ROZDZIAŁ LXXVIII: Orzech

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Orzech

Buda, kwiecień 1393


— Arcybiskupie. — Maria przyklękła obok Kanizsaia, który modlił się w kaplicy na jednym z klęczników. Zanim uczyniła znak krzyża, rzekła jeszcze: — Nie spodziewałam się was ujrzeć o tej porze w przybytku Boga. Sądziłam, iż pracujecie.

— Chcielibyśmy, córko — odparł mężczyzna, zerkając na nią. — Lecz zamek obiegają straszne wieści.

— Więc i wy już wiecie — westchnęła królowa. — Modliliście się za duszę tego księdza, mam rację?

— Niewinna to była dusza, prędko do Nieba uleci. Co innego z duszą tego mordercy w koronie.

— Nie ważcie się tak mówić o bracie mojego męża i moim szwagrze — odparła, po czym, opierając podbródek na złączonych dłoniach, dodała: — To grzech, co król Wacław uczynił, temu nie przeczę. Lecz uczono mnie, że Bóg jest miłosierny... Wybaczy mu, jeśli odprawi pokutę i będzie szczerze żałował. Chrystus umarł za wszystkich, szczególnie za grzeszników.

— Prawdę mówicie, pani, o Bogu. Nie byłbym jednak pewien co do króla Wacława...

— Król nie jest złym człowiekiem — rzekła z dużą pewnością. — Wino zamroczyło mu umysł.

— Nie usprawiedliwiajcie mordercy, królowo — ostrzegł ją Kanizsai. — Mówicie też o człeku, który pomógł waszemu mężowi napaść na Węgry, gdy jeszcze nie byliście małżeństwem. Zapomnieliście, pani? — Po tych słowach ponownie pogrążył się w modlitwie. Jego usta poczęły zmawiać kolejne Pater Noster.

— Nie żywię urazy — odpowiedziała, uśmiechając się smutno na wspomnienie oblężenia. — Dawno wybaczyłam Zygmuntowi, co zaszło wówczas pod Pożoniem.

Maria westchnęła, zamknęła oczy i poczęła modlić się za króla czeskiego. Wiedziała, że Wacław popełnił straszny grzech, który mógł zniszczyć jego reputację i teraz, w oczach jego poddanych, i w przyszłości. Kiedy usłyszała, co się działo nad Wełtawą, przelękła się wielce, boć sama za dobrze wiedziała, czym była rebelia. Nie chciała, by ktokolwiek przeżył męki podobne do niej, kiedy zamknięta w czterech ścianach nie była pewna, czy i jej buntownicy nie zabiją, by posłać jej ciało królowej Neapolu, chcącej zemsty za śmierć męża.

Naraz usłyszała kroki i szelest kaftana. Pół otwarła oczy, by zerknąć, kto kolejny zszedł do kaplicy. Obok niej uklęknął Zygmunt, odziany w czerń i zdający się jeszcze bledszy w półmroku Bożego przybytku.

— Więc i do was dotarło — szepnął, wzdychając.

— Ciężko było zamknąć uszy na takie wieści — odparł mu Kanizsai. — Co chcecie zrobić, królu?

— Obserwować sytuację, jeno tyle mogę zrobić — rzekł na to Zygmunt. — Nie licząc modlitw.

Kanizsai nagle przeżegnał się i wstał z klęcznika.

— Zostawię was, wasze królewskie mości. Bóg raczej królów wysłucha w sprawie innego króla.

Kiedy wyszedł, Maria odwróciła się do Zygmunta.

— Co będzie z Wacławem?

— Dotarły do mnie wieści, że arcybiskup praski chciał dla niego ekskomuniki... Na szczęście dla Wacława, papież się nie odważy. Potrzebuje nas do walki z drugim papieżem, tym heretykiem w Awinionie.

Wolno potaknęła, słuchając słów Luksemburczyka.

— Czy twój brat... Oszalał?

— Nie było z nim dobrze już po śmierci Joanny — skrzywił się. — Wino odbiera mu resztę trzeźwości umysłu...

— Nie mogę w to uwierzyć, Zygmuncie — powiedziała, wzdychając. — To nie pierwsza taka sytuacja, lecz... Lepiej by było, żeby ostatnia.

— Może dlatego trzeba wreszcie rozdzielić Kościół od królestwa — rzekł cicho, mrużąc oczy. — Nie będą papież, biskupi, arcybiskupi, opaci, wtrącać się w to, co robi król, acz jedynie powinni zajmować się modlitwą i proszeniem o zbawienie.¹

— Co prawda, to prawda — odrzekła. — Jadwiga kiedyś pisała mi w liście, że wściekła krzyknęła na spowiednika. Duchowni za bardzo wściubiają swe nosy do spraw państwa. Trzeba ich słuchać, boć są wielką pomocą, lecz czasem pozwalają sobie na za wiele. A papież... Nie rozumiem, jak może wspierać syna uzurpatora, którego jego poprzednik wyklął.

— Cieszy mnie, że się z tym zgadzasz, żono. — Położył jej rękę na dłoni i lekko się uśmiechnął. — Papież już chyba jedynie ilość monet w kiesach swych liczy. Niech tylko wesprze Neapolitańczyka więcej niż słowami, a zobaczy, że i jemu potrafię się stawić.²

— Narazisz się na klątwę, Zygmuncie — odparła z lękiem i troską.

— Nie zamierzam. — Nacisk w jego głosie zmieszał się z tajemnicą.

Luksemburczyk przeżegnał się naraz, nie mogąc skupić się na modlitwie. Ku jego zaskoczeniu i Andegawenka uczyniła znak krzyża, wstając z klęcznika. Podstawił jej ramię, za co ona podziękowała uśmiechem.

— Przekazano mi też, że schwytano kolejnych buntowników.

Maria spojrzała na niego z zainteresowaniem. W tym momencie przekroczyli próg kaplicy i weszli na korytarz zamkowy.

— Co zamierzasz? — spytała.

— Ściąć ich publicznie. A także pozbyć się jednego, który gnije w lochu.

— Mówisz o Hédervárim?

Zygmunt na dźwięk nazwiska buntownika uśmiechnął się krzywo a mściwie.

— Właśnie jego mam na myśli.

* * *

Poza murami zamkowymi robiło się coraz cieplej. Słońce miast jeno świecić, zaczęło grzać. Wszechobecna jasna zieleń cieszyła oko, podobnie jak kolorowe kwiaty, które powoli zaczęły kwitnąć w królewskich ogrodach. Duszę Marii widok budzącej się do życia natury bardzo poruszył i sprawił, iż przypomniała sobie o niewypełnionym jeszcze postanowieniu, które umyśliła sobie kilka lat temu, gdy odwiedziła Diósgyőr.

Przycisnęła ręce do serca, kiedy stojąc przy oknie, spoglądała na to, co rysowało się za szybami. Uśmiechała się delikatnie, myśląc o tym, iż wreszcie powinna zrobić to, co postanowiła – zasadzić orzecha w zamkowych ogrodach. Zamykając oczy, wyobrażała sobie, jak silna leszczyna przebija się znad ziemi, z czasem rosnąc na piękne drzewo, wydające białe owoce. Zasadzi drzewo mądrości, wiedzy, ale i miłości – tym się przecie kierowała w życiu. Chciała także, by i inna symbolika leszczyny do niej przylgnęła – pragnęła dać życie dziecku, potomkowi rodów Andegawenów i Luksemburgów, dziedzicowi Świętej Korony, który na zawsze złączyłby dwie niegdyś wrogie dynastie.

Królowa odetchnęła i odwróciła się w kierunku drzwi do alkierza, które w tym momencie się uchyliły. W nich pokazała się Divna, która natychmiast dygnęła.

— Wszystko gotowe? — spytała Andegawenka, uśmiechając się przyjaźnie do Chorwatki.

— Kufry spakowane, pani. Możesz jechać jak najszybciej.

— Teraz jeno przekazać wszystko memu ochmistrzowi i można ruszać do Diósgyőr. — Maria uśmiechnęła się szeroko, ujawniając zadbane zęby. — Tak dawno tam nie byłam, a przecież to mój ukochany zamek.

— Pięknie tam jest — potaknęła Divna, podchodząc bliżej swojej pani. W pamięci przywołała obraz dużej warowni, której każda z wież zakończona była iglicą, na której pyszniła się chorągiew Andegawenów. Jakby nagle usłyszała szum gorących źródeł w fosie i gałęzi drzew w ogrodzie, którymi bawił się wiatr. — Nie dziwię się, pani, że tak lubicie to miejsce...

— Natura mnie uspokaja — odpowiedziała królowa, odwracając się do dwórki. — Cisza, piękne drzewa, smaczne owoce i pachnące kwiaty... A także moi muzycy, którzy przygrywają mi na lutniach i fletniach, kiedy mogę tańcować z pannami w sali rycerskiej. — Złapała ręce Chorwatki. Jej ciemne oczy błyskały wesołymi iskierkami. Po chwili puściła dłonie dwórki i westchnęła: — Dużo ostatnio się działo. Potrzebuję odpoczynku.

— A najlepiej dla was odpoczywać poza Budą — rzekła Divna, poprawiając tasiemkę kończącą warkocza.

Maria skinęła głową.

— Planowałam ten wyjazd wcześniej, ale nie mogłam zostawić króla w jego żałobie... A potem doszły wieści z Czech. Żal mi i tego księdza, i mojego szwagra... Zatapia się we własnym szaleństwie.

Słysząc te słowa, Divna przypomniała sobie, iż początkowo miała szpiegować dla rebeliantów. Chorwatka spuściła wzrok, gładząc kciukiem swoje kłykcie. Jak dobrze, że nigdy nie dała się zwieść ludziom Palisnaia i jego siostrzeńców, kiedy dali ją królowej na dwórkę. Nie mogłaby sobie wybaczyć, gdyby oszukiwała tę niewiastę, którą skrycie podziwiała za dobroć i siłę po tym, co przeżyła. W uszach czasami słyszała, jak jej rodacy próbują ją szantażować, by donosiła im, co mówiła w jej obecności królowa – ona ich zawsze wtedy zwodziła, próbując oszczędzić i siebie, i Andegawenkę, którą szczerze polubiła. Nie miała serca zdradzać niewiasty, którą oglądała w Novigradzie bladą, o podkrążonych oczach i niemal wychudzoną, odzianą w czarne suknie i welony, często ze łzami w oczach kulącą się w modlitwie pod obrazem Najświętszej Panienki.

Dwórka otrząsnęła się z zamyślenia i spojrzała na królową, która w tym momencie otworzyła jedną ze swoich skrzyneczek na klejnoty i przyglądała się jej zawartości krytycznie.

— Divno, pójdziesz po złotnika. Potrzebuję kilku wisiorów, broszek i par kolczyków.

Dwórka uśmiechnęła się, boć rzadko widywała panią sprowadzającą sobie nowe błyskotki, a raczej każącą je spieniężyć, by wykarmić biednych za te pieniądze. Po latach przebywania z królową jednak wiedziała, że Maria miała słabość do luksusu i lubiła pięknie wyglądać. Dygnęła i zaraz jej nie było.

W tym czasie królowa podeszła do sekretarzyka, a stając przy nim wzięła papier i węgiel, chcąc naszkicować, jak widziała swoje nowe wisiory, kolczyki i wszystkie błyskotki, które chciała, by wykonał dla niej złotnik.



Peszt, w tym samym czasie


Po drugiej stronie rzeki tymczasem rozwijały się kramy, a mieszkańcy miasta załatwiali swoje sprawy i sprawunki. Wśród nich był także Ścibor, który beznamiętnie patrzył na rozkładane przez kupców błyskotki, jakby myślał o swojej żonie – w rzeczywistości miał on misję, którą było odnalezienie Beatrycze. Toteż prócz po koralikach i innych pierścionkach spoglądał głównie po twarzach ludzi.

Gwar narastał z każdą chwilą, słychać było i Węgrów, i cudzoziemców, kobiety, mężczyzn, a między kramami biegały dzieci. Gdzieniegdzie ludzie prowadzili zwierzęta na jatkę, by podzielić je na skóry i mięso. Niewiasty plotkowały między sobą, żebracy wyciągali ręce po jałmużnę, mówiąc lub nawet krzycząc swe prośby. Hałas narastał z każdą chwilą, boć blisko jeszcze był zajazd, skąd gospodarz przepędzał właśnie pijanych mężczyzn, odgrażających się, że już tam ich nogi nie postaną. Przy murach czuwali jedynie strażnicy, obserwujący wszystko swym upartym spojrzeniem, stojący przy murach z halabardami.

Polak rozejrzał się znowu, aż w końcu dostrzegł w murach jakąś wnękę, w której ujrzał kawałek sukni i rozrzucone na pelerynie czarne włosy. Poderwał się, przepychając się między tłumami w tamtym kierunku. Trzymając sakwę w jednej ręce, drugą próbował przesuwać taranujących mu drogę ludzi, którzy spoglądali ze zdziwieniem na jego rosłą, rycerską sylwetkę. Odetchnął, kiedy minął największy motłoch na ulicach Pesztu, a potem zbliżył się do dziewczyny, która w cieniu opierała się o mur.

Beatrycze napotkała jego spojrzenie i zrobiła zdziwioną minę. Wszakże jeśli król czegoś pragnął, przysyłał do niej sługę, nie zaś wielkiego pana i jednego ze swoich najbardziej zaufanych ludzi. Zresztą, Zygmunt ostatnio wcale nie potrzebował jej towarzystwa, co napawało dziewczynę poczuciem, że dała się uwieść i oszukać, jak niegdyś Klara.

W tym czasie Ścibor podszedł do niej i całkowicie zasłonił jej słońce. Wyglądał tak, że jakby chciał, to mógłby wziąć ją i przerzucić niczym wór przez ramię. Beatrycze uniosła oczy na możnego i lekko dygnęła, nie wiedząc do końca jak się zachować przy szlachcicu.

— Mam wiadomość od króla — rzucił Polak, opierając się ramieniem o mur.

— Słucham, panie — odpowiedziała nieco zaskoczona. Rozkrzyżowała ręce, które dotychczas trzymała na piersi i spojrzała badawczo na mężczyznę.

— Król nie chce, żebyś wątpiła w jego uczucie do siebie ani żebyś poczuła się odrzucona. Nie posyła po ciebie, bo jest w żałobie.

— Słyszałam, że jego matka zmarła. Przykro mi z tego powodu...

— Król ponadto pragnie cię zapewnić, że wciąż będziesz mu potrzebna, przez twoje... — ściszył głos. — Wiedźmie umiejętności.

Beatrycze uśmiechnęła się półgębkiem, po czym pokiwała głową. Ścibor już zbierał się do opuszczenia Pesztu, jednak usłyszał za sobą jej głos:

— Kiedy astrolog wylicza położenie gwiazd i na ich podstawie mówi władcom przyszłość, nikt jakoś nie mówi, że ma konszachty z diabłem. — Dziewczyna podeszła do możnego. — A zielarka, która przeczuwa, co się stanie, zaraz zostałaby okrzyknięta wiedźmą i spalona na stosie. Ciekawe, nieprawdaż, panie? — spytała cicho.

Mościc spojrzał na mieszczkę. Jego oczy wyglądały, jak gdyby mieszkały w nich wyższość połączona z jednoczesną fascynacją. Beatrycze na chwilę spuściła wzrok, po czym znów skierowała go na Ścibora.

— Przekaż królowi, że rozumiem jego położenie i to, że ma inne sprawy — powiedziała. Chwilę milczała, przegryzając wargę, jakby kalkując, co jeszcze rzec. Ciszę przerwały te słowa: — Tęsknię, by znów znaleźć się w jego ramionach, lecz nie jestem nawet w połowie tak samo ważna, jak kraj i wszystko, co spotkało najjaśniejszego pana.

— Uważaj, pani — szepnął Ścibor, unosząc brew. — Król szybko nudzi się niewiastami, a wtedy... Może być z tobą różnie. Chyba znasz historię Klary Babonić, obiło mi się o uszy, że jej tu pomagałaś.

Pokiwała w milczeniu głową, czując, że się rumieni.

— Lepiej, by ten romans pozostał tajemnicą. Choć zamkowe plotkary zawsze się dowiedzą — rzekł jej mężczyzna. — I najlepiej już szukaj tego, który cię poślubi.

Który mąż chciałby mieć żonę wiedźmę? — pomyślała, jednak nie odezwała się, boć Ścibor bez pożegnania odszedł. Powiodła za nim wzrokiem, spoglądając na jego falujący na wietrze kaftan.



Diósgyőr, wiosna 1393


Przed orszakiem królowej rysował się widok wzniesienia, na którym swe kamienne mury i cztery wieże miał ukochany zamek Andegawenki. Otoczona parkiem, w którym szumiały przyjemnie drzewa, warownia wydawała się piękna i spokojna. Nad dołami, w których płynęła fosa, unosiła się nieco duszna para z gorących źródeł, dająca widok jak przez mgłę. Pomimo ciepłej aury, nad zamkiem kłębiły się chmury, a z nich ledwo przebijały promienie słoneczne. Zamieszczone na wieżowych iglicach chorągwie z herbem jej dynastii tańczyły na wietrze, zdając się witać właścicielkę zamku i panią przyrodzoną tych ziem.

Źrenice w oczach Marii się rozszerzyły, widząc te mury i piękno otaczającej je przyrody. Odetchnęła powietrzem, w którym czuć było wilgoć, po czym spięła konia i wjechała na dziedziniec. Rozejrzała się i zeskoczyła z wierzchowca, przytulając się do jego pyska. Dłonią ukrytą w rękawiczce pogładziła sierść zwierzęcia, brązową z białą strzałką w okolicy nozdrzy. Zaraz jednak podszedł do niej sługa, by zaprowadzić konia do stajni.

— Dajcie mu dobrze zjeść — powiedziała do chłopca, zanim ten się oddalił. — Za nami długa droga... A on słynie z apetytu — dodała, uśmiechając się półgębkiem.

Naraz przystąpiła do niej Divna, która oddała wodze swojej klaczy innemu ze sługów.

— Znacie tak dobrze wszystkie swoje konie, królowo?

Maria parsknęła śmiechem.

— Nie dałabym rady ich wszystkich spamiętać, droga Divno. — Zebrała poły sukni i ruszyła do schodów. — Mam kilku ulubieńców i ich znam najlepiej... Inne królowe ponoć bardziej lubią klacze, jako łagodniejsze. I ja je lubię, są piękne i często bardzo mądre, pełne dostojeństwa. Jednak w czasie podróży polegam bardziej na wytrzymałości ogierów, szczególnie tego. — Wskazała zwierzę podbródkiem. Koniem zajmował się właśnie sługa, czesząc jego sierść po tym, jak zdjął z niego siodło.

— Jak ma na imię? — zapytała Chorwatka.

— Vitus — odparła Maria, patrząc z dumą na ogiera.

— Co to znaczy?

— Życie. To jeszcze młody koń... jako źrebię rozpierała go energia. Mój ojciec bał się, że zrobi mi krzywdę, bo słudzy nie mogli go okiełznać, jak Bucefała. — Maria uśmiechnęła się półgębkiem na wspomnienie. — Nie obróciłam go wprawdzie ku słońcu, lecz kazałam obejrzeć mu kopyta i ściółkę pod nimi. Kiedy wyjęto mu cierń, Vitus uspokoił się, a wtedy go ujarzmiłam.³

— Król musiał być dumny, mając taką córkę — odpowiedziała Divna, słuchając opowieści o zwierzęciu.

— To wszystko zasługa jego matki, a mojej babki. Jak byłam dzieckiem, prowadziła mnie do swoich stajni.

Maria przestała opierać się o balustradę przy schodach i odeszła kilka kroków, po drodze zbierając poły sukni. Gdy podniosła ją trochę wyżej, by iść po schodach, Divna ujrzała czarne, skórzane buty o wysokich cholewach, przeznaczone do jazdy. Królowa szybko pokonała stopnie i znalazła się na krużgankach, spoglądając na pełen sług dziedziniec z góry. Widząc, iż poddani wykonują swoje obowiązki, uśmiechnęła się lekko i odeszła w kierunku wnętrz.

* * *

Ogrodnik, na rozkaz najjaśniejszej pani, od jakiegoś czasu w wyznaczonym, pustym miejscu wzdłuż parkowej alejki, kopał dół w ciemnej ziemi. Początkowo, Maria chciała sama brać udział w tym procesie, jednak on wszystkiemu zaprzeczył. Nie godziło się bowiem, by królowa swoje piękne i delikatne ręce skalała brzydotą, a tym bardziej plułby sobie w brodę, gdyby jakaś drzazga zechciała się wbić w jej skórę.

— Skończyliście już, panie Álmosu? — Mężczyzna posłyszał dźwięczny głos Andegawenki. Obrócił głowę, skłaniając się w pas, ściskając w rękach słomkowy kapelusz.

— Wszystko zrobione, najjaśniejsza pani — odparł, prostując się i gładząc kruczą brodę z przebłyskami srebra. — Choć nadal nie pojmuję, czemuście się tak uparły, by tu coś sadzić. Wy, królowa, własnymi rękami, kto by pomyślał...

— Obiecałam sobie, że to zrobię. — Maria posłała mu przyjazny, ale wyrozumiały uśmiech. — To mój ulubiony zamek, chcę, żeby to pamiętano. Dokończono jego budowę, gdy ja już zostałam panią węgierską. — Obróciła się do dwórek i spytała: — Macie nasiona?

— Ja mam — rzekła na to Erzsébet, wyciągając z sakwy przytwierdzonej do paska przy sukni orzechy laskowe.

Na otwartej dłoni spoczywały trzy owoce koloru niemal takiego, jak śnieg, skryte pod zieloną okrywą. Królowa wzięła z ręki podwładnej jeden z nich i przycisnęła do serca. Trzymała chwilę orzecha zaciśniętego w pięściach, jakby prosiła o coś owe nasienie; owoc drzewa tajemnicy, płodności, mądrości i wiedzy. Maria przymknęła oczy, oddychając głęboko. Wietrzyk bawił się jej kosmykami, które powychodziły z długich warkoczy.

Przestała rozmyślać. Zebrała poły brązowej, wyszytej złotą nicią sukni i trochę ją uchyliła, ukazując wykonaną z miękkiej skórki ciżemkę spiętą srebrną klamerką, co uczyniła, by łatwiej jej było przykucnąć. Ściskając w prawej pięści orzecha, lewą ręką zgarnęła warkocze na plecy, po czym wrzuciła biały owoc do ziemi. Sięgnęła naraz dłońmi do gleby, by zakryć zaczątek nowego drzewa w parku przy Diósgyőr, lecz zaraz usłyszała głos Álmosa:

— Nie godzi się, pani. Ja to zrobię.

Maria podniosła na niego pobłażliwe spojrzenie. Uniosła brwi, nadając swojej twarzy zdziwiony, ale nieco poirytowany wyraz.

— Ja ustalam, co się godzi, a co nie — odpowiedziała. — Przynieś lepiej wiadro z wodą, trzeba czymś podlać to drzewo... Przyszłe drzewo.

Zwróciła ponownie głowę na leżący wśród ciemnej gleby jasny owoc leszczyny.

— Rośnij, mój drogi — szepnęła. — Rośnij i przypominaj o mnie. I daj mi to, co symbolizujesz.

Jej palce lekko docisnęły orzecha do gleby, po czym go starannie zakryły. W tym czasie przyszedł również ogrodnik z wiadrem napełnionym wodą. Maria wstała, otrzepała ręce z ziemi i rozkazała:

— Podlej. I miej na to drzewo szczególne baczenie, a po tobie twoi następcy.



Buda, w tym samym czasie


Zygmunt wyciągnął nogi na zydel, stojący przy kominku. Ogień cicho trzaskał obok fotela, na którym spoczywało jego ciało, a on sam uciszał mocnym winem głos sumienia, który nie dawał mu żyć od poranka. Sam nie wiedział, czy nie uniósł się nadto pychą, jednak słowa, które usłyszał tuż po egzekucji, były dla niego niczym policzek.

Nie mógł przestać myśleć o tej sytuacji, jednak wiedział, iż poprzedni władcy Węgier robili dokładnie to samo. Będąc obcym, upodabniał się do swych poddanych – po szybkim przyjęciu stroju od Madziarów, zapuścił brodę, dającą mu więcej powagi w obliczu niż uroku młodzieńca i układał ją w jeszcze dosyć krótki szpic. Po latach życia z nimi Luksemburczyk wiedział, jakie panują tu obyczaje i jak rządzili królowie tych ziem. Rzadko który miał litość dla buntowników, jednak Zygmunt myślał, że tym razem może się to obrócić przeciwko niemu... Nie chodziło bynajmniej o tych nieszczęśników, których ścięto na Placu świętego Jerzego, ale miało to związek z jednym z nich.

Ostatnim, trzydziestym pierwszym skazańcem, który dał gardło w tej krwawej masakrze, był István Hédervári. Schwytano go wprawdzie już w Anno Domini 1388, jednak dopiero pięć lat później nadszedł czas zemsty i pokazania ludziom, kto jest ich królem i komu winni być wiernymi. Hrabia, który wstąpił w szeregi buntowników, odegrał drugorzędną rolę w powstaniu nieżyjącego już Palisnaia i oddał swe słowo uzurpatorowi Władysławowi z Neapolu, odważnie spojrzał w oczy Zygmunta, zanim kat ściął go mieczem.

Wśród tłumu czułe ucho Luksemburczyka wychwyciło nagle płacz. Król zmarszczył brwi i powiódł wzrokiem po ludziach, próbując ujrzeć tego, który głośno zawodził. Wcześniej nie było słychać tego żalu, dopiero w momencie, kiedy Hédervári został ścięty, monarcha usłyszał, iż ktoś płacze za buntownikiem. W końcu ujrzał pod murem młodego chłopaka, który co rusz szlochał i ocierał łzy z policzków. Młodzian opadł na kolana i wyglądało na to, iż modlił się za duszę hrabiego.

Zaintrygowany tym widokiem Zygmunt, niewiele myśląc, wstał i zszedł z podwyższenia w towarzystwie strażników. Chwilę później jego sylwetka niemal wyrosła nad zapłakanym chłopakiem, który kulił się przy murze.

Poczuwszy, iż ktoś nad nim stoi, młodzian podniósł ciemne, opuchnięte oczy. Zaraz jedna z jego rąk zacisnęła się w pięść, widząc oblicze króla, który właśnie kazał ściąć jego pana. Zygmunt bynajmniej nie patrzył na niego źle i z wyrzutem, przeciwnie – jego wzrok był łagodny i wyrozumiały, a po chwili dał się posłyszeć jego głos:

Dlaczego płaczesz, chłopcze? — zapytał.

Pan István Hédervári był moim panem — odpowiedział chłodno, pociągając nosem. — Wszystko mu zawdzięczałem.

Król wolno pokiwał głową, wciąż patrząc na młodzieńca. Mógł mieć około piętnastu lat.

To trudne, pożegnać swego pana — przyznał mu Zygmunt. — Posłuchaj jednak, dziecko: twój pan był zdrajcą. Obrócił się przeciwko Koronie... Wiedział, że bunt karany jest srodze, a jednak wybrał taką drogę. Jednak mogę go zastąpić.

Chłopaczyna milczał, ale w jego oczach pojawiły się wściekłe iskry. Jakiż król był bezczelny! Oferował siebie w miejsce tego, który przez niego zginął!

Chłopcze, ja mogę dać ci znacznie więcej, niż kiedykolwiek dostałeś od niego — kontynuował łagodnym głosem Luksemburczyk. — Od teraz to ja jestem twym panem i jeśli jeno będziesz mi wiernie służył, tedy ja cię wynagrodzę znacznie lepiej niż ten, który został ścięty.

W oczach sługi hrabiego Hédervári zalśniły ponownie łzy. Zygmuntowi przez chwilę wydawało się, iż młodzianek wzruszył się jego wielkodusznością. Naraz jednak sługa zmarszczył groźnie brwi, a jego głos, w którym słychać było płacz, wykrzyknął:

Ale ja ci nigdy nie będę służył, czeska świnio!

Zygmunt wyprostował się bardziej, a jego spojrzenie stało się lodowate. Przeszywał wściekłego chłopca spojrzeniem tak ostrym, jak tylko się dało. W głębi poczuł się urażony tym wyzwiskiem, jednak nie dał po sobie tego poznać. Gestem nakazał strażnikom złapać sługę, który wyglądał, jakby chciał splunąć mu pod buty. Chwilę później, Luksemburczyk obrócił spojrzenie ku katu, który właśnie wycierał krew z miecza.

Mistrzu — odezwał się, zwracając na siebie jego uwagę. — Ściąć jeszcze jego. — Wskazał chłopca głową i obrócił się, by odejść w kierunku zamku.

Luksemburczyk wypił kolejny haust mocnego wina. Jego urażona duma wciąż walczyła z sumieniem, które mówiło, iż skazał na śmierć dziecko. Jednak wyglądało na to, że gdyby nawet wybaczył obrazę słowną, z tego chłopca by nic dobrego nie wyszło. Za bardzo był zapatrzony w dawnego pana, by teraz z pokorą służyć królowi... Zacisnął palce na nóżce kielicha, dopijając resztkę, majaczącą na dnie. Chwilę później podał pusty kielich słudze, a ten znów go wypełnił słodką, lepką cieczą z karafki.

W tym momencie uchyliła się klamka do jego drzwi. Zygmunt obrócił głowę i kątem oka dostrzegł Ścibora, który skłonił przed nim głowę.

— Nalej mu wina — rozkazał słudze. — Po tym wyjdź.

Mężczyzna uczynił, co mu kazano. Ścibor tymczasem usiadł naprzeciw monarchy i spojrzał na jego zagadkowe oblicze.

— Nie przyglądaj mi się tak, boć pomyślę, że ci się podobam. Przypominam ci, że masz żonę, a ja niewiastą nie jestem. — Uśmiechnął się złośliwie Zygmunt. — Z czym przychodzisz? — Łypnął na przyjaciela, który właśnie upił łyk wina.

— Długo nie mieliście czasu, a i ja wyjeżdżałem, by doglądać swoich majątków... Mówiłem z Beatrycze.

Błękitne tęczówki zwróciły się na niego z zainteresowaniem.

— Co z nią? Nie czuje się odrzucona?

Polak pokręcił głową.

— Przekazałem jej wszystko, co chcieliście, królu.

— A ona?

— Rozumie waszą sytuację. Nie zapomniała jednak o was. I wie, że będzie wam, hm, potrzebna.

Zygmunt uśmiechnął się półgębkiem.

— Wreszcie jakieś dobre wieści... — Upił łyk wina. Po wyglądzie jego policzków, nabierających różowej barwy, Ścibor domyślił się, że jego król już niejeden kielich wypił. Podejrzewał również, co było tego przyczyną.

— Doszły do mnie jeszcze informacje, że królowa Maria zjedzie w okolicach czerwca do stolicy — odezwał się Ścibor. — Zamierzacie jej powiedzieć o tych trzydziestu dwóch, panie?

Zygmunt spochmurniał.

— Wątpię, by się nie dowiedziała. Jednak może znajdę w niej zrozumienie, skoro ona sama podżegała mnie, bym ich karał. Szczególnie chce dostać w swoje ręce jednego...

— Jánosa Horváta — dokończył za króla Mościc, skubiąc czarną bródkę.

— Czemu jednak tak późno wraca? — zapytał go Zygmunt, ściągając nogi z zydla i podpierając rękę na podłokietniku, a podbródek na zgiętych palcach.

— Z tego, co wiem, pani objeżdża jeszcze inne włości. — Polak zmarszczył brwi. — Zdaje się, że to ma z ojca.

— Nie umie usiedzieć na miejscu. — Luksemburczyk delikatnie się uśmiechnął. — Zresztą i ja nie lubię siedzieć bezczynnie w zamku. W tym jesteśmy podobni.

Ścibor zmarszczył brwi. Król rzadko dzielił się swym życiem prywatnym, nawet z najbliższymi ludźmi. Polak dotychczas był wtajemniczony jedynie w szukanie nowych kochanic przez Zygmunta i widział, jak król próbuje podejść Beatrycze. Udało mu się złapać piękną mieszczkę w sidła, jednak jego przyjaciel mimo bliskiej relacji z nim współczuł królowej. Nie śmiał pouczać swojego druha, lecz coś kazało mu zapytać:

— Wybaczcie śmiałość, królu. Ale czy... tęsknicie za królową?

— Sam nie wiem — powiedział po chwili ciszy i błądzenia spojrzeniem po podłodze. — Maria jest moim zupełnym przeciwieństwem. — Upił łyk wina i uśmiechnął się krzywo. — Nienawidzę sentymentów, ale chyba do niej takowy mam. W końcu to dzięki niej mam to wszystko i mogę rządzić. Zresztą nie interesuj się moim pożyciem z małżonką, bo jeszcze zawartość tego kielicha znajdzie się na twoim kaftanie. — Uniósł puchar, w którym została jeszcze połowa trunku.

— Nie jest to hańba dla rycerza, mieć oblany kaftan. — Zaśmiał się na to Polak.



Diósgyőr


Powietrze stawało się coraz cieplejsze, kiedy królowa wracała z przejażdżki po lasach dookoła zamku. Słońce muskało jej policzki i włosy, mieniąc się w ciemnych kosmykach i w srebrnych, błyszczących niciach, którymi wyszyta była szara suknia. Dwórki prędko zauważyły, jak ich pani promieniała z radości, kiedy była poza Budą, w swoim ulubionym miejscu. Atmosfera pomagała, podobnie jak samo miejsce, w którym położony był zamek – niewielkie wzniesienie, na którym zbudowano twierdzę otaczały góry obrośnięte lasami, w okolicach tryskały gorące źródła znajdujące się także w fosie, płynęły mniejsze i większe potoczki, a wszystko dopełniały śpiewy sikorek, które często się pojawiały i swoimi trelami umilały pobyt królowej i jej dworzan na zamku.

Maria poprawiła nogi w strzemionach siodła na grzbiecie Vitusa, który zarżał cicho i wjechał na drewniany pomost. Po przekroczeniu bramy i wjechaniu na dziedziniec królowa zeskoczyła zgrabnie z ogiera, po chwili znajdując się przy jego pysku. Wyjąwszy z mieszka przy sukni jabłko, podała zwierzęciu na otwartej dłoni, drugą gładząc białą strzałkę jego sierści.

— Wspaniale się spisałeś, przyjacielu — powiedziała cicho, kiedy Vitus przegryzał owoc. Gdy połknął przekąskę, Andegawenka uśmiechnęła się lekko i podeszła z boku zwierzęcego towarzysza przejażdżek, a patrząc w jego mądre, brązowe oczy, przytuliła go delikatnie. Chwilę później Maria ujęła uzdę Vitusa i oddała ogiera słudze, który zaprowadził go do stajni.

Obróciła się i obdarzyła spojrzeniem dwórki, które uczyniły podobnie.

— Podobało wam się, drogie panie? — spytała, uśmiechając się.

— Diósgyőr to wspaniałe miejsce — powiedziała na to Erzsébet, w międzyczasie oglądając swoją suknię, czy się nigdzie nie ubrudziła. — Czas tu spędzony jest taki beztroski... Trudno się dziwić, pani, że lubisz to miejsce. Wprost urzeka.

— To prawda — odrzekła królowa, zbierając szarą suknię. Idąc w kierunku schodów, dodała: — Jednak powoli trzeba będzie się z nim żegnać. Niedługo wracamy do Budy.

— Czy coś się stało? — Zofia zmarszczyła brwi na te słowa.

— Nie, nic. — Maria pokręciła głową. — Jednak czuję, że jestem potrzebna w Budzie. Sama nie wiem, dlaczego.

— Może tęsknicie za mężem? — wtrąciła się Ilona, unosząc brew. — Cały dwór mówi, że ponoć najjaśniejszy pan zapomniał o innych niewiastach.

Królowa zgromiła ją spojrzeniem. Podobnie uczyniła Zofia, a Erzsébet wywróciła oczami na niewyparzony język Garaiówny. Jak taka butna panna, jak Ilona, miała znaleźć szybko męża? Gładkie lico i duży majątek nie były wszystkim, co przyciągało mężczyzn.

— Nie interesuj się plotkami, Ilono — fuknęła Maria. — A nawet jeśli, to mój mąż. Nie muszę się z niczego spowiadać ani tłumaczyć.

— Wybaczcie, królowo. Wiecie, że u mnie język szybszy niż myśli.

— I to powinnaś powstrzymywać, moja droga. Mężczyźni nie lubią kobiet, które za dużo mówią.

— Wiem, pani — westchnęła Garaiówna, unosząc wyżej poły sukni. Jednak w tym kraju wcale się nie myśli o ślubach — dodała w myślach. — Brat ma żonę, a na mnie nikt nie spogląda.

— Ćwicz się w cnocie, Ilono — powiedziała królowa, zatrzymując się na szczycie schodów. — Piękna jesteś, młoda i bogata, prędko znajdziesz męża.

— A jak nie, to bracia ci pomogą — wtrąciła się Erzsébet. — Albo bratowa, księżniczka serbska.

— Dosyć tych dysput małżeńskich, moje panie. Zlećcie pakowanie kufrów i je nadzorujcie — rozkazała im Maria. Dwórki rozeszły się, a kiedy Garaiówna miała za nimi pójść, królowa ją zatrzymała, łapiąc ją za ramię. Spojrzała prosto w jej oczy, mówiąc: — Nie martw się, moja droga. Los potrafi niespodziewanie podsunąć kogoś, z kim potem będziesz dzieliła całe życie.

— Nie martwię się tym — odpowiedziała dziewczyna. — Dziwi mnie jeno, pani, że odkąd jestem na dworze, żadna dwórka nie wyszła za mąż. Nie licząc... Pani Klary, którą rodzina wepchnęła w objęcia starego Babonicia, by czyhać na majątek.

— Spójrz na ten kraj. Bunt, egzekucje i niechęć do monarchów. Myślisz, że śluby w tym momencie są ważne?

Ilona pokręciła głową, krzywiąc się. Czasem miała wrażenie, że była głupiutką gąską, której bracia mają z nią tylko kłopot. Jej siostra, Dorota, była grzeczna i wesoła, lubiła tańczyć i się bawić, Ilona zaś, obdarzona talentami muzycznymi była przy okazji nieznośna, wścibska i złośliwa. A do tego ten niewyparzony jęzor i skłonności do mącenia... Rodzice mawiali, że była kopią ojca z młodości, choć wyglądem zupełnie go nie przypominała.

— Wybacz, pani — wydusiła, spoglądając na mury Diósgyőr. — Jestem jeno problemem, mateczka zawsze tak mówiła.

— Nie myśl tak, Ilono. — Królowa uśmiechnęła się pocieszająco. — Niektóre ponoć przy mężach łagodnieją... A mężowie przy nich. Poza tym, nie jesteś problemem. Doprowadziłaś do wyjawienia ciężkiej prawdy o Klarze, do tego trzeba było nie lada odwagi.

— Wiesz, pani?

— Zawsze miałaś skłonności do mącenia, nie zaprzeczaj. — Maria uśmiechnęła się półgębkiem. — To była bolesna prawda, ale potrzebna. — Ścisnęła ręce dwórki. — No, już. Idź pakować swoje skrzynie.

Córka Garaia dygnęła przed nią i, zbierając poły różowej sukni, pobiegła przez krużganki do komnat, które zajmowały dwórki królowej.



Buda


Zygmunt oparł podbródek o pięść i zapatrzył się w okno jadalni, kiedy słudzy sprzątali wszystkie talerze i kielichy po rozmowie z panami. Możni przynieśli bowiem informacje, że buntownicy ucichli po egzekucji trzydziestu dwóch nieszczęśników, jednak nadal byli i wciąż przywódców rebelii nie złapano. Król wypił z nimi za powodzenie w ściganiu kolejnych, szczególnie siostrzeńców Palisnaia, których tak bardzo chciała dostać w swoje ręce Maria.

Teraz na chwilę został sam, mrużąc jasne oczy i wpatrując się w zachmurzone niebo nad Budą, a jego myśli odpływały do Czech. Nie ukrywał, że spodziewał się, iż Wacław nie będzie dobrym władcą. Nie sądził jednak, że jego brat jest pozbawiony rozumu i gdzieś wewnątrz niego czaiło się szaleństwo. Wszelkie trunki, po które dziedzic ich ojca coraz częściej sięgał, budziły w nim jakby drugą twarz. Nie znał jej wcześniej, brat jedynie jawił mu się jako słaby, skrajnie niezdecydowany i podatny na wszelkie wpływy, prócz tego unikał spraw związanych z rządzeniem, szczególnie z Niemcami, gdzie rosło niezadowolenie z jego panowania. Zygmunt nie mógł uwierzyć, że prawie dwadzieścia lat temu sam jechał przed bratem z berłem królewskim Rzeszy⁵...

Rozmyślanie przerwało mu pukanie do drzwi i otworzenie ich przez strażników. W progu pokazał się młody goniec, który skłonił przed nim głowę.

— Mam wieści od waszych szpiegów, królu — powiedział, podchodząc nieco bliżej Zygmunta i wyjmując zza pazuchy sfatygowany, lecz zapieczętowany list.

— Skąd? — zapytał, nie spuszczając zeń wzroku.

— Z Czech.

— Daj to. — Luksemburczyk wyciągnął rękę, ukazując mu otwartą dłoń. Chwycił zaraz pismo, a otwierając, kąśliwie rzucił ze złośliwym uśmiechem: — Mam jeno nadzieję, że tym razem będzie czytelnie. — Zerknął po chwili na gońca. — Zapłacę ci wieczorem, a potem pojedziesz do Pragi i powiesz, by obserwowali Wacława tak czujnie, jakby był ich okiem w głowie. Teraz, kiedy, hm... wykazuje swoją niekompetencję, muszę wiedzieć wszystko. A teraz, pozwól mi to przeczytać w spokoju. — Jego oczy przeszyły go wyczekującym spojrzeniem. — No, poszedł mi stąd! To ściśle tajne!

Goniec wzdrygnął się niewyraźnie, ale po chwili pokłonił się i opuścił komnatę. Zygmunt w tym czasie rozwinął list i począł czytać, co mieli do przekazania szpiedzy. W zamyśleniu poskubał końcówkę krótkiej jeszcze bródki, ułożonej na szpic. Po chwili jednak jego spokój został ponownie zakłócony pukaniem.

— Na Boga, co się dzieje? — krzyknął, opadając z rezygnacją na oparcie krzesła. Gdyby ktokolwiek wszedł do komnaty, ujrzałby Zygmunta patrzącego spode łba w kierunku drzwi. Nikt jednak nie otworzył podwojów, jeno wykrzyknął:

— Królu! Królowa Maria puściła gońca, niedługo zjedzie do Budy!

— Wejść — powiedział, wciąż dzierżąc w dłoni pismo od szpiegów. Gdy drzwi się jeno uchyliły, zapytał: — Niedługo? To znaczy?

— Za kilka pacierzy, panie. Królowa jedzie konno, jej orszak za nią.

Zygmunt pokiwał głową.

— Przygotujcie mięsiwo na wieczór i dobre wino... Moim sługom każcie naszykować strój i łańcuch, ten z lwem. — Służący, który wysłuchał rozkazów, już miał wychodzić, ale Luksemburczyk go zatrzymał: — Dajcie jeszcze mą nocną narzutę, tę czerwoną, w widocznym miejscu. Może dzisiaj się zapowiem u królowej.

* * *

Zabrzmiały trąby przed wjazdem na dziedziniec zamkowy. Maria z orszakiem wjechała na zamek w towarzystwie ukłonów dworzan, którzy rozstąpili się przed nią, by mogła przywitać się z mężem. Zeskoczyła z konia i uspokoiła zwierzę, po chwili oddając wodze zwierzęcia słudze, po czym zmrużyła oczy i uśmiechnęła się kpiąco, kiedy ujrzała zmianę w wyglądzie małżonka.

Jakbym Węgra zobaczyła — pomyślała, idąc w kierunku króla pośród pokłonów. Niektóre dwórki podchodziły do swoich oblubieńców, inne szły od razu do komnat, by oddać służbie swoje kufry. Ona zaś, dzierżąc w dłoni zdjęte wcześniej rękawiczki, podeszła do Zygmunta.

— Długo się nie widzieliśmy, mężu — rzekła z lekkim uśmiechem. Zmierzyła go spojrzeniem, kiedy podniósł jej rękę do swych ust i ucałował z nabożną czcią pierścień ślubny.

— Dlatego cieszy mnie, że wreszcie jesteśmy razem. — Podstawił jej ramię, które ona ujęła. — Tuszę, iż twa podróż się powiodła.

— Tak. — Pokiwała głową. — Tęskniłam za Diósgyőr, ciągnęło mnie, bym wreszcie tam pojechała.

— Nie tłumacz się, miła. — Zwrócił na nią oblicze. — Kazałem gotować wieczerzę, zjemy ją wspólnie.

— Wpierw chciałabym jednak coś wiedzieć, Zygmuncie — rzekła, kiedy weszli na korytarz zamkowy. Zatrzymała się i spojrzała prosto w błękitne, nieco zdezorientowane oczy. — Co się zadziało, że mieszczanie praktycznie w ogóle nie witali mnie z radością? Wyglądali na sparaliżowanych strachem... Nigdy się tak nie zachowywali wobec mnie. — Ściszyła głos, spoglądając na jego oblicze, obserwując nawet najmniejsze ruchy mimiczne.

Zygmunt zmarszczył brwi i ujął jej rękę, po czym pociągnął ją do wnęki. Tam nie puszczał jej delikatnej dłoni, gładził ją uspokajająco. Wiedział, że Maria o to zapyta – lud się bał po krwawej masakrze, za którą i ona była współodpowiedzialna, nawet, jeśli jej nie było w Budzie.

— Z mojego rozkazu głowy straciło trzydziestu dwóch buntowników szlacheckiego pochodzenia — powiedział, szukając w jej twarzy zrozumienia. Była Węgierką, wiedziała, co robili królowie tego kraju. — To kara za rebelię. Tego chciałaś.

Ciemne oczy skierowały się prosto na jego twarz. Zbladła i wolno pokiwała głową.

— Wśród nich był István Hédervári, jak mniemam — powiedziała po chwili ciszy.

— Tak. — Kiwnął głową. — Wiesz, że był sługa, który za nim płakał? Miał czelność nazwać mnie czeską świnią. — Oczy Luksemburczyka stały się chłodne, podobnie jak oblicze – zimne i nieprzyjemne. — Jego też kazałem ściąć.

— Żałujesz ich? — zapytała, wychodząc z wnęki. Podążył za nią, wolno szli do prywatnych komnat, pogrążeni w rozmowie.

— Nie i tak. Buntownicy musieli zginąć, kupić ich lojalności się nie da. Jeno ten sługa... Miał z piętnaście wiosen, nie więcej. Zaproponowałem mu, żeby służył królestwu, boć mogę mu więcej dać niż ten cały hrabia. A ten chłystek niemal splunął mi pod buty.

— Jeśli nie żałował tego, co do ciebie wyrzekł, nie czułby wdzięczności, gdybyś darował mu życie — osądziła, wzdychając.

— Tak sądzisz?

Pokiwała głową ze smutkiem. Chciała wierzyć w możnych i otaczających ich ludzi, jednak zbyt wielu już ją zawiodło.

Czeska świnia — prychnął, cmokając po chwili pod nosem. — Dla nich ciągle jestem obcy.

W tym momencie strażnik otworzył przed nimi komnatę Andegawenki. Maria poprosiła służki, by wyszły, boć zastała je przy zmianie pościeli na nową, pachnącą suszoną lawendą. Kiedy drzwi się zamknęły, królowa na nowo obdarzyła męża spojrzeniem, unosząc sceptycznie brew.

— I dlatego zaczynasz nosić się jak Węgier?

— Po strojach to widzisz? Cóż, od dawna takie wdziewam na siebie. Podoba mi się węgierska moda. — Uśmiechnął się półgębkiem. Po chwili prezentowania się żonie w kaftanie skrojonym idealnie do jego sylwetki, podszedł do stołu, na którego krańcu przysiadł.

— Nie, po zaroście...

— Uznałem, iż skoro nie jestem Węgrem, tedy muszę upodobnić się do twych pobratymców. — Rozłożył ręce z kpiącą manierą. — Nie mogę wyglądać ciągle jak nieopierzony młokos. Widać, panowie tak mnie widzieli, może nie chcieli mnie słuchać. Jeśli pokażę im, iż jestem taki, jak oni, tedy będę mieć większy autorytet wśród Węgrów.

Maria zaśmiała się cicho i podeszła do męża, sceptycznie patrząc na jego krótki zarost.

— Autorytetu nie buduje się brodą. — Zmierzyła wzrokiem jego twarz. Luksemburczyk wyglądał poważniej niż niegdyś, choć jego usta przecinał niezmiennie ten sam błyskotliwy, krzywy uśmieszek. — Ale mądrymi rządami i miłością poddanych...

— Sądzisz, iż tego nie wiem? — Uniósł brew, jednocześnie kładąc jej ręce na biodrach.

— Skoro uciekasz się do takich postępków... — Zbliżyła się do męża i oparła swoją dłoń na jego ramieniu.

— Z tym, czy bez... — Poskubał krótki, rudy szpic u końca twarzy. — Musisz przyznać, że jestem diabelnie przystojny. — Wyszczerzył się, przyciągając ją do siebie i nie dając jej odpowiedzieć. Zamknął jej usta pocałunkiem.


¹ Jest to nawiązanie do "Reformatio Sigismundi", pakietu reform, których oczekiwano od Zygmunta dla Cesarstwa. Dokument prawdopodobnie został nazwany po Zygmuncie, ale został napisany przez anonimowego autora, wyraża jednak przynajmniej po części poglądy Zygmunta, który, podobnie jak wielu innych Luksemburgów, uważał władzę świecką za wyższą od kościelnej. Dokument ukazał się po śmierci Luksemburczyka drukiem. W dokumencie jest między innymi wspomniane o rozdziale Kościoła od państwa.

² Jest to nawiązanie do dalszych czynów Zygmunta jako króla Węgier. W 1404 wydał on dokument znany jako "Placetum regium", który był królewskim zakazem ogłaszania na Węgrzech bulli, rozporządzeń i wyroków papieskich bez jego zgody. Ponadto: Zygmunt "Przywrócił też dawny przywilej królów węgierskich nominacji biskupów i wyższych duchownych. Opornych księży i biskupów wypędził, majątki ich skonfiskował, a opróżnione przez nich stanowiska obsadził swoimi zwolennikami z oddanych sobie magnackich rodów." (Felczak, "Historia Węgier", s. 72-73) i było to bezpośrednio związane ze stronnictwem neapolitańskim, popieranym przez papieża.

³ Bucefał był ulubionym koniem Aleksandra Macedońskiego (Wielkiego). Legenda mówi, że konia na początku chciał kupić ojciec Aleksandra, Filip II, lecz zrezygnował, uznając, że jest nieujarzmiony i niebezpieczny. Aleksander, wówczas małoletni, powiedział ojcu, że potrafi ujarzmić tego konia i założył się z ojcem, że to zrobi – gdyby wygrał zakład, dostałby konia w prezencie, jeśliby przegrał – musiałby go sobie sam kupić. Aleksander prędko zauważył, że koń był niespokojny, bo bał się swojego cienia. Przyszły król ujarzmił Bucefała, kiedy obrócił go ku słońcu.

⁴ Miałam nie lada zagwozdkę z tematem tzw. "Masakry trzydziestu dwóch", bo część źródeł mówi o ścięciu 32 szlachciców w 1388, inne mówią o 1393. Zasugerowałam się tutaj 1393, ponieważ uznałam te źródła za bardziej wiarygodne.

⁵ "W czasie procesji [koronacyjnej] do kościoła świeccy elektorzy lub ich wysłannicy jechali konno przed nowym królem (cesarzem) z odkrytymi głowami. Bezpośrednio przed władcą jechał marszałek z obnażonym mieczem, przed nim stolnik z jabłkiem, przed stolnikiem komornik z berłem, a na lewo od tego ostatniego skarbnik z koroną Rzeszy." (Wikipedia) Zygmunt był wówczas margrabią Brandenburgii, który w 1376 napisał list do zgromadzenia, że głosuje na brata. Oficjalne stanowisko margrabiego Brandenburgii to arcykomornik Rzeszy, a więc jechał on z berłem w czasie koronacji brata.

---

Cześć, kochani! 🧡🤗

Wspomniałam w przypisie, że temat tzw. "Masakry trzydziestu dwóch" był dla mnie zagwozdką, bo jedne źródła wskazują na 1388, inne na 1393. Postawiłam na drugą wersję, ze względu na większą wiarygodność tychże źródeł (wersja z 1388 figurowała na Wikipedii). Wprawdzie w książce w czasie regencji Zygmunta pojawia się wspomnienie o tym, jednak jest to mój błąd, za który bardzo przepraszam – dopiero po tym jak "dorwałam" biografię, znalazłam możliwą datę tego zajścia. Opowieść o słudze hrabiego Hédervári pojawia się już w kronice Thuróczego. Nazywał się Csóka, podobno był młodym chłopcem i faktycznie za odezwanie się do Zygmunta per "czeska świnia" został ścięty. Sytuację przytacza również biografia Marii:

Wiosną 1393 roku trzydziestu dwóch szlachciców zakończyło życie na krwawej ławie ustawionej na placu Szent-György [świętego Jerzego] w Budzie. Hrabia przyjął cios w twarz [zgaduję, że chodzi tu o ścięcie; ach ten tłumacz]. 

„Nie płacz, chłopcze", powiedział król do Csóki, który opłakiwał swojego pana, „od teraz będę twoim panem i mogę ci dać więcej niż ten, który został ścięty". 

„Ale ja nigdy ci nie usłużę, czeska świnio"! 

A w następnej chwili krew sługi już zmieszała się z resztą.

Inny fragment: W końcu w stolicy znów przywitała ją jak zwykle zła wiadomość, a słaba (...) istota musiała przejść przez plac, plac Szent-György, gdzie – jak mówiono – ścięto właśnie 32 szlachciców częściowo przez nią.

Odnośnie samej "Masakry trzydziestu dwóch" jestem zadziwiona jednym – w pisarskiej tradycji to wydarzenie bardzo negatywnie ukazuje Zygmunta (dość zrozumiałe), a jednocześnie... gloryfikuje buntowników! Ludzie, którzy walczyli przeciwko ich naturalnej pani i prawowitej władczyni, jak i jej mężowi, rozpętali wojnę domową, zostali niemal podniesieni do rangi męczenników narodowych. Kiedy ich schwytano i dano szansę, by król im wybaczył, oni nawet nie ukazali Zygmuntowi szacunku. Czczono ich jeszcze za Macieja Korwina (legendarnie wnuka Zygmunta XD). Jestem zdegustowana, tak szczerze.


Prócz tego strasznego wydarzenia mamy wreszcie orzecha! Miałam z tym mały problem, bo jak być może wiecie, zrobiłam jeden z najgłupszych researchy w moim pisarskim życiu. Mianowicie, nie miałam pojęcia, jak nazywają się te zielone czapeczki przy orzechach laskowych. Teraz już wiem, że nazywają się okrywy XD

W ogóle ten orzech, którego rzekomo zasadziła Maria, to niezły rekordzista. Usechł w 1935 roku (interesujące, przestawcie sobie środkowe cyfry, a wyjdzie data śmierci Andegawenki), więc nie jesteśmy w stanie zweryfikować prawdziwości legendy, ale przytaczam Wam fragment z biografii Andegawenki autorstwa Sándora Márki z XIX wieku:

Z całości pozostało tylko jedno drzewo. Według ludzi ten orzech laskowy ma ponad 500 lat, ponieważ został zasadzony przez samą królową Marię. Ta jedyna w swoim rodzaju roślina, która osiągnęła wysokość prawie 20 metrów, daje 30 hektolitrów jasnobiałych orzechów laskowych podczas dobrych zbiorów. Co może lepiej świadczyć o przywiązaniu Marii do tego odległego miejsca niż półtysiącletnie drzewo zasadzone jej rękami?!


Oczywiście zostawiam Wam miejsce na przemyślenia 🧡

Mam nadzieję, że rozdział się Wam spodobał i do następnego!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro