ROZDZIAŁ LIV: Na zachód oczy skierowane

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Na zachód oczy skierowane

Buda, luty 1389


Bladoszary wstał dzień, przykryty chmurami i prószącym śniegiem za oknami pałacu. Śnieżna kołderka przykrywała dachy domów dworzan, mury zamkowe, ogrody królewskie. Mgła spowiła okolicę, a światło stało się nikłe, zupełnie inne od złotych niczym korona czy słońce świec. Zygmunt wyciągnął się na krześle, nieco zmrużając oczy i unosząc podbródek, by golibroda mógł sięgnąć brzytwą do jego szczupłej szyi. Zdrapywał on jego dwudniowy, maleńki i rdzawy zarost. Siedział przy oknie, stukając palcami o podłokietnik.

Można by powiedzieć, że jeszcze był pogrążony w półśnie, oddychał spokojnie i wodził przymrużonymi oczami po sklepieniu pomieszczenia. Naraz drzwi się rozwarły, a w nich pokazał się wierny Węgrom Polak — Ścibor ze Ściborzyc¹ z jakimś chłopaczyną, chudym i ściskającym w dłoni czapkę. Pacholik skłonił jasnowłosą głowę, a zaraz skłonił się Ścibor. Zygmunt zerknął na nich kątem oka, na tyle, na ile pozwalał mu uwijający się przy nim golibroda.

— Mówcie — rozkazał, a jego palce nadal uderzały lekko o podłokietnik krzesła.

— Ja z Czech, panie — rzekła chłopina, zdało się strwożonym, wzrokiem obserwując sylwetkę Luksemburczyka. Wtenczas sługa Luksemburga kończył zdrapywanie z jego twarzy zarostu.

— I? — sarknął Zygmunt przez zęby, zdradzając zniecierpliwienie.

— To jeden ze szpiegów — zabrał głos Ścibor, wlepiając ciemne oczy w sylwetkę swego pana. Zygmunt, przeciągnąwszy się nieco i odsyłając gestem sługę, pochylił się i spojrzał na młodziana. Po chwili wybuchnął śmiechem gromkim i melodyjnym.

— On? Szpiegiem? — zapytał, opanowując wesołość.

— Tak, panie. — Chłopaczyna nagle przestał ściskać w dłoniach czapkę i stał się odważniejszy, wbijając wzrok w monarchę. — Król Wacław... Wasz brat... Zakochany.

Zygmunt zatrzymał się w geście, miał bowiem opaść powoli na oparcie krzesła, lecz naraz się wyprostował i zmierzył młodzianka okiem ciekawym, błyszczącym od łaknienia nowej wiedzy. Oczy króla wbiły się w chłopca, a on sam brew uniósł, uśmiechając się półgębkiem.

— Zakochany? — powtórzył. — Jakżeż to?

— Och, szczebiocze o wybrance niczym skowronek, a jaki zły, gdy ktoś mu głowę zawraca... — przemówił chłopiec z ironicznym uśmieszkiem. Król Węgier zamyślił się nieco, łącząc ze sobą palce obu dłoni. Wstał z krzesła, a przysiadł przy stole, wbił nagle wzrok w swych podwładnych, aż w końcu rzekł:

— Porywczy był zawsze. Bardziej od ojca. — Machnął ręką. Po chwili rozkazał: — Ściborze, zostaw nas.

Polak wyszedł, uprzednio głowę skłaniając. Młodzian, usłyszawszy zamknięcie drzwi, wyprostował się, stał się bardziej pewny siebie. Spojrzał odważnie na swojego pana, który na to krzywo się uśmiechnął.

— Już żem myślał, żeś naprawdę jak ta baba... Płochliwy... Oszukałeś swego pana, jak to o tobie świadczy... — zawiesił głos na chwilę, wodząc oczami po ścianach. Po chwili, przyprawiając szpiega niemal o szybsze bicie serca, spytał: — Pewnyś, że zakochany?

— Jeszcze jak, mój panie! — Sługa uśmiechnął się, a w oczach zatańczyły mu iskry. — Mówią, że o królowej Joannie zapomniał, a przez sen mówi o księżniczce Zofii!

— O Joannie zapomniał? — Zygmunt uniósł brew. — Wierzyć się nie chce... Skąd ta Zofia? — spytał.

— Również z Bawarii. Opętała mu umysł, łańcuch miłosny zniewolił króla Wacława! Szepce imię swej Zosieńki...

Słuchając tego jakże krótkiego raportu, Luksemburczyk przechadzał się wolnym, dostojnym krokiem po komnacie. Myślał, co może wyniknąć z tej sytuacji. Skoro brat miał lekceważyć swoje dobra królewskie na rzecz jakiejś tam panny, znaczyć to mogło zarówno okazję do wzmocnienia się, jak i kłopoty. Wacław był jeszcze młody, lecz nie miał dziedzica. Pozostało tylko myśleć, komu by chciał przekazać swe korony w razie bezpotomnej śmierci... Średni z Karolowych synów otrząsnął się z krótkiego zamyślenia:

— Ha, czyli ślub brać będzie. A to znaczy, że dziedzica spłodzić może... — Skrzywił się nieco; nie skrywał, iż marzył o potędze równej tej, jaką miał jego ojciec. Dłoń nagle uniósł, a z nią palec wskazujący. — Przekazujcie najwięcej, jak się da... Miłość jest słabością. Zwłaszcza królów... — dodał tajemniczo, a jego wzrok zabłysnął.

— Ten ślub jest pewien, jak amen w pacierzu — rzekł szpieg. — Niedawno się oświadczył...

Zygmunt zerknął kątem oka na chłopca.

— A to znaczy, że szykuje się wesele...

* * *

Wyjęła z pięknie rzeźbionej i malowanej skrzyneczki złoty, delikatny naszyjnik, wysadzany szafirami. Bez większego zainteresowania, przyłożyła sobie klejnot do szyi, przeglądając się chwilę w trzymanym przez Divnę lusterku. Twarz jej rozjaśnił lekki, melancholijny nieco uśmiech, a kamienie lekko zabłyszczały w bladym świetle dnia. Ubrana w ciemnoniebieską, obszywaną w listki na rękawach suknię, podała wisior Erzsébet, która delikatnie zapięła go na jej szyi.

Maria posłała uśmiech Morzsinay, podziękowawszy jej uprzednio. Wstała z krzesła, unosząc lekko poły odzienia i podchodząc do okna. Lecz miast widokom na ośnieżone miasto, wpatrywać się poczęła w swoje odbicie w szybie. Muślinowy welon okrywał lekko jej plecy, pyszniąc się nad upiętymi w niskiego koka włosami. Wyglądała znacznie poważniej niż na swój wiek, a wszakże miała niespełna osiemnaście wiosen.

Erzsébet zmierzyła swą panią zmartwionym wzrokiem, aż w końcu spytała:

— Coś się stało, pani?

Maria lekko się obróciła, tak, że dwórka zobaczyła jej profil.

— Nie, to nic. Tak jakoś...

— Pewna jesteś, pani? — Morzsinay z troską podeszła do królowej, kładąc jej rękę na ramieniu.

Węgierska władczyni westchnęła, lekko gładząc swoje palce. Uwagę jej oczu zwrócił zaczynający padać śnieg. Milczała chwilę, po czym, z ledwo wyczuwalnym wahaniem, odparła cicho:

— Teraz już nie będzie tak, jak kiedyś. Węgierscy panowie zapomnieli, kto jest dziedzicem Królestwa Węgier i kto potwierdził ich przywileje... — Andegawenka posmutniała, zakładając dłonie na swe łokcie. — Mój dziad miał rację, żądni wciąż nowych darów panowie to największa zaraza, która nawiedziła Węgry — dodała bardziej do siebie, niż do Erzsébet. — Teraz, kiedy król jest obcy, będą żądali jeszcze więcej dla siebie, a on im to da, by wkupić się w ich łaski. Pilnują jeno swoich interesów... — Bolały ją jej słowa, ale wiedziała, że są prawdziwe...

Jasnowłosa dwórka nie wiedziała, co odpowiedzieć. Czuła, że Maria ma rację, lecz, jako szlachecka córa, biła się z myślami. W końcu potaknęła, nie ozwawszy się. Lekko zdjęła dłoń z ramienia królowej, zbierając wewnątrz siebie odwagę na wydobycie słów w kierunku swej pani. Zawahała się ponownie, nie chciała jej urazić, nie chciała też źle mówić o zmarłych — wiedziała bowiem, że Maria tego nie lubi. Spuściła wzrok i zamrugała, po czym nabrała powietrza, by w końcu rzec:

— Nie wątpię, pani, iż wielu możnych zaszło wam za skórę... Lecz są też na tej ziemi szlachcice dobrzy i gotowi poświęcić się Koronie...

— Również i tacy są — odpowiedziała bez większych emocji Andegawenka. Po chwili odwróciła się i, wypuszczając z ust powietrze, rzekła: — Muszę pomówić z Zygmuntem.

Zdecydowanym gestem wzięła w dłonie poły swojej sukni i, wyprostowana jak struna, ruszyła w kierunku drzwi. Erzsébet, patrząc za nią, dygnęła szybko. Nie do wiary, tak krucha, a siła w niej drzemie... — pomyślała Morzsinay, wygładzając swe odzienie.

* * *

Podwoje drzwi otworzyły się szybko, gwałtownie, lecz na Luksemburczyku nie zrobiło to większego wrażenia. Odłożył trzymany w dłoni raport i wolno obrócił się w kierunku drzwi, w których stała jego żona. Zygmunt uniósł brew i uśmiechnął się krzywo, nie ruszył się jednak z miejsca. Po chwili wziął dokument ponownie w dłoń, a, wlokąc po nim wzrokiem, ozwał się:

— Nie spodziewałem się twojej wizyty.

— I ja również nie myślałam, że cię dziś odwiedzę — odparła, spoglądając na jego sylwetkę odzianą w ciemnoszary, połyskujący kaftan. Pozornie zachowana równowaga duchowa Andegawenki powoli zaczęła się kruszyć, mąż zdawał się ignorować jej osobę. Spojrzała na Zygmunta uważniej, po czym chrząknęła, wymawiając jego imię.

Poruszył się lekko, jakby myśląc, że Maria nie zauważy jego ruchu. Tymczasem ciemne oczy królowej wbijały wzrok w każdą piędź jego ciała.

— Zygmuncie. Chcę pomówić.

Wywrócił teatralnie oczami, a odłożywszy dokument ponownie, wykonał delikatny półobrót, krzyżując dłonie na wysokości swoich bioder. Patrzył na nią bez większych emocji, unosząc lekko brew. Maria mimowolnie przełknęła ślinę, gdy tęczówki Zygmunta zaczęły ją świdrować swym przenikliwym, niepokojącym wzrokiem. Usta jej zadrgały, zawahała się. Luksemburg bez problemu to zauważył — mógł z niej czytać jak z otwartej księgi. Ta drobnej kości, szczupła, blada istota pobladła nieco, zaciskając palce lewej dłoni na połach sukni. W tym momencie Zygmunt poderwał się do niej, a ująwszy jej rękę nadzwyczaj delikatnie, wyszeptał doń:

— Źle ci, Mario?

Węgierka zamrugała, a jej dolna warga ponownie zadrżała. Poczuła niepokój, jak nigdy dotąd. Nie wiedziała dlaczego, wszakże Zygmunt nic nie zrobił większego, ino ujął jej rękę, wcześniej patrząc na nią badawczo. Ostrożnie skierowała źrenice na jego oblicze. Malowało się nań lekkie zaniepokojenie, acz oczy... Oczy nie wyrażały nic, ino błądziły chłodnym wzrokiem po niej. Nie, zaraz... Zorientował się? Chyba tak, brwi lekko schylił ku dołowi, nadając twarzy bardziej zmartwiony wyraz. A może to jej się zmysły pomieszały i widziała to, czego nie było?

Tymczasem jego długie, szczupłe palce zakleszczyły się z jej palcami. Zygmunt zewnętrzną częścią drugiej dłoni lekko pogładził jej policzek. Chłód jego rąk przeniknął do jej skóry, mimowolnie się wzdrygnęła, kiedy jego palce wodziły po jej twarzy.

— O czym chciałaś mówić? — spytał łagodnym tonem, który, nie wiedzieć czemu, zdał jej się sztucznym.

— O... O szlachcie, mężu — odparła, zawahawszy się nieco. Spoglądała wtedy na szafkę w oddali, ozdobioną malowidłem z życia świętego Władysława.

— Mów zatem. — Ton głosu Zygmunta był dziwnie ciepły, cichy... Ponownie sprawił, że się wzdrygnęła. Nie wiedziała, dlaczego wzbudzał w niej taki niepokój. Wtem poczuła, że jego usta zatrzymały się na jej ramieniu w delikatnym pocałunku. Odwróciła lekko głowę, oczami próbując śledzić małżonka. — Słucham cię, najmilsza... — dodał, delikatnie kładąc ręce na jej ramionach. — Więc, co masz do powiedzenia?

— Rozpieszczasz ich, jak myśliwy swe psy — powiedziała w eter.

Milczał chwilę, chcąc, by myślała, że się zastanawia i że zdziwiły go jej słowa. Przegryzł kącik warg, zaciskając nieco mocniej ręce na jej ramionach. Zabiło jej szybciej serce w chwili, kiedy poczuła lekki uścisk na swych barkach. Nie widziała jego twarzy, stał za nią, gdy pojawił się na jego ustach krzywy uśmiech. Po chwili opanował się jednak, wkładając wszelkie swe siły, by głos odpowiednio mu zadrżał i zawahał.

— O czym ty mówisz, słodka moja? — Uśmiechnął się w duchu, usłyszawszy, że rzekł to zdanie odpowiednio.

— Rozdajesz dobra królewskie szlachcie — odparła, powoli zbierając w sobie odwagę, acz nadal wahając się.

Cmoknął pod nosem, krzywiąc się.

— Najmilsza, przecież to musiało się stać... Chorwaci i tak woleliby widzieć na tronie Władysława z Neapolu. A to ty odziedziczyłaś Świętą Koronę, nie syn Karola...

Przypominasz to sobie, kiedy ci to wygodne — pomyślała, mrużąc lekko oczy.

— Rozdajesz zbyt wiele — stwierdziła, wyrwawszy się nagle z jego uścisku i zbierając odwagę, by spojrzeć mu w twarz. — Połowa tych majątków by wystarczyła i zamknąłbyś im usta.

— Nie wystarczyłaby. — Uśmiechnął się dobrotliwie, pochodząc do niej. Lekko ujął jej podbródek i podniósł tak, by na niego spojrzała. — Mario, wszystko, co czynię, czynię dla Węgier i dla ciebie. Zwątpiłaś we mnie, królowo? Ty? — Zmarszczył brwi tak, jakby się czymś zmartwił.

Delikatnie odsunęła swoją ręką jego palce, mierząc wzrokiem Zygmuntowe oblicze.

— Nie zwątpiłam — powiedziała ostrożnie. — Jeno ja pozwoliłam jednemu słudze na budowę zamku. A ty rozdajesz królewskie dobra...

— A o Zádor-vár teraz trwa walka² — przerwał jej. — Doprowadziłaś tym nadaniem do podziału, Mario. Musiałem to naprawić.

Prychnęła. Nie chciała tego powiedzieć na głos, ale uznała, że jest on bezczelny.

— Pozwolenie na budowę to jedno, a danie komuś dobra z królewskiego skarbca innym. Mój dziad nigdy by na to nie pozwolił! — Głos Marii się łamał, a Zygmunt pokręcił głową, wbijając w nią niebieskie oczy.

— Teraz nie czasy twojego dziada, teraz trzeba układać się ze szlachtą. Inaczej wysadziliby nas z tronu, Mario. — Wziął jej ręce w swoje i złagodniał na twarzy. — Panowie to teraz wielka siła, nie warto mieć w nich wrogów.

— Ale to nie znaczy, że trzeba im rozdać całe królestwo, byleby tylko utrzymać się na tronie!

— I ty potwierdziłaś Andrzejowską Bullę... — oznajmił, przypominając jej tę scenę. — Żeby utrzymać się na tronie... Czyż nie?

Niekontrolowana czerwień pokryła oblicze Andegawenki, a ona sama spuściła wzrok. Zygmunt nabrał powietrza w usta, chcąc coś powiedzieć, kiedy nagle do drzwi ktoś zapukał. Maria uniosła głowę, a Zygmunt obrócił się, marszcząc lekko czoło i brwi. Pukanie nasiliło się, aż w końcu Luksemburczyk krzyknął:

— Co się dzieje?!

— Panie, ja z Czech! Mam ważne wieści!

Maria wyprostowała się, słysząc te słowa. Co się działo w Czechach, że aż wieści dotarły? O Boże, a może Zygmunt spiskował przeciwko bratu? Albo król Wacław zachorzał? Może bunt jaki straszny?

— Wejść — rzucił nieco zniecierpliwiony Zygmunt.

Drzwi się otworzyły, a w nich pokazał się ubrany na ciemno mężczyzna, który natychmiastowo głowę skłonił przed nimi. Maria patrzyła na niego spokojnie, zdziwiona jego przybyciem. Jej mąż natomiast zmierzył go wzrokiem, marszcząc brwi.

— Co masz do przekazania? — rzucił, opierając się dłonią o stół.

— Panie, pani... Król Wacław ma wielką przyjemność zaprosić was na swój ślub do Pragi, dnia drugiego maja Anno Domini 1389.

Maria lekko rozszerzyła oczy, usłyszawszy tę wiadomość. Zygmunt przyjął wszystko nadzwyczaj spokojnie, lecz nagle się uśmiechnął.

— Przekażcie memu bratu najszczersze gratulacje z okazji ożenku. Oczywiście, przyjedziemy do Pragi, by král římský a český, Václav Lucemburský³, nie poczuł się urażony.

* * *

Nie chciała dłużej rozmawiać z Zygmuntem. Radowała się wieścią, z jaką przybył czeski posłaniec. Skierowała się prędko do pokoi prywatnych i pchnęła podwoje swych drzwi. Weszła szybko do swojej komnaty, a za nią Erzsébet, Zofia i Divna, zdziwione pośpiechem swej pani. Gdy Andegawenka stanęła na środku pomieszczenia, obróciła się nagle do dwórek, a uśmiechnąwszy się, przez chwilę przyjaźnie na nie patrzyła. Panny nie wiedziały, co Maria zamierzała, ale zaraz najjaśniejsza pani rozwiała ich niepewność:

— Trzeba sprowadzić sukna i szwaczki. Muszę mieć kilka sukien, strojnych i pięknych, lecz nie nad wyraz. Divno, pobiegnij po szwaczki i po Etelkę Úljaki, prędko. Ty, Erzsébet, pójdziesz do kupców i zobaczysz, jakimi suknami handlują. Gdyby były jakieś flandryjskie, błękitne aksamity, nie za grube, poślij do mnie służkę.

Obie panny pospiesznie dygnęły, po czym udały się, każda w swoje strony. Z Marią w komnacie została tylko Zofia. Kiedy drzwi lekko się zamknęły, Nádasdy przekręciła delikatnie głowę, przyglądając się swojej pani. Nie była w stanie ocenić jej nastroju — królowa była blada na twarzy, acz dziwnie radosna, a z drugiej strony oczy jej tak nie błyszczały jak gdyby radość w nich mieszkać miała.

— Coś się stało, pani? — zapytała Zofia.

Maria, dotychczas rozglądająca się po komnacie, obróciła się w kierunku dwórki.

— Nie, jeno cieszę się, że wyjadę na chwilę z Budy.

— Gdzie, pani?

— Do Pragi. Król Wacław, brat mego męża, żeni się niedługo.

Zofia klasnęła w dłonie i uśmiechnęła się szeroko.

— Chwała Bogu, że zesłał mu niewiastę! Mówią, że śmierć królowej Joanny zupełnie go załamała.

— Widać, że los uśmiecha się do każdego — odparła Maria. — Przecie Bóg ma nas w miłości, wszystkich nas, grzeszników. A przecie król Wacław wiele zgrzeszył, pijąc wina nadmiar. A teraz nareszcie jest szczęśliwy.

— Pamiętasz, pani, Pragę, kiedy pojechałaś tam po raz pierwszy? — zapytała Zofia, przypominając sobie malutką królewnę biegającą po korytarzu z Karolowymi dziećmi.

— Słabo — przyznała, spłoniwszy się nieco. — Ale kilka wydarzeń zapadło mi w pamięć... Jak to, jak schowałam się z Zygmuntem w jakimś kąciku i jedliśmy słodycze... — Zaśmiała się. — Pamiętam także króla Wacława, jeszcze wtedy młodego chłopca.

— Masz już, pani, jakiś pomysł na suknię? — Zofia uniosła brew. — Jako dziedziczka tronu węgierskiego winnaś się godnie reprezentować.

Maria uśmiechnęła się dobrotliwie.

— Ale nie tak, by przyćmić pannę młodą. — Twarz Andegawenki się rozjaśniła od uśmiechu.

* * *

Ciemnoszara, jak na luty przystało, noc nastała. Zasnute chmurami niebo nie przepuszczało nawet ociupiny księżycowego światła. Ostatnie ogarki dopalały się w ciszy komnaty, a ogień delikatnie trzaskał w kominku, dając pomarańczowozłote światło i ciepło. Z wysokości łoża w alkowie dobiegało ciche syczenie połączone z pochrapywaniem.

Materac cicho zaskrzypiał, kiedy król obrócił się na lewy bok w czasie snu. Z jego ust wydobyło się ciche jęknięcie. Sen ten był niespokojny, choć mocny. Zygmunt oddychał miarowo, lecz twarz nieco mu pobladła, a czoło lekko spociło. Śnił, a śnił dawne wspomnienia, które zawsze bolały jego nienasyconą ambicją duszę. Wolał o tym zapomnieć, wolał mieć tylko przed oczami chwile, kiedy rodzice go chwalili, lub kiedy matka go wspierała...

Praskim korytarzem biegło dwóch chłopców w podobnym wieku. Dzieci to jeszcze były, nie młodzieńcy, a dzieci. Biegli w kierunku komnaty, gdzie przebywał ich ojciec. Starszy miał przydługie włosy i piękne, niebieskie oczy, młodszy zaś próbował go dogonić, nieco przy tym dysząc.

Wpadli do komnaty, gdzie pochylony, brodaty mężczyzna uczył czegoś młodego wyrostka o rudych lokach. Wtem ojciec uniósł wzrok, uśmiechnął się dobrotliwie, zobaczywszy dwóch synów — Zygmunta i Jana. Młodzieniec przy nim obrzucił ich spojrzeniem, czego dzieci nieco się zlękły. Karol zaś nie zwrócił na to uwagi, zapraszając swoje latorośle do środka.

Chłopcy, może i wy czegoś nauczycie się od Wacława?

Jan i Zygmunt spojrzeli po sobie. Młodszy z chłopców cofnął się. Dopiero wrócił z nauk, których, prawdę mówiąc, wielce nie lubił, więc podszedł do ojca i powiedział mu coś szeptem. Karol zaśmiał się, po czym zmierzwił Janowi włosy i pozwolił pójść.

A ty, Zygmuncie? — spojrzał na chłopca wyczekującym, acz łagodnym wzrokiem piwnych oczu.

Zostanę — odparł ośmiolatek, spoglądając na piętnastoletniego brata, czeskiego koregenta, który ledwo powstrzymywał skrzywienie się.

Starszy brat to zawsze wzór. — Karol uśmiechnął się. — Powinieneś naśladować Wacława, synu.

Zygmunt pokiwał rudą głową, czując na sobie spojrzenie brata. Wacław nie był zachwycony pomysłem ojca, jednak wolał nie wdawać się w zatargi z nim. Zatem począł wykładać Zygmuntowi to, czego go ojciec nauczył.

Starszy brat to zawsze wzór" — brzmiał w Zygmuntowej głowie głos rodziciela.

Po skończonym wykładzie okazało się, że ojca potrzebują w sali tronowej — trwały jakieś obrady. Ojciec zabrał Wacława, który bez wahania poszedł z nim, trzymając go pod ramieniem. Karol, tak przejęty wszystkim, zapomniał odesłać Zygmunta. Ośmioletni chłopiec uważnie patrzył, jak jego ojciec i brat przyrodni idą razem krok w krok, tym samym monarszym chodem. Drzwi powoli się zamykały, kiedy Zygmunt został sam w sali. Nie mógł oderwać wzroku od wejścia...

Starszy brat to zawsze wzór"...

Mokry strużek popłynął od zamkniętego, królewskiego oka. Zbudziła go łza, uczyniła to prawie natychmiast. Gdy otworzył oczy, kropla spadła na poduszkę, mocząc w jednym miejscu poszwę. Uniósł się na łożu, ocierając szybko twarz, by nie było widać, że zapłakał przez sen i starał się zapomnieć o tym nocnym widziadle. Nie szło to prosto, wciąż serce Zygmunta biło szybciej, wciąż łzy cisnęły mu się do oczu. Zagryzł wargę, bolało. Ale musiało boleć, by zapomnieć o oznakach słabości, jakimi były łzy.

Ostrożnie powlekł wzrokiem po komnacie, ciemnoszarej, jak noc. Z kominka dobywało się złote światło ognia, na którym Luksemburczyk zatrzymał wzrok. Czuł, że zawodzi swojego ojca... Ale, z drugiej strony, skąd miał to wiedzieć? Wszakże ojcowskiej miłości zaznał znacznie mniej od Wacława, syna ukochanej cesarzowej Anny, po której i jego siostra imię nosiła. Karol był wpatrzony w najstarszego ze swych potomków jak w święty obrazek, jak w cud, który stał się przed chwilą...

Dość, nie rozpamiętuj tego — skarcił się w myślach, zaciskając rękę w pięść, wbijając sobie paznokcie w wewnętrzną część dłoni. Przez chwilę jeszcze siedział w nieruchomej pozycji, wpatrzony w światło dobiegające z kominka, milcząc zawzięcie i nie chcąc dopuścić, by chociażby jedna łza spłynęła po jego policzku.

Jak na złość, przed oczyma stawała mu twarz ojca, spokojna, pokryta ciemnym zarostem, by zakryć wszelkie blizny, których nabawił się w czasie wojen. I tak część z nich była widoczna, jak choćby blizna w okolicy prawego oka, po rozcięciu. A przy tym Karolowa twarz była serdeczna i dobra, choć łączyła się z twarzą władcy — ojca narodu.⁴

Westchnął, zagryzając usta. Skrzyżował dłonie na piersi i pogładził chwilę nimi koszulę, docierając chłodem swych palców do karku. Po tym wszystkim opadł na poduszkę, wciąż próbując zapomnieć o śnie...


Witajcie po przerwie :) Dzisiaj rozdział w jednym miejscu, Budzie w lutym (tak więc Zygmunt ma albo 20 albo 21 lat ;D). A w następnym impreza u Wacława! *WACŁAW, WACŁAW SIĘ ŻENI...*

Przepraszam, że musieliście tyle czekać, ale szkoła mi żyć nie chce dać, a wena postanowiła zwiać do Nowej Zelandii, na szczęście zmusiłam ją, by wróciła ;) Pierwotnie miałam jeszcze napisać tutaj jeden akapit, ale rozmyśliłam się, pomysł mi uciekł xD

¹ Ścibor ze Ściborzyc h. Ostoja — polski rycerz, służący od 1388 Zygmuntowi. Jeden z najbardziej zaufanych Zygmunta; z powodu swojego majątku, który zawdzięczał głównie Luksemburczykowi, nazywany "małym królem Słowacji" lub "panem Wagu". Legenda głosi, że pod Nikopolis w 1396 był jedną z osób, które uratowały Zygmuntowi życie (obok Hermana Cylejskiego, ojca drugiej żony Zygmunta, Barbary i Jana III Hohenzollerna, szwagra króla i męża jego młodszej siostry, Małgorzaty). 

² Zamek Zádor, Zádor-vár to zamek, który w 1384 pozwoliła wybudować swojemu słudze (chyba podczaszemu) László Vezsenyi Maria Andegaweńska (wiem, tej sceny nie było, ale może w trakcie korekty coś się wspomni ;D). Znajdował się on na terytorium, które było pod Veszprém. O ten zamek toczyły się spory między jego właścicielem a kapitułą Veszprém.

³ z czeskiego: "król rzymski i czeski, Wacław Luksemburski".

⁴ określenie "ojciec narodu [czeskiego]" podwędziłam z tytułu artykułu o Karolu IV portalu Polityka.pl, natomiast jeśli chodzi o jego blizny, wzorowałam się szerokim opisem na czeskiej Wikipedii. W przypadku ojca Zygmunta dość dokładnie wiemy, jak wyglądał, od najmłodszych lat miał blizny, poważniejsze urazy sprowadził na niego rok 1350, kiedy Karol najprawdopodobniej na turnieju rycerskim został powalony na ziemię i z tego powodu miał poważne urazy kręgosłupa i szczęki (to drugie zakrywał noszoną przez siebie brodą). Do końca życia chodził przygarbiony i, gdy się obracał, musiał to robić przynajmniej połową ciała.

Mam nadzieję, że rozdział się spodobał!

P.S. Wyjaśnię jeszcze tytuł, chodzi o Czechy. Oczami Węgrów, Czechy są na zachód ;)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro