozwalał jej na to wiedząc, że jeśli średniej Holmes coś się stanie, będzie miał poważny problem, a teraz usidliwszy jedną z najlepszych agentek zapewne starała się w jakiś sposób zapewnić sobie stabilizację.

On sam co prawda nie rozumiał, jakim cudem Irene Adler i stabilizacja mogły znaleźć się w tym samym zdaniu, chyba że było w nim również przeczenie, ale skoro Eurus była z nią szczęśliwa, nie miał nic do powiedzenia. Najważniejsze, żeby jej się podobało, to jej związek i jej przyszłość. Co nie znaczy, że nie będzie nad nią czuwał, zawsze to robił, robi i będzie robić. Tak naprawdę przeszkodzi mu tylko śmierć, na szczęście na nią się nie zapowiadało.

Liczyło się tylko bezpieczeństwo jego rodzeństwa, a to im zapewnił w chwili, w której z jego polecenia aresztowano i zamknięto Moriarty'ego — już nigdy nie wmiesza się w politykę, nigdy nie zagrozi nikomu szantażem, nigdy nie zrobi nikomu krzywdy, nigdy nie zagrozi jego rodzinie.

Dostał to, na co zasłużył roznoszeniem świata na strzępy jak znienawidzonego placu zabaw, a jedno strzaskane na kawałki serce należące do i tak cudem żywego eks-agenta było niską ceną, którą to opłacił. Nawet płytki grób gdzieś za miastem byłby niską ceną, jeśli chodziło o ochronienie młodszego rodzeństwa.

☂︎

Sebastian nie spodziewał się absolutnie żadnej poczty, a na pewno nie zgrabnie zapakowanej paczki ze starannie wypisanym nazwiskiem odbiorcy i adresem.

Nie spodziewał się tego, co leżało w środku, a leżał tam niedbale włożony, brudny od krwi jedwabny krawat.


prosze mnie nie zjeść za to

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro