ROZDZIAŁ LXIV: Tajemnica wychodzi na jaw

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Tajemnica wychodzi na jaw

Buda, maj 1390


W zwierciedle błękitnego Dunaju przeglądały się budynki, należące do miasta, w którym osiedlili się węgierscy monarchowie. To samo lustro odbijało czyste, pozbawione chmur niebo i blask majowego słońca, którego iskry zatrzymywały się na wodzie, tworząc migoczące punkty, wyglądające niczym gwiazdy, które spadły wprost z nieboskłonu na płynącą leniwie rzekę. Widok ten przypominał największą harmonię, jaka mogłaby kiedykolwiek istnieć, gdyż nawet wiaterek, tworzący delikatne fale na dunajskich wodach, pasował tam i poruszał lekko błyszczącymi odbiciami promieni słońca.

Maria wpatrywała się w zaokienny widok urzeczona, szukając ponownie spokoju w tych murach. Siedziała na parapecie i chłonęła malujący się za szybą obraz. Lubiła to robić, od kiedy pamiętała, przyglądać się modremu lustru płynącej w swym korycie wody. Była sama w komnacie i pragnęła ten czas spędzić tak, by odzyskać harmonię ducha. Złe bowiem nowiny docierały na Węgry, a i zamkowi plotkarze nie szczędzili w słowach, nie tylko mówiąc, że król z niewiastami się zabawia, ale i królowa wciąż nie jest przy nadziei.

Nie powinna przejmować się tego typu słowami, ale jednak znała prawdę i każda taka plotka sprawiała, że bolało ją serce. Wyobrażała sobie, jak dawniej czuła się jej matka, kiedy podobne słowa były kierowane w jej stronę. A kiedy już urodziła, ku zgryzocie poddanych były to wyłącznie dziewczynki. W tym ona, dziedziczka Świętej Korony... Spuściła wzrok, odwróciwszy głowę od okna i spojrzała na poły swojej sukni, spod której wyglądały noski jej ciżem. Czerwony aksamit spływał po jej nogach, kończąc się na złotych bucikach, w których skryte były jej stopy, kształtne i małe, niewielkie w porównaniu do jej wysokiego wzrostu. Zwróciła uwagę na komodę, na której leżała skrzyneczka, którą dostała od siostry i natychmiast jej wyobraźnia przywołała Jadwigowe oblicze — miłe i roześmiane, o wielkich, szafirowych oczętach, okalane jasnymi lokami. Tak dawno jej nie widziała, zastanawiała się, czy dałaby radę ją poznać.

Wstała z parapetu i zastukała do drzwi komnaty, wołając w ten sposób służkę. Podwoje otworzyły się i jedna ze służących dygnęła przed nią. Maria, widząc jej gotowość, zarządziła:

— Pójdź po Zofię Nádasdy, Ilonę Garai i Divnę, i powiedz im, że czekam na nie w ogrodzie.

Kobieta dygnęła ponownie i wyszła, a Maria ruszyła w kierunku wyjścia do ogrodu. Przez zamkowy korytarz szła wolno, od czasu do czasu zerkając za okna i przypatrując się naddunajskiej zieleni. Po drodze dworzanie jej się kłaniali, a za nią jak najwierniejsze psy szło dwóch strażników. Po krótkim spacerze skierowała się do podwoi na końcu korytarza, które prowadziły na ogród.

Zapatrzyła się na kwitnące na drzewach kwiaty, gdy nagle usłyszała czyjeś kroki. Przed nią stanęły już dwórki, które chciała zobaczyć w ogrodzie. Uśmiechnęła się do towarzyszek i ruszyła z nimi alejką do przodu. Im dalej szły, tym bardziej to miejsce zdawało się rajem na ziemi, wypełnionym świergotem ptaków i roślinami. Przypominało jej dawne, spokojne czasy, kiedy na węgierskim tronie zasiadał jej wielki ojciec.

— Duszę się w tej komnacie, to dlatego was tu wezwałam — rzekła do przyjaciółek Maria. — Ile bym dała za przejażdżkę po równinach za zamkiem... — rozmarzyła się. — Towarzyszyłybyście mi? — spytała, zerkając na dwórki.

— Jeżeli byście tego zapragnęły, pani, z wielką chęcią. — Uśmiechnęła się na to Divna.

W tym czasie Ilona przyglądała się liliom¹, które zdawały się do niej puszczać swe jasne oczka. Ostry zapach kwiatów docierał do jej nozdrzy, a ona uśmiechnęła się do własnych myśli. Zbeształa ostatnio Zofię za czarnowidztwo, ale trzeba było to sprawdzić. W myślach modliła się, by Nádasdy nie miała racji odnośnie Klary. Z niewinną minką spytała nagle:

— Pani, a gdyby nazbierać lilii do komnat? Będą pięknie się prezentowały w wazonach. I wszakże to symbol waszej dynastii — dodała beztrosko.

— Czytasz mi w myślach, Ilono — odparła na to Maria, szerzej się uśmiechając. — Zerwij kilka, by dać jakieś życie do tych pomieszczeń... Już i tak, będąc w nich, czuję się jak kamień w murze — mruknęła do siebie.

— Z rozkoszą, pani. — Córka Garaia wzięła w ręce poły różowego materiału i podeszła do kwiatów, urywając najładniejsze.

Maria w tym czasie znów odpłynęła myślami w nieznane. Ponownie czuła, że jest samotna wśród ludzi na zamku, wyobcowana, opuszczona nawet przez małżonka. Dzieliła ich ściana, ale żadne z nich nie starało się, by jakoś zniszczyć ten mur. Zamiast tego, Zygmunt wolał się po kątach zabawiać z ladacznicami, a jednocześnie przyzwalać niemo na słowa o braku ciąży u niej samej. Jak mieli spłodzić dziedzica, kiedy mąż jej ciągle unikał? Jestem mu niemiłą — pomyślała z goryczą. — Odsunął mnie od władzy, od łoża, może jeszcze oddali mnie z zamku, bym mu nie przeszkadzała prowadzać się z wszetecznicami — ironizowała w myślach.

Spojrzała na dwórkę. Garaiówna ułożyła sobie lilie na ramionach, wciągając jednocześnie upojny zapach kwiatów. Ilona odwróciła głowę w jej stronę, rzucając nieme pytanie. Andegawenka kiwnęła głową i rzekła:

— Wystarczy, by przystroić pokoje. — Posłała jej delikatny uśmiech, ruszając alejką.

Kroczyła z dwórkami w słońcu, zamyślonym wzrokiem wodziła po kwiatach i krzewach, rosnących po bokach ścieżki. Do jej uszu docierały świergoty ptaków, które jednak nie zdobyły wielkiej uwagi. Zdawać by się mogło, że błąka się bez celu, jak zjawa...

— Pani? — Z kolejnego zamyślenia wyrwała ją Divna. — Źle wam?

— Nie, to nic — odparła naprędce. — Jeno me myśli ciągną w różne strony...

W zasięgu ich wzroku nagle pojawiły się dwie postaci — męska i żeńska. Niewiasta, przybrana w swą ukochaną zieleń, kroczyła z młodym mężczyzną ramię w ramię. Pogrążeni byli w rozmowie. Wiaterek bawił się lekko welonem, wpiętym w koka kobiety, oznaczającym jej stan małżeński. Po chwili rozległ się śmiech kobiety, dyskutującej z jednym z dworzan. W przytłumionym głosie mężczyzny można było usłyszeć chorwacką naleciałość. Ilona przystanęła i aż zacisnęła rękę w pięść, bo zdało jej się, że to jej szwagier podąża alejkami z panią Klarą. Zerknęła kątem oka na Zofię, która przegryzła wargę. Po chwili jednak przypuszczenia Ilony nie znalazły oparcia w rzeczywistości, mężczyzną nie był bowiem przedstawiciel Frankopanów, ale towarzysząca mu niewiasta to jednak była Klara.²

Kiedy matrona obejrzała się, poczuwszy na sobie czyjś wzrok, zebrała natychmiast poły sukni i zgrabnie dygnęła. Uśmiech rozjaśnił jej twarz, dziwnie bladą. Zofia zerknęła na córkę Garaia, która ledwo powstrzymywała wykrzywienie się. Po chwili na twarz Ilony wpełzł uśmieszek, który zaraz zniknął, aby go nikt niepowołany nie zobaczył.

Królowa z towarzyszkami podeszła do członkini swojego fraucymeru. Dworzanin, towarzyszący Klarze, skłonił się głęboko.

— Najjaśniejsza pani — rzekła niewiasta, ponownie dygając. Zofia aż wzdrygnęła się od słodyczy, jaką ociekał jej głos.

— Witaj, Klaro — odparła Maria, bez większych emocji.

— Czy mogłabym dołączyć do przechadzki z waszą wysokością? — spytała Babonić, uśmiechając się szeroko.

— Przyzwalam. I tak miałam cię szukać, Klaro. Chciałabym, byś mi pomogła wybrać materiał na nową suknię.

— Z przyjemnością, najjaśniejsza pani — odrzekła matrona, po chwili.

Słońce tymczasem zaszło za chmury, a niebo się ciemniejsze zrobiło, jakby miało się zbierać na ulewę. Maria uniosła głowę i zmarszczyła brwi, próbując odczytać, co wydarzy się za chwilę. Obłoki płynęły po nieboskłonie, prześcigając się między sobą w swym wolnym tempie. Ściemniało się, jak gdyby była późna godzina.

— Wracajmy do komnat — zarządziła Andegawenka, wzdychając. — Ilono, pójdziesz ze mną i Klarą do komnat. Może też powiesz coś o tkaninach, które wybrałam na nowe suknie.

Ilona uśmiechnęła się do swych myśli. Jeśli miała doprowadzić do kompromitacji królewskiej metresy, miała do tego idealną okazję. Nie mogła jej zmarnować. Musiała sprawdzić, czy Klara nie nosi pod sercem bękarta. Trzymając urwane kwiaty, które pachniały mocno, uknuła w głowie iście szatański pomysł...

* * *

Królowa wraz z matroną podeszły do tkanin, leżących na stole. Ilona w tym czasie układała lilie w wazonie i najciszej, jak się dało, zamknęła okiennicę. Chwilę jeszcze poprawiała kwiaty, by nie wzbudzić podejrzeń. Nuciła przy tym cichutko melodię, układając lilie w taki sposób, by ich zapach docierał w jak największej ilości do pomieszczenia.

Słysząc dyskusję między królową a poddaną, Ilona spoglądała przez chwilę na rysującą się za szybami dolinę Dunaju, leniwie żłobiącego koryto nad zielenią Budy. Z krótkiego zamyślenia wyrwał ją głos Marii:

— Ilono, skończyłaś? Pozwól tu na chwilę, chcę znać twoje zdanie o tkaninach.

— Oczywiście, jaśnie pani — odparła Garai, podchodząc do stołu.

Obrzuciła wzrokiem materiały: jeden ciemnozielony ze, zdawało jej się, aksamitu, wyszyty w motywy roślinne drogimi, błyszczącymi nićmi. Spojrzała na Marię, uważnie oglądającą tkaniny. Przeniosła wzrok dyskretnie na Klarę. Była jeszcze bledsza, niż była w ogrodzie. Jasne włosy jak na złość chciały jej wylecieć z koka, choć Babonić tego nie zauważała.

Drugi materiał był zgoła inny, a był to adamaszek. Ciemnozłota barwa przetykana była kolistymi wzorami, jeszcze ciemniejszymi niż ich tło. Ilona pomyślała, że strój, uszyty z tej tkaniny, bardziej pasowałby do siostry królowej węgierskiej, niż do jej samej.

Trzecie dzieło sztuki tkackiej było ciemnofioletowe, ze złotymi pasami nici na połach. Ciemny, wyrazisty kolor, pasowałby do władczyni, patrząc na jej bladą twarz, okalaną przez bardzo ciemne włosy, z natury proste, przez noszone na noc warkocze z lekka falowane. Z zamyślenia Marię i Garaiównę wyrwał cichy syk Klary. Pobladła, zdać by się mogło, wyczerpana, chwytała się końca stołu.

— Klaro? — zaniepokoiła się królowa. — Co się stało? Posłać po medyka?

— Nie, to nic... — odparła szybko pani Babonić, próbując opanować ogarniające ją zawroty głowy. — Po prostu poczułam się słabiej...

Maria złapała Klarę za ramię i odprowadziła do krzesła.

— Usiądź. Będzie ci lepiej.

— Dziękuję, pani. Ja... Poczułam się źle przez te lilie... — powiedziała cicho.

Andegawenka zmarszczyła brwi i spojrzała uważniej na Klarę. Nakazała Ilonie opuścić komnatę i otworzyć okiennicę. Sama zaś nalała matronie wody i podała do wypicia. Mierzyła wzrokiem całą sylwetkę jasnowłosej, a zwłaszcza jej nienaturalnie blade oblicze.

— Dlaczego przez lilie? — zapytała władczyni najłagodniej, jak potrafiła.

Pani Babonić zamrugała i, nie patrząc na królową, rzekła równie cicho, co wcześniej:

— Ich zapach. Był zbyt ostry.

Maria pokiwała delikatnie głową. Zmrużyła lekko oczy, zdradzając wewnętrzną kalkulację. Podejrzewała, co było jej towarzyszce.

— Jesteś brzemienna? — spytała, siadając przy blondynce. Ta, jakby zaczynając tłumić emocje, potwierdziła, skłaniając z wahaniem głowę. Królowa poczuła ukłucie zazdrości. Dlaczegóż nawet damy na jej dworze zachodziły w stan błogosławiony, a jedynie nie ona? Władczyni, której obowiązkiem było powicie następcy?

— Jestem, najjaśniejsza pani — westchnęła Klara, tłumiąc napływające jej do oczu łzy. Teraz królowa znała prawdę, może powinna w końcu przestać grać i powiedzieć jej o wszystkim? Zaciskała ręce na połach sukni, miętosząc je mocno. Zagryzała policzek od środka, a jej wzrok biegał po posadzce.

— Nie wyglądasz na szczęśliwą. A przecież pod twym sercem rośnie nowe życie... To wielki dar, Klaro. Dar od Boga.

Babonić przełknęła ślinę i przegryzła wargę, czując mdły smak krwi. Jej serce trzepotało jak małe skrzydełka trzymanego w klatce ptaszka. Zamrugała szybciej, próbując opanować łzy. Pragnęła zostać na dworze, kochała Węgry, nienawidząc jednocześnie losu, jaki zgotowała jej własna rodzina. Chciała się poczuć ponownie panną Tomay, beztroską dziewczyną. Teraz była jedynie zhańbioną przez samą siebie niewierną mężatką. Klara poczuła, jak łzy spływają jej po policzkach. Mogła ratować się nienawiścią do Macieja, ale królowa nie uwierzyłaby w żadne jej słowo, nie potrafiła dobrze kłamać. Nie mogła już więcej ukrywać...

— To... — szepnęła. — O... O-owoc grzechu, pani... — jęknęła, nie mogąc spojrzeć na twarz córy Andegawenów. — Wybaczcie mi, proszę... P-proszę... — załkała.

Maria zmarszczyła brwi.

— Co mam ci wybaczyć, Klaro?

Matrona rozpłakała się na dobre. Łzy ciekły jej po policzkach i nie mogły przestać.

— Ja zgrzeszyłam... — wyszeptała. — Cudzołóstwem... Z... Najjaśniejszym panem...

Andegawenka zamarła. Zbladła i ona, poczuła się słabo przez chwilę. Oddech jej przyspieszył, podobnie jak bicie serca.

— Klaro, czy ty wiesz, co powiedziałaś?! — spytała ostrzej Maria, tracąc resztki spokoju, ujrzanego niedawno w płynącym Dunaju. Wstała gwałtownie z krzesła i spojrzała na zapłakaną dziewczynę. Klara kiwnęła głową, zagryzając wargi. — Wiesz, co rzekłaś odnośnie króla? To jest jak policzek, wymierzony mojej i jego osobie! W tym Królestwie, na tym zamku! Wstań, Klaro, wstań, kiedy do ciebie mówię! — rozkazała tonem władcy, noszonego gniewem. W tych momentach zawsze przypominała swojego ojca.

Zapłakana Klara wstała, spuszczając wzrok. Jej spocone ze stresu ręce miętosiły miękki materiał sukni.

— Czy na pewno to dziecię nie jest owocem małżeńskiego obowiązku? — spytała chłodno królowa, rzucając blondynce wyzywające spojrzenie swych ciemnych oczu. Było ono ostre, gdyby jej oczy mogły mrozić, pani Babonić nie byłaby już człowiekiem, ino posągiem z lodu.

Załamana do reszty Klara, nie mogąc wypowiedzieć przez gorzkie łzy ani słowa, odparła gestem.

— Ja nie wiem, co gorsze, czy to, że spałaś z moim mężem, czy to, że o tym tak długo milczałaś... Teraz pragniesz wybaczenia, po tym, jak nosisz pod sercem bękarta mojego męża! Jak mogłaś, Klaro, mi to uczynić?! — Maria zadrżała z zalewających ją goryczy i wściekłości. — Nie, nie opłaca ci się kłamać. Tyle zawdzięczasz królom, nie musisz puszczać oszczerstw... Zwłaszcza, że widziałam, że Zygmunt na ciebie patrzy. Na uczcie, jak się bezczelnie do niego uśmiechałaś, w tańcu. Ja, głupia, się łudziłam, że to nieprawda! Że jest mi wierny, jak Bóg nakazał! Mam za swoje!

— Pani, to nie tak... — cicho rzekła Klara. — Nie mogłam odmówić jaśnie panu...

— Spakujesz dzisiaj kufry i opuścisz Budę. A teraz precz z moich oczu — nakazała tonem stanowczym córka Ludwika. — Niech już cię nigdy nie oglądam. Ja, ani Buda. Ani mój mąż. Precz! — Pokazała jej drzwi, wściekła i zimna, zimniejsza od wszystkich lodowych szczytów wysokich gór, znajdujących się na północy kraju.

Klara dygnęła, przełykając ślinę. Chlipiąc cicho, odeszła z sali. Maria, opadając na krzesło, poczuła, jak jej wściekłość, która targała nią przed chwilą jak huragan, zamienia się w coraz większą bezsilność. Nie chciała płakać, ale łzy same cisnęły jej się do oczu. Wstała i, zaciskając ręce w zbielałe pięści, chodziła po komnacie.

Serce Andegawenki biło wściekle, po ciele przechodziły dreszcze. Jednak tłumione łzy pragnęły uwolnić się na zewnątrz. Drżąc z bezsilności i emocji, Maria zaszlochała. Przystawiła pięść do swoich ust, próbując stłumić ewentualne okrzyki, a krople zaczęły kreślić ślady na jej policzkach. Niedługo po chwili opadła na ścianie i w kącie oddała się emocjom.

Podniosła głowę na komnatę. Widziała jeno zamazane kształty miejsca, które było jej jednocześnie bliskie i dalekie. Kochała Budę i jej nienawidziła. Oddychała głośno i otarła łzy. Nie, ona nie mogła tak tego zostawić. Nie miała zamiaru chować się przed Zygmuntem jak mała, płochliwa myszka przed polującym na nią kotem. Wstała i próbowała się uspokoić, po czym ruszyła do drzwi.

* * *

Końcówka pióra skrobała po fakturze kartki. Inkaust, rozprowadzany przez nią, tworzył kolejne słowa w języku czeskim, a te wyrazy łączyły się w zdania. Korzystając z chwili spokoju, Luksemburczyk pisał list do rodzicielki. Tym bardziej, że jej samotność w Hradcu była czymś zupełnie niezasłużonym. Usta jego niesłyszalnie mówiły słowa, pisane na kartce, a wzrok oczu uważnie patrzył na staranność stawianych liter.

Odłożył na chwilę pióro, by spojrzeć znad pulpitu na ład komnaty i na przejaśniające się niebo za oknem. Począł lekko stukać palcami, myśląc nad dalszą częścią pisma skierowanego do cesarzowej, jego matki. Wtem zdało mu się, że słyszy szelest połów sukni niewieściej i przyspieszone kroki. Zmarszczył lekko brwi, myśląc, że się przesłyszał.

Już miał brać w ręce po raz kolejny pióro, by pisać kolejną część listu, kiedy drzwi komnaty otworzyły się z takim impetem, że gdyby stojąca weń niewiasta miała więcej siły, wyrwałaby je z zawiasów. Zygmunt wstał gwałtownie i skierował oczy na żonę, która rzucała mu pełne wzgardy i niechęci spojrzenie.

— Tuszę, iż zaraz mi wyjaśnisz, co się stało — odezwał się, mierząc Andegawenkę wzrokiem.

— Ty mi wyjaśnij — odparła zimnym, ostrym tonem i zbliżyła się do męża, podnosząc lekko głowę. — Dlaczego cały zamek huczy od plotek, a i twoich kochanic coraz to więcej? Niedługo to będzie gorsza plaga od biblijnej szarańczy z Egiptu.³

— Co to za oszczerstwa, najmilsza? — Zygmunt zmarszczył brwi.

— Oszczerstwa?! Jak możesz?! Ile lat już trwają twe gierki, co?

— Uwierzyłaś zamkowym plotkarom, które tylko patrzą, by mnie pomówić o wszelkie zło, bom obcy, syn czeskiej ziemi? Nie spodziewałem się. Myślałem, że córka Ludwika, słynącego z rozsądku, będzie tak samo rozsądna jak jej ojciec.

— Rozsądna jestem na tyle, że właśnie odprawiłam twoją metresę, która nosi pod sercem twojego bękarta, pomimo jej stanu małżeńskiego — wycedziła przez zęby. — Dobrze wiesz, o kogo chodzi. I nie dziękuj, że ratuję nasz związek, uświęcony przez Boga.

Klara — przemknęło mu przez myśl. — Więc skądś musiała się dowiedzieć.

— A skąd masz pewność, że dziecię miało być moje? — Zaśmiał się teatralnie. — Głupia dziewczyna, która pragnie zwrócić na siebie uwagę, nic więcej... A ty równie naiwna, bo uwierzyłaś w te bzdety.

— Sama mi powiedziała. Przyznała się. — Maria spojrzała na niego jeszcze bardziej spode łba. — Powinnam ją wtrącić do lochu, ale nakazałam jej odejść. Jak mogłeś? Po tylu latach razem ty się zabawiasz z dziwkami na moim zamku?! W moim królestwie?!

— Histeryzujesz, bo nie mam czasu cię odwiedzić — skwitował, wywracając oczami.

— Masz mnie za głupią? Sądzisz, że łatwo mnie oszukać? Łudziłam się, miałam nadzieję. Teraz już tylko widzę prawdę. — Rzuciła mu wyzywające spojrzenie brązowych, królewskich tęczówek, które do złudzenia przypominały oczy jej ojca. — I wiedz, że już mnie nie okpisz. Nigdy, słyszysz?! Nigdy! — Głos jej się powoli łamał, co czułe ucho Luksemburga wyłapało od razu.

Zygmunt uśmiechnął się smutno.

— Twoja histeria nie pozwala ci trzeźwo myśleć, wtedy umiałabyś odjąć plotki od prawdy. Ranisz nie tylko siebie, ale i mnie... — Spuścił wzrok i spojrzał na żonę dopiero po chwili. — Uwierzyłaś w kłamstwa, które ci sączyła do uszu zazdrosna dziewczyna... Kłamstwa, które sprawiły, że całą swą gorycz wylewasz na mnie, żono. A nawet jeśli czymś ci uchybiłem, wiedz, że błagam o wybaczenie. — Patrzył na nią z autentycznym bólem w jasnych oczach. Maria spoglądała na męża sceptycznie.

— Twierdzisz więc, że to nieprawda?

— Zazdrość przez nią przemawiała, nic więcej. Zawiść, że to ty tu jesteś najjaśniejszą gwiazdą, nie ona... Zawiodłem się na tobie, Mario. Odejdź, zostaw mnie samego — rzekł cicho, odwracając się.

— Nie potrzebuję twojego pozwolenia na wyjście — odparła, wychodząc z równie dużym impetem.

Kiedy opuściła jego komnatę, westchnął i podszedł do okna. Założył ręce na siebie i spojrzał na podgrodzie, pełne od ludzi. Niedługo przez tę część zamku przejedzie wóz, albo dwa...

* * *

Weszła do swojej komnaty i trzasnęła drzwiami, tak, że dwórki, które czekały na nią, zabijając czas haftowaniem, podskoczyły. Dziewczęta poderwały się z miejsc, dygając przed swą poirytowaną panią. Maria prawie wbiegła do alkowy i podbiegła do stołu, nalewając sobie wina do kielicha. Wypiła haustem i nalała kolejny kielich. Również szybko przełknęła trunek. Oddychała ciężko i spojrzała na swoje łoże i kapę, na której połach wyhaftowane były róże. Zdało jej się, że wino, zrobione z najsłodszych winogron, zrobiło się w jej gardle gorzkie.

Zawróciła i otworzyła drzwi swojego alkierza. Odszukała wzrokiem Zofię i zaprosiła ją do środka, a gdy dwórka weszła, zamknęła drzwi.

— Nie puszczaj tu nikogo — nakazała, siląc się na obiektywny ton.

— Jak sobie życzysz, pani — odparła szlachcianka.

— Rozwiąż mi suknię. Obiecaj też, że nic, co usłyszysz, nie wyjdzie poza te ściany.

— Możesz na mnie zawsze liczyć. Będę milczeć, jeżeli tego chcesz — rzekła na to dwórka, podchodząc do królowej. Zgarnęła jej włosy do przodu i rozwiązała najwyższe wiązanie czerwonego materiału. — Wiesz przecież, że nigdy bym cię nie zdradziła — dodała ciszej.

— Przynajmniej ty jesteś mi wierna — powiedziała na to Andegawenka, sięgając do swoich włosów i delikatnie ich dotykając. — A tak, to każdy mnie zdradza... — westchnęła i zamrugała, spuszczając wzrok.

— Rozjaśnij, pani — poprosiła ją Zofia, zdradzając zaniepokojenie. Jej zręczne palce zaczęły poluzowywać zapięcie sukni, by zaraz królowa mogła ją z siebie zrzucić.

— Odesłałam dzisiaj z Budy Klarę Babonić.

— Dlaczego?

— Cudzołożyła z moim mężem — powiedziała cicho Maria, czując, iż głos jej się zaczyna łamać. — Nosi pod sercem jego dziecię...

Zofia zagryzła wargę. Więc wykrakała, jak powiedziałaby Garaiówna. Skończyła rozszerzać suknię i ściągnęła ją Marii na ramiona. Ciężki materiał po chwili spadł z sylwetki królowej na posadzkę.

— Winisz się? — spytała Nádasdy. — Nie masz dlaczego przecież.

Maria przestąpiła leżący na podłodze materiał i spojrzała na przyjaciółkę.

— Nie potrafiłam zatrzymać swego męża przy sobie.

— Niejedna nie potrafiła... — westchnęła. — Mężczyźni...

Maria spojrzała za okno. Na nieboskłonie, wcześniej pokrytym czarnymi chmurami, zaczęły świecić pierwsze gwiazdy. Pamiętała, jak dawno mówiła z Zofią o swych zmartwieniach. Intuicja się nie pomyliła, a w głowie znów zabrzmiały słowa przyjaciółki: wasza babka cierpiała... Przegryzła policzek od środka, podchodząc do stołu.

— Wiem. — Usiadła na krześle i wpatrzyła się w szkło karafki, z której wcześniej nalewała wino. — Ale nie potrafię się z tym pogodzić. Moi rodzice byli tacy szczęśliwi... — Maria zwróciła twarz na dwórkę. — Przynieś moją koszulę i nakaż służkom naparzyć ziół.

— Jak sobie życzysz, pani. — Nádasdy dygnęła i wyszła z komnaty.

Została sama. Pogrążyła się w myślach... Mieszkanie w tych murach znów przyniosło jej cierpienie. Znów pragnęła udać się gdziekolwiek indziej, byleby tylko opuścić Budę. Wyjechać, chociażby na Górne Węgry, bądź do ukochanego Diósgyőr...



Praga, jesień 1390


— Miarka się przebrała! — wrzasnął Wacław, wchodząc z Prokopem do sali, gdzie zwykle odbywały się rady. Pchnął z impetem i całą swą siłą drzwi. — Już ja go nauczę moresu, niech nie zapomina, żem ja jego senior⁴, a nie Jodok! — Irytacja w Karolowym synu wezbrała na wieści o kolejnych interesach księcia opolskiego z kuzynem króla, siedzącym spokojnie na tronie margrabiego brandenburskiego. Wacław podszedł do stołu i, nalawszy sobie kielich miodu, wypił haustem trunek. — Jeszcze jeden taki wyskok, a zmiotę go z powierzchni ziemi, nie będzie miał do czego wracać... — syczał Luksemburczyk, opierając pięść o stół.

Prokop rzadko widział kuzyna tak wściekłym, choć rzadko udawało mu się tłumić emocje, ale pod wpływem wypitego wina nie udało się to jeszcze bardziej, niż gdyby był trzeźwym. Książę zawiesił oczy na stojącym tyłem do niego kuzynie. Widział, jak złość poniosła następcę Karola i aż się zdziwił, pamiętając stryja i jego umiejętność stłamszenia w sobie gniewu⁵. Tymczasem Wacławem emocje targały niczym huragan lub pożar... Margrabia jednak zauważył, że powoli się uspokaja, co dało się zobaczyć w zwolnionym oddechu.

Król obrócił ku niemu głowę i z szelmowskim uśmieszkiem rzekł, próbując tłumić irytację:

— Kuzynie, odwiedzisz zbrojnie mojego wasala. Nie ma co mu grozić palcem, trzeba na niego uderzyć! Inaczej będzie jątrzył i mącił...

Prokop skierował wzrok na oblicze kuzyna. Poskubał się po brodzie.

— Jak dasz mi armię, zrobię wszystko, królu.

— Jeszcze dzisiaj możesz słać wici, byleby tylko najechać tego durnia i jemu podległych. — Król zatarł dłonie, ozdobione licznymi pierścieniami. — Za dużo już nerwów mi napsuł, mam dość przymykania oczu na jego występki... — mruknął z satysfakcją.

— Rozkaz, kuzynie. — Prokop lekko skłonił głowę i już miał wyjść, kiedy syn Karola go zatrzymał:

— Twoje wojsko może palić i grabić. — Po raz kolejny uśmiechnął się szelmowsko, a w oczach zapłonęły mu iskry. — Daję pozwolenie.

Syn Jana Henryka poruszył brwią, tłumiąc złośliwy uśmieszek. Miał okazję na wzbogacenie się... Nie obchodziło go, że idzie na teścia swojego rodzonego brata — i tak dzielił go z Jodokiem spory konflikt, który, w opinii młodszego Morawianina, był nie do zażegnania. Zacisnął dłoń na rękojeści noszonego przy pasie miecza.

— Jeszcze dzisiaj roześlę wici, Wacławie — powiedział książę, a król pokiwał lekko głową. — Wybacz mi teraz, ale idę spełniać rozkazy waszego majestatu. — Skłonił się lekko i opuścił salę, zamykając starannie podwoje.

Rzymsko-czeski władca podszedł do okna i spojrzał w rysujące się za nim widoki, jakby próbując odszukać dalekie ziemie śląskie i zamki na lennie należącym do Opolczyka. Nie było już w nim tak wielkiej poprzedniej złości, którą wyładował rozkazami, lecz kto by go w ataku szału zobaczył, pomyślałby od razu, że Karolowy dziedzic w niczym, poza może kilkoma przymiotami zewnętrznymi, nie przypomina swojego ojca — potrafiącego stłamsić w sobie pokłady gniewu. Zamiast tego, widzieliby w Wacławie jego dziada, króla Jana, który tak samo słynął z wielkiej impulsywności.

A niechaj tylko stawi opór, to go zmiotę z powierzchni ziemi... Pozna siłę gniewu Luksemburgów — pomyślał Wacław, podrapawszy swój zarost. Obejrzał się na salę, tak wielką i jednocześnie tak pustą, na której ścianach wisiały wielkie gobeliny z motywem chorągwi biało-błękitnej, z lwem luksemburskim szkarłatnym i czerwone, z białym lwem czeskim, stojącym na dwóch łapach.

Sięgnął mimowolnie ręką do łańcucha, który był zawieszony u jego szyi, dotykając tego samego lwa, który zakańczał ozdobę. Nie wolno było drażnić tego królewskiego zwierzęcia, podobnie jak pieczętujących się nim Luksemburgów...

* * *

Nad Pragą zapadła noc, bezgwiezdna i zachmurzona, chłodna i pod znakiem kapiącego deszczu. Ciemne obłoki kłębiły się nad miastem, nie dopuszczając nawet jednego bladego promienia księżycowego światła. Noc ogarnęła także i alkierz, w którego kątach, w stojących kandelabrach, paliły się, niewymienione przez służbę, ogarki świec. Tliły się jeszcze ostatnie płomyki, z których za chwilę nie ostanie nic, prócz wonnego, siwego dymu.

Choć słyszał pomrukiwania śpiącej obok niego, wtulonej w poduszkę Zofii, sam nie zmrużył jeszcze oka. Leżał na wznak, zatrzymał wzrok na szczycie baldachimu, pomyślawszy o rozmowie z kuzynem i dzisiejszych rozkazach. Nie żałował, zresztą czego miał żałować... Władysław z Opola był chyba najbardziej irytującym z jego wasali. W pogoni za złotem wiecznie biegał do swych sojuszników. Wciąż jeno mącił i mącił, a jeszcze zbliżył się do niepokornego, ambitnego Jodoka. Przecie wydał za niego swą córkę... Bliżej mu było do margrabiego brandenburskiego niż do króla rzymskiego i czeskiego, który był przecie jego seniorem, i panem.

Tylko złota szuka... — pomyślał Wacław, wzdychając cicho. — Co się jednak dziwić, w długach tonie...

A teraz, co mógł robić z jego kuzynem? Zbliżył się do niego niebezpiecznie, trzeba było mu dać nauczkę. Dlatego nie żałował, że kazał Prokopowi najechać na jego ziemie. Przy okazji Jagiełło nie uzna go za wroga, bo obaj mieli z Opolczykiem na pieńku.

Obrócił się na bok, odwracając wzrok na pomieszczenie. Złota poświata ognia oświetlała nogi stołu i krzeseł, stojących przy nim, odbijała się delikatnie w stojących na blacie czarach i karafce, na której dnie majaczyła resztka miodu.

Przez chwilę, po odesłaniu kuzyna, targały nim wątpliwości, czy dobrze zrobił, posyłając Prokopa na czele wojsk, by zapuścił się na Śląsk i dokonał niszczycielskiego najazdu. Jednak, jeżeli coś mogło przemówić Opolczykowi do rozsądku, to był to jedynie argument siły. Poza tym, jako sojusznik króla Polski, miał swoje obowiązki. Chciał, by Władysław mógł czuć, że Czechy go wspomogą, jeśli będzie taka potrzeba.

Jeno co na to Zygmunt? — zapytał siebie w myślach i naraz jego twarz przeciął krzywy uśmiech, gdy wyobraził sobie brata, który rzuca obelgi w stronę Litwina na polskim tronie. Wacław usiadł na łożu, przeczesując palcami niesforne loki, po czym zerknął na Zofię. Uśpiona wyglądała w jego oczach jak anioł, co zstąpił z Raju. Jej koszula osunęła się lekko z prawego ramienia, odsłaniając jej bladą skórę. Król, najdelikatniej, jak potrafił, poprawił swej małżonce ubranie.

Następnie wpatrzył się w ścianę w komnaty, pogrążając się w nieokreślonej zadumie. Wtem poczuł, delikatne palce na swojej dłoni i po chwili usłyszał zaspany głos Zofii:

Wenzel? Dlaczego nie śpisz? — spytała, unosząc się lekko na łożu.

Obrócił się delikatnie i uśmiechnął do żony.

— Taki już los króla, myśleć o królestwie nawet w nocy — odparł nieco wymijająco i położył się na boku, unosząc na lewej ręce. — Nie myśl o mnie, śpij, najmilsza.

— Co się dzieje? — spytała cichutko królowa, wlepiając w niego czarne oczyska.

— Nie trap się, kochana. Dodatkowe smutki ci niepotrzebne... Już i tak wysłałem odpowiednich ludzi, by się tym problemem zajęli.

— Dlaczego mi nie mówisz? — drążyła jednak Zofia, robiąc naburmuszoną minę. — Czy dlatego, że nie jestem Joanną?

Wacław spuścił wzrok na wspomnienie pierwszej żony. Nie lubił, kiedy ktoś napomykał o płowowłosej Niemce. W gruncie rzeczy czuł się winny, że zmarła w strasznych męczarniach... Zresztą, na pogrzebie również się nie pojawił, z powodu rozpaczy, jaka ogarnęła go, gdy Joanna odeszła z tego świata⁶. Odpędził wspomnienie i spojrzał na młodzieńczą twarzyczkę drugiej żony.

— Z nią też nie omawiałem wielu spraw. Od tego mam doradców, Zosieńko.

— Którzy nie potrafią dogadać się ze sobą, wielokrotnie o tym mówiłeś. Może... — zawahała się. — Powinieneś mnie angażować w politykę? — spytała z nadzieją. — Niewiasty też potrafią myśleć, nie jesteśmy bezwolne i głupie.

Luksemburczyk zaśmiał się w duchu, widząc w małżonce upór.

— Pomyślę o tym rano. — Uśmiechnął się lekko. — Idź spać. — Sam położył się, czując, iż i jego zmęczenie ogarnia...



Buda, jesień 1390


Palatyn Lackfi pochylił się nad szachownicą, próbując przewidzieć następny ruch króla. Monarcha natomiast nie spieszył się z kolejnym posunięciem, chcąc wystawić na próbę cierpliwość urzędnika. Błąkał palcami nad ozłoconymi dokładnie figurami, co jakiś czas dyskretnie zerkając na twarz Istvána. Wreszcie oparł palce na głowie laufra, przesuwając go o kilka pól, by zaatakował najważniejszą figurę.

— Szach, Istvánie — rzucił Zygmunt, biorąc w drugą rękę kielich i upijając łyk wina.

Możnowładca zasłonił szachowego króla skoczkiem. Luksemburczyk natychmiast pochwycił w rękę drugiego gońca, po chwili jednak się rozmyślił i odłożył figurę na swoje miejsce, ruszając jednak o kilka pól wieżą. Na to Lackfi przesunął piona o dwa pola, torując sobie drogę dla laufra.

— Dotarły jakieś wieści z południa? — zapytał król, ruszając gońcem naprzeciw piona.

— Nie, panie.

— A zatem Bośniak siedzi w swej twierdzy. Nogami trzęsie, byśmy przypadkiem na niego nie najechali. — Parsknął śmiechem, obserwując szachownicę. — A co na północy?

— Król Władysław pono na Litwie przebywa, tam obsadza urzędy. — Lackfi ruszył gońcem do przodu.

— Dzikus schował się w swe knieje — zadrwił ponownie Luksemburg, bijąc jego piona. — Przynajmniej spokój na granicach, można skupić się na południu i wyczynach tamtejszych, co by nie chcieli podskakiwać...

— Oczywiście, jaśnie panie — odparł István, w myślach jednak kwestionując królewskie rozmyślania. Jeszcze podskoczą — pomyślał. — A może i ugryzą was, wysadzając ze złotego stołka...

— Coś taki markotny, palatynie? Czyżbym ci przeszkadzał moją taktyką gry i tym, że wygrywam? — zapytał uszczypliwie Luksemburczyk.

Nie otrzymał jednak odpowiedzi, bowiem rozległo się pukanie do drzwi. Zmarszczył brwi i spojrzał znad szachownicy, wydając rozkaz:

— Wejść!

Drzwi się uchyliły, a w nich pokazał się posłaniec. Skłonił się natychmiast przed obliczem króla, który obdarzył go pytającym wzrokiem tęczówek. Widząc, że spogląda on skrzywiony na palatyna, Zygmunt nakazał mu odejść, dodając, że grę skończą niedługo. Wstał z krzesła, przeciągnąwszy się nieco i począł wolno przechadzać się po komnacie. Kiedy tylko urzędnik wyszedł, goniec natychmiast rzekł:

— Przychodzę od waszych szpiegów w Czechach.

Zygmunt łypnął na niego spod okna, za które wcześniej spoglądał.

— Czego chcą?

Mężczyzna sięgnął za pazuchę i podał mu kartkę z napisanym donosem o sytuacji w kraju sąsiednim. Zygmunt niechętnie wziął w dłonie rulon i, usunąwszy pieczęć, rozwinął go. Skrzywił się wyraźnie, gdy jego oczom ukazało się pismo.

— Oni to pisali po kilku kielichach? — spytał, mrużąc lekko oczy i próbując odczytać donos. — Bo gryzmolą niczym ptaki pazurami.

— Wiecie, panie, jak najłatwiej zdobyć informacje...

— Nie wysłałem ich do Pragi, żeby chlali na mój koszt — odciął Luksemburczyk, nadal rozszyfrowując, zdać by się mogło, egipskie hieroglify. — Jak nie mają mocnych głów, to niech rozcieńczają, albo udają, że piją. Trudne to chyba nie jest. — Uniósł wzrok na gońca, podnosząc jedną brew. — Przekaż tym durniom, że nie płacę im, żeby przepijali to w karczmach i pisali mi koślawe donosy, ale żebym faktycznie coś wiedział. Wyraziłem się jasno? — zapytał ostrzej, mierząc wzrokiem przybysza.

— O-oczywiście, królu. Jeżeli przeczytaliście donos, prosili, byście wrzucili go do ognia, tak, żeby nie trafił w niepowołane ręce.

— Proszą mnie o to za każdym razem, nie muszą powtarzać, na Boga! Półgłówkiem nie jestem, w przeciwieństwie do nich! — Wywrócił oczami i podszedł do szkatuł, po czym uchylając wieko jednej z nich, wyjął sakiewkę pełną monet. Odwrócił się i rzucił nią w stronę posłańca. — Idź już, a niech cię nie widzę!

Mężczyzna skłonił się i wyszedł. Zygmunt ponownie wywrócił oczami i przeniósł ich wzrok na kartkę. Asy wywiadu... Od siedmiu boleści — pomyślał i począł rozszyfrowywać kolejne słowa donosu.


Cześć, kochani! Witam Was po świętach. Ponownie prawie miesiąc minął od poprzedniego rozdziału (nie korekty). Niestety, jestem zmuszona Was poinformować, że będę musiała na krótki czas zawiesić Marię, bo za miesiąc moje egzaminy dojrzałości i będę musiała się jakoś przygotować :)

Tymczasem, jak tytuł głosi, tajemnica Klary wyszła na jaw i pani Babonić zakończyła swoją karierę na zamku, ale czy w książce? Nie, ale niedługo też o niej książka zapomni (choć, kto wie? XD) A to wszystko przez wścibską Divnę i kwiatową intrygę Ilony! Starcie Marii i Zygmunta, Andegawenka wreszcie straciła nerwy... Z miejsca chciałabym podziękować Hiscilia, za pomoc w scenie <3

Dodatkowo Praga i słynny najazd Prokopa Luksemburczyka na ziemie Władysława Opolczyka i Zosia, która najwidoczniej zainteresowała się polityką :D A na samym końcu Zygmunt ma najwyraźniej problemy ze swoimi "asami" wywiadu u brata, patrząc na to, że posłali mu bardzo koślawy donos... A poza tym to palatyn Lackfi chyba chce przejść na "ciemną" stronę i pozbawić go tronu. Co z tego wyjdzie? Zobaczycie w kolejnych rozdziałach :D

¹ Lilie kwitną głównie w czerwcu, ale najwcześniejsze odmiany pojawiają się już w maju.

² Uznałam, że siostra Ilony, Dorota, jest już żoną Nikoli Frankopana.

³ Mam tu na myśli jedną z plag.

⁴ senior — w systemie feudalnym osoba, która jest zwierzchnikiem wasala.

⁵ Karol IV odziedziczył po swoim ojcu impulsywność, jednak potrafił w sporej części opanować gniew.

⁶ Wacław IV wyprawił pierwszej żonie wielki pogrzeb, w którym sam jednak nie brał udziału. Powodem miał być ogromny smutek, który ogarnął króla.

Miejsce na przemyślenia i jakieś wrażenia po rozdziale -->

Oczywiście, mam nadzieję, że rozdział się spodobał i do następnego!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro