ROZDZIAŁ LXXII: Ponownie zdradzeni

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Ponownie zdradzeni

Buda, luty 1392


Pospieszne kroki szpiega wypełniły korytarz. Mężczyzna prawie biegł, idąc do komnaty tronowej, gdzie akurat trwała audiencja królowej Marii. Po drodze krzyczał do strażników, że to sprawa niezwykle ważna i niecierpiąca zwłoki, już i tak przez śniegi, i zawieje musiał dotrzeć do stolicy z ponurego południa, pędząc co koń wyskoczy, by wrogowie go nie odnaleźli i nie zamordowali. Stukot ciżem poniósł się po korytarzu, podobnie jak szelest jego peleryny i głos przyspieszonego oddechu. Serce Węgrowi waliło jak młotem, nie wiedział bowiem, jak przekazać tę straszną wieść delikatnej i kruchej królowej, której szlachetność nie dopuszczała do siebie zdrady. A paradoksalnie, znów Maria musiała się z taką zmierzyć.

Kolejny strażnik usunął się z drogi Węgra, gdy ten krzyknął, że jest szpiegiem najjaśniejszego pana i pokazał mu pierścień na swoim palcu. Mężczyzna poczuł ulgę, jak zobaczył rozwarte drzwi komnaty tronowej, a jednocześnie w gardle utkwiła mu gula, którą musiał przełknąć, nim stanie oko w oko z miłościwą panią, której smukłą sylwetkę siedzącą na tronie widział coraz wyraźnej, im bliżej znajdował się bramy sali. Szpieg dostrzegł stojących przed Andegawenką możnych, mówiących z nią o czymś, ale nie miał zamiaru czekać, kiedy sprawa była niezwykle istotna. Blady niczym ściana, mężczyzna pospiesznie przekroczył wrota i skłonił głowę przed córką Ludwika, która zaskoczona spojrzała na niego uważniej.

— Najjaśniejsza pani, mam bardzo złe wieści — powiedział, wchodząc do sali tronowej. — Wagi koronnej.

Możni poobracali się w stronę szpiega, który odetchnął kilkakrotnie. W możnowładcach zakiełkował niepokój, który poczuli z ostatnim zdaniem.

— Na Boga, co się stało?! — krzyknęła Maria, wstając gwałtownie z tronu. Zdawała sobie sprawę, że nikt bez wielkiej sprawy nie wszedłby wprost w środek audiencji. Wpatrywała się w niego uważnie, dostrzegając strach na jego obliczu.

— Pani... — Nie wiedział, jak to rzec. Pokręcił kilka razy głową, którą następnie podniósł i na jednym oddechu powiedział: — Vuk Branković poddał się Turkom i oddał im hołd lenny... Wpuścił ich do Skopje.¹

Na chwilę nastąpiła grobowa cisza. Maria ze strachem opadła na tron, podnosząc dłoń do ust, jeszcze bardziej blednąc. Dwórki, stojące przy królowej, spojrzały na nią zaniepokojone, po czym złapały się wystraszone za ręce. Panowie zamarli, a po chwili ich oburzone głosy poniosły się po sali. Jednak w ich rozjuszonych gardzielach słychać było też nutę strachu i lęku przed wrogiem z południa. Przez usta przechodziły im różne słowa, ale najczęstszym było „zdrada".

— Boże, za co nas tak karzesz? — spytała cicho Andegawenka, po czym z wahaniem podniosła się z tronu i słabo dała ręką znak panom, by zostawili ją samą. Ci, nadal roztrzęsieni, szemrząc między sobą, wyszli z sali, wraz ze szpiegiem. Strażnicy zamknęli podwoje, które zakleszczyły się z trzaskiem. Sprawił on, że Marii znów zabiło mocniej serce. Zrobiła kilka kroków po komnacie tronowej, po czym poczuła, jakby posadzka usuwała się jej spod nóg. Przed oczami pojawiły się ciemne plamy, a twarz jeszcze bardziej zbladła.

— Najjaśniejsza pani! — krzyknęła Erzsébet, widząc, jak Andegawenka runęła na podłogę. — Wody, prędko!

Dwórka lekko uderzała twarz Marii, próbując ją ocucić. Królowa wkrótce zamrugała, spoglądając na twarz towarzyszki, przy której zaraz znalazła się druga niewiasta, trzymająca kubek z wodą.

— Pani, nic ci nie jest? — spytała Erzsébet, biorąc od Divny naczynie i podtykając je Andegawence do ust. — Nic cię nie boli?

— Nie... — szepnęła Maria, unosząc się na ramieniu z posadzki i siadając. Po chwili wzięła kubek w swoją rękę i upiła parę łyków wody.

— Zawołamy medyka, niech was obejrzy, królowo — dodała Divna. Andegawenka pokiwała głową, po czym zwróciła się do Erzsébet:

— Odszukaj tego, co przekazał tę wieść i powiedz mu, że mu rozkazuję, by gnał co koń wyskoczy do Pożonia. Mój mąż musi wiedzieć.

Morzsinay podniosła się z posadzki i kiwnęła głową, po czym dygnęła, wybiegając z komnaty. W tym czasie Divna pomogła królowej wstać i odprowadziła ją na jedno z krzeseł, które stały pod ścianą, po czym podeszła do okna i uchyliła jedną z okiennic, by wpuścić do środka rześkie powietrze. Do komnaty weszła także zaalarmowana Zofia, wystraszona o zdrowie swojej pani, prowadząc ze sobą medyka. Przestraszona dwórka stanęła przy królowej, a medyk wziął rękę najjaśniejszej pani w swoją i począł sprawdzać puls.

— Co się dokładnie stało? — zapytał, spoglądając na Divnę.

— Królowa zemdlała — powiedziała Chorwatka. — Jak usłyszała o... Złych wieściach politycznych — dokończyła, w obawie, żeby nie wypaplać tajemnicy królestwa.



Pożoń, luty 1392


Jak na luty przystało, chłód owiewał lasy pod miastem, w których było pełno zwierza. Końskie kopyta biły pokrytą śniegiem ściółkę, a zwierzęta wraz z ich panami przechodziły przez kolejne ścieżki, przy których rosły pokryte białym puchem i szadzią drzewa. Za trzema mocno przystrojonymi rumakami jechał stępem orszak, wracający z polowania z królem i dwoma książętami. Jechali w kierunku góry zamkowej, gdzie czekały ich następne etapy planowania wielkiego sojuszu.

Źrenice oczu Zygmunta jednak rozszerzyły się, gdy dostrzegł dwóch mężczyzn na koniach, którzy jechali od strony pałacu. Jeden wyglądał na zmęczonego i zatrwożonego, co sprawiło, że Luksemburczyk dał dłonią znak, by orszak za nim oraz jego towarzysze się zatrzymali. Zmarszczył brwi, spiął konia i pokłusował w stronę tamtych. Wiatr począł się bawić jego kosmykami niczym falowaną chorągwią w kolorze rdzy. Chwilę później król znalazł się przy niespodziewanych posłańcach. Odgarnął włosy z twarzy i zatrzymał rumaka:

— Prr. — Obdarzył pytającym wzrokiem tych, którzy wyjechali mu na spotkanie. — Ty nas zostaw. — Odesłał jednego z mężczyzn, zatrzymując tęczówki na drugim. — Skąd przybywasz? — zapytał go, mierząc go spojrzeniem. Czerwony na licu człowiek spuścił lekko wzrok i odparł:

— Jestem waszym szpiegiem, panie. Mam na imię Imre... Szpiegowałem dla was u księcia opolskiego, a potem wysłaliście mnie na południe.

— Wiem, poznaję i pamiętam — rzekł Luksemburczyk prędko, wciąż nie spuszczając z niego oczu.

— Królowa kazała mi do was jechać i nie szczędzić konia... Dwie niedziele temu byłem u pani i... Mam, królu, bardzo złe wieści. — Podniósł na niego oczy, wzdychając.

— To gadaj, na Boga! — ofuknął go monarcha, marszcząc groźnie swe szerokie czoło. — Jak mam coś zaradzić, kiedy nie znam problemu?!

— Żal mówić, najjaśniejszy panie — dodał z niewyraźną miną szpieg. Zebrał się jednak w sobie i wyrzucił z siebie te słowa: — Vuk Branković... poddał się Turkom. Wpuścił ich do Skopje.

— Masz pewność?! — Zygmunt nie zdołał ukryć zdezorientowania. Imre jeno pokiwał głową. — Der lausige Verräter!² — wyrzucił z siebie król, zaciskając ręce ukryte w skórzanych rękawiczkach na wodzach konia. — Kiedy to zrobił?

— Jeszcze w styczniu.

— Wolę nie mówić o tym moim gościom, dopóki wieść nie gruchnie po innych dworach — rzekł, na wpół obracając się w stronę czekającego orszaku na czele z książętami Opolczykiem i Jodokiem. Chwilę później spojrzał na Węgra i dodał: — Omówimy sprawę, jak tylko powrócę na zamek. Odwołam naradę z moimi przyszłymi sojusznikami, ta sprawa jest zbyt ważna... Moja żona coś mówiła?

— Jej dwórka mi przekazała, że pani chce, byście wrócili do Budy...

— Wykluczone — odparł. — Dopóki nie omówię wszystkich powodów, z jakich tu zjechałem, nie wrócę do stolicy... — Imre mógł jednak usłyszeć jego ciężki oddech. Spojrzenie Zygmunta przeszyło go na wskroś swym uporem, połączonym z ambicją.

* * *

Ledwo do sali weszli, zdjęli z siebie płaszcze podbite różnymi futrami. Luksemburczyk wydawał się bardziej poirytowany niż wcześniej, co nie umknęło uwadze jego gości. Za nimi wszedł Imre, który z ulgą zdjął z siebie opończę podróżną, mokrą od śniegu. Węgier przeczesał palcami włosy, a po chwili spojrzał dyskretnie na książąt Jodoka i Władysława. Kuzyn najjaśniejszego pana w spokoju przyglądał się ostrzu swojego sztyletu, jakby chciał znaleźć w nim jakiś defekt. Z kolei książę opolski, u którego Imre niegdyś szpiegował, właśnie zmierzał do młodszego Luksemburczyka, by powoli zacząć z nim rozmowę. Zwiadowca przymrużył oczy i przypatrzył się sylwetce Piasta. Był ciekaw, czy ten go pozna, czy był tak dobry z ukrywaniem się, że książę nie zapamiętał go wcale.

— Panie, skorośmy powrócili z polowania, może czas nam omawiać nasz... — Władysław, widząc dodatkowego świadka przy rozmowie, syknął cicho, kończąc zdanie: — Sojusz.

— Będzie na to czas — odparł mu Zygmunt, rzucając mu lodowate spojrzenie. — Jednak mam ważne sprawy do omówienia. Imre, pozwól. — Węgier zaraz podszedł do króla, kłaniając mu się. — Służba, wina. I jadło przynieście, nie widzicie, że jesteśmy zmęczeni?! — Po tych słowach, Luksemburczyk rozwarł drzwi, wszedł i wpuścił szpiega do środka, po czym trzasnął podwojami przed nosem Opolczyka, w obecności jego zięcia, który w tym momencie schował sztylet do pochwy.

Władysław obrócił się i zmierzył wzrokiem męża swojej córki. Jodok opierał się o ścianę, obracając pierścień w dłoni, po chwili zbierając się do wyjścia. Nie zwracał na niego szczególnej uwagi, co irytowało Piasta, bowiem mimo wszystko byli rodziną. A poza tym syn Jana Henryka był niemal tak świetnym graczem, jak jego kuzyn – Opolczyk wiedział, że warto było mieć margrabię brandenburskiego po swojej stronie.

— Zaczekaj — powiedział, a Jodok zatrzymał się w pół kroku, po chwili obracając się i spoglądając na niego z lekka pogardliwie.

— Czego chcesz?

— Pomówić o córce. — Opolczyk podszedł do niego, stając z Luksemburczykiem twarzą w twarz.

— Już mówiłem. Elżbieta ma się dobrze i niczego jej nie brakuje. Myślisz, że jestem aż tak złym mężem? — Książę uniósł brew. — Czego jeszcze chcesz?

— Wrócić do rozmowy o naszym sojuszu, elektorze. — Uśmiechnął się krzywo.

— Nic mi nowego do głowy nie przyszło, poza tym, co mówiłem na tamtym spotkaniu. Co tu jeszcze roztrząsać? — Obdarzył go przenikliwym spojrzeniem. — Musimy tylko wysłać poselstwo do wielkiego mistrza. A do tego raczej nie będę wam potrzebny. — Posłał mu słodki uśmiech.

— Nie byłbym tego taki pewien. Zakon zawsze respektował Luksemburgów.

— Pewnie dlatego, że jesteśmy z niemieckiej krwi, jak oni...

— Dlatego warto mieć was więcej po swojej stronie, nie sądzisz, książę?

— Nigdy nie miałem na względzie niszczenia czyjegoś dobra, bo napadł na moje ziemie za moje długi i występki... — Złośliwy uśmiech przeciął Jodokową twarz. — Widzę, że lubisz odgrywać rolę swoistego spiritus movens³ dla nowych wydarzeń. Byleby tych wydarzeń nie było za dużo, książę. A teraz wybacz mi, ale jestem zmęczony. Pójdę do swych komnat, bo jeszcze moi szpiedzy pewnie na mnie czekają. — Zięć ponownie uniósł brew zgodnie ze swoją manierą, po czym jakby ironicznie poklepał go po ramieniu i ruszył w kierunku swoich komnat. Władysław odprowadził go wzrokiem, przygryzając od środka policzek.



Buda, luty 1392


Klęczała już od jakiegoś czasu w zamkowej kaplicy na klęczniku przy ołtarzu, do swych złożonych rąk mówiąc modlitwy, z przestrachem oddychając. Nie mogła wciąż uwierzyć, że człowiek, w którym niegdyś nadzieję pokładał jej małżonek, zdradził i zbrukał się hańbą w oczach Boga. Jednak jeszcze bardziej nie mogła uwierzyć, że tym sposobem Węgry były w bezpośrednim zagrożeniu. Andegawenka oparła brodę na rękach i na nowo zaczęła powtarzać cicho Pater Noster, a z jej oczu, na myśl o ataku Turków, mimowolnie zaczęły płynąć słone krople. Łzy zostawiały mokre strużki na jej policzkach.

Wtem posłyszała czyjeś wolne kroki i naprędce otarła szlaczki ze swych jagód. Skierowała lekko spojrzenie w tamtą stronę, a zaraz na pustym klęczniku obok niej zatrzymało się inne ciało. Ciało arcybiskupa Veszprém, Martinusa, Niemca, obcego. Andegawenka wciąż nie chciała mu zaufać i nie mogła się pogodzić ze złamaniem prawa przez swojego męża. Choć właściwie... Zygmunt nieraz je złamał, poczynając od zdrad, poprzez nadawanie ziemi cudzoziemcom, aż do nominacji na tak wysokie stanowisko kościelne Brandenburczyka.

— Widzę, pani, twój niepokój — ozwał się Martinus, spoglądając na nią. Jego węgierski był płynny, jakby się urodził z tą mową. — Czego się lękacie?

— Znacie nowe wieści i możecie dodać jedno do drugiego, a poznacie przyczynę mej modlitwy.

— Turcy... — zawyrokował.

— Jak do tego doszliście, ekscelencjo? — W jej głosie była wyczuwalna ironia.

— Pani, nie przyszedłem się kłócić w świętym miejscu.

— To radzę mnie nie nękać. Nie jestem w dobrym humorze... — odpowiedziała, zaciskając na sobie palce, aż im kostki zbielały. — Lęki od przyjścia strasznych wieści trawią mą duszę. I chyba jeno modlitwa może je ukoić. Jedynie na chwilę. — Zamknęła oczy i próbowała się skupić na dalszej rozmowie ze Stwórcą.

— Trudno się dziwić. Też ciężko mi pojąć, dlaczegóż Bóg nas tak bardzo doświadcza...

— Nas? — Andegawenka otworzyła oczy i skierowała na niego ciemne, chłodne spojrzenie. Odwróciła się tak gwałtownie, że kolczyki z ametystowymi okami w jej uszach zatańczyły to w jedną, to w drugą stronę. — Nie jesteście Węgrem. Nie pochodzicie stąd. Mój mąż przywiózł was z Pragi, o ile się nie mylę.

— Jednak służyłem Bogu tutaj, a nie w Czechach. I... Miałem na myśli ludzkość, najjaśniejsza pani — odrzekł pokornie.

Jakoś ciężko mi w to uwierzyć — odparła mu w myślach. Po chwili wstała gwałtownie z klęcznika, żegnając się przed tym naprędce. Zebrała poły sukni i energicznym krokiem w kierunku wyjścia z kaplicy.

Martinus wiedział, że było to spowodowane jego osobą. Andegawenka mu nie ufała, widział to. Najwyraźniej potrzebowała czasu, by z czasem zaakceptować jego osobę. Westchnął i pogrążył się w modlitwie za Marię oraz jej męża, by razem przezwyciężyli wszelkie trudności.

Boże miłosierny — mówił w myślach, pochylając się. — Pozwól tej niewieście, królowej Węgier, córce Ludwika, Marii i żonie mojego pana Zygmunta, odnaleźć spokój. Zabierz od Węgier groźbę Turków, wybacz Brankoviciowi jego tchórzostwo... Nie karz Węgier za błędy ich wasali, za pychę niektórych, spójrz na pokorę Swoich sług i dobroć królowej, na wiarę jej męża i jego rodu...

* * *

Pchnęła zdecydowanie drzwi, po czym trzasnęła podwojami. Zofia, haftująca w komnacie, poderwała się na równe nogi z siedzenia, trzymając w ręce robótkę, z której zwisała igła znajdująca się na niebieskiej nici. Nádasdy z przestrachem dygnęła, widząc stan swojej pani. Andegawenka przemknęła przez komnatę jak burza, po czym powędrowała do swojej alkowy, popchała wrota i znów gwałtownie nimi uderzyła. Dwórka odłożyła robótkę na parapet i podeszła bezgłośnie do drzwi alkierza, przykładając doń ucho. Usłyszała szloch, który sprawił, że krajało jej się serce – jej pani i najbliższa przyjaciółka znowu cierpiała.

Lekko uchyliła drzwi komnaty sypialnej. Ukazał jej się widok najjaśniejszej królowej leżącej na swoim łożu, ściskającej w swoich rękach materiał narzuty leżącej na kołdrze i szlochającej w wezgłowie. Szlachcianka dyskretnie zamknęła drzwi, a po chwili podeszła do Marii i delikatnie przy niej usiadła.

— Pani, co się stało? — spytała, marszcząc przez swe zatroskanie czoło.

Andegawenka usiadła, ocierając policzki z mokrych strużek.

— Rozum tracę. Lęki i niepokój serca mi go odbierają — westchnęła, spoglądając na Zofię. Jej oczy lśniły od łez jak nocne miasto od blasku pochodni. — Ofuknęłam arcybiskupa Veszprém, piszę do Wacława, by powstrzymał mojego męża, a teraz jeszcze wieści o Brankoviciu. Nie panuję już nad sobą — powiedziała cicho. — Jeszcze ta świadomość, że Zygmunt może sobie sprowadzać kochanice w Pożoniu... — Przegryzła wargę, spuszczając wzrok.

Zofia położyła na ręce Marii swoją rękę i uścisnęła ją serdecznie.

— Cokolwiek jeszcze będzie, jestem przy tobie, pani. I zawsze będę. Zawsze będziesz mogła mi się zwierzyć. — Uśmiechnęła się pocieszająco. — Jeśli Imre dotarł już do najjaśniejszego pana, tedy zaręczam ci, że ostatnie, o czym twój mąż myśli, to alkowiane przygody.

Andegawenka spojrzała na nią spode łba.

— Wybacz, pani, paplę bezmyślnie... — pokajała się Nádasdy. — A arcybiskup Veszprém powinien się liczyć z twoim autorytetem. Niewielkie ofuknięcie zawsze się przyda, by nie urósł w piórka zanadto — dodała, unosząc brew.

Maria parsknęła śmiechem na te słowa.

— I na Boga, pani, jesteś najrozsądniejszą niewiastą, jaką w życiu spotkałam. Twój spokój i intelekt to wielkie cnoty, i nie powinnaś, pani, pleść takich głupot. Twój rozum niejedno dobrze ci podyktował i jeszcze wiele ci podpowie. Król powinien się was częściej radzić, o wiele częściej. Jesteś mądrzejsza od wielu doradców na tym zamku.

Twarz córki Ludwika, na której jeszcze było widać ścieżyny łez, rozjaśnił uśmiech.

— Schlebiasz mi, Zofio.

— Klnę się na Najświętszą Panienkę, że prawdę mówię!

Maria uścisnęła ręce swojej przyjaciółki.

— Nie będę się z tobą sprzeczać, Zsófika. — Uśmiechnęła się do niej szerzej. — Czasem się zastanawiam, co ja bym bez ciebie, moja droga, zrobiła... Chyba bym się załamała pod tym, co na mnie spada.

Dwórka zbliżyła się do królowej i objęła ją, przytulając ją do siebie.

— Nigdy na to nie pozwolę. Moja pani musi być silna. I jest, niezwykle. — Ostatnie słowa wyszeptała do ucha Andegawenki. Tylko tego nie widać na pierwszy rzut oka, dodała w myślach dama dworu.



Pożoń


Nie zmrużył ani przez chwilę oka. Przewracał się z boku na bok, leżał na wznak. Wściekłość na Brankovicia, którą uczył się hamować, jak niegdyś czynił jego ojciec, zalewała w tej chwili, od momentu, kiedy szpieg przywiózł wieści, każdą piędź jego ciała. Spełniły się słowa Lackfiego, że Serb uznał, że lepiej oddać się w opiekę sułtanowi, bo jego siła była mu zbyt groźną.⁴ Niech to szlag! — pomyślał Luksemburczyk, zaciskając ręce na kołdrze. Odetchnął z irytacją i obrócił się na bok, wpatrując się w ścianę, oświetloną nieco na pomarańczowo przez ogień, palący się w kominku.

Na samo wspomnienie Lackfiego nim zatrzęsło. Pamiętał doskonale, co powiedziała mu żona. Przed wyjazdem przekupił człowieka z bliskiego otoczenia palatyna, by zapisywał wszystko, co istotne, by próbował przechwycić listy, by miał oczy dookoła głowy. Jeśli tak ważny urzędnik był zaangażowany w korespondencję z Chorwatami lub Neapolem, musiał mieć ku temu twarde dowody, by podejrzany mógł zostać ukarany w sposób adekwatny. Miał wrażenie, że to wszystko, nad czym pracował, zaczęło się zapadać jak kolos na glinianych nogach. Wpierw bunt, trudna i wyboista droga po Świętą Koronę, a teraz jeszcze Turcy...

Jeżeli będą się panoszyć na mojej granicy, jeśli będą pod nią podchodzić i puszyć się niczym pawie, tedy zwołam krucjatę, którą zapamięta cała chrześcijańska Europa — stwierdził wewnątrz siebie. — Ludy obwołają mnie swoim wybawcą. — Uśmiechnął się lekko, jakby chcąc się pocieszyć przez natłok złych wieści, które nie mogły przestać przychodzić. Jednak optymizm, choć był jego wrodzoną cechą, trwał krótko. Gdy planuję swoją potęgę, naraz ruszają Turcy — zadrwił w myślach. — Wspaniale.

Wiedział, że Węgrom niewiele może pomóc, jeno determinacja i umocnienie granic, wsparcie papieża w krucjacie. Pamiętał wprawdzie swoją rozmowę z Wacławem i jego zapewnienia, że jakby było potrzebne wojsko, on wyśle je natychmiastowo, jednak przestał się łudzić. Jego brat był tylko słabym szaleńcem, który zatapiał swe smutki w alkoholu i nie potrafił zapanować nad królestwem, ani nawet nad swoją żoną, którą zaczęto pomawiać o nieobyczajne prowadzenie się. Chociaż, poznając Zofię osobiście, młodszy Luksemburczyk wątpił, czy podejrzliwość Wacława była słuszna – młode dziewczątko raczej było zbyt niewinne i delikatne, by o tym pomyśleć, a co dopiero czynić.

Powoli zaczęło go ogarniać zmęczenie. Wsłuchiwał się w cichy trzask ognia i dźwięk lekko poruszającego się drewna, które było podeń podłożone. Ponownie westchnął i począł od siebie odpędzać natrętne myśli – dnia następnego, według ustaleń, Imre miał ruszyć do Budy z odpowiedzią dla królowej. Zamierzał jeszcze trochę zabawić na Górnych Węgrzech, po czym wrócić do stolicy, jeszcze dokończyć wszystkie rokowania z Opolczykiem i począć ponownie zbierać siły. Przymknąwszy oczy, w ciemności widział siebie, odzianego w purpurę i złoto, w blasku chwały, wśród wiwatujących prostych ludzi. Pochlebna ta myśl jakby utuliła go do snu, zaraz zostając dziwnym widziadłem.

Porozrzucane szachy leżały na całym stole. Wszystkie były pionami, które jak jeden mąż miały tarcze i miecze, niczym prawdziwi rycerze, gotowi bić się za swojego pana. Pod figurkami leżała karta, zapisana starannymi literami, która jakby wyszła prosto ze skryptorium. W ciemności pojawiła się ręka, zapewne jego własna, sądząc po ozdabiającym ją pierścieniu z wyrzeźbionym lwem i wśród dźwięku drewna poprzesuwała pionki, chwytając dokument w palce. Zaraz z niego spadła i zwisła pieczęć, w której wyżłobione było coś na kształt lilii herbowej. Ręka naraz opuściła pergamin, który upadł wśród szachów z uderzeniem, od którego część pionów spadła na podłogę. Wtem posłyszał jedynie kroki, bowiem postać wychodziła z sali wśród stukotu ciżem...

* * *

Marzec 1392


— Pakuj kufry, Michale! — krzyknął raz jeszcze w kierunku sługi, poprawiając wiszący na szyi łańcuch oraz strzepując z aksamitnego kaftana niewidzialny kurz. Sam zaś ruszył w kierunku sali obrad, gdzie zapewne już czekali na niego goście. — Zamierzam jak najprędzej stąd wyjechać. — Naraz Luksemburczyk zatrzymał się i wrócił do komnaty, stając po chwili w futrynie swojego alkierza, gdzie Michał zaczął zbierać ubrania do otwartej pierwszej ze skrzyń. — Jeszcze jedno: wyślij kogoś do miejscowego złotnika. Niech powie, żeby zrobił wisior z delikatnego złota, wysadzany perłami. Dokładnie, ale szybko. Spieszy mi się.

— Do czego, panie, ten naszyjnik? — zapytał zdezorientowany sługa, zatrzymując się w połowie układania koszuli.

— Jakiś ty jest czasem niedomyślny... — Zygmunt wywrócił oczami. — Dla mojej żony. Jeśli się dowie o moich planach, to wtedy będzie mi ją łatwiej obłaskawić. A jeśli się nie dowie, to wkrótce ma urodziny. — Uniósł brew. Gotów był już się obrócić i wreszcie ruszyć tam, gdzie na niego czekano, ale jeszcze na odchodne rzucił: — Nie zapomnij, że odpowiadasz za to.

Przeszedł jeszcze raz przez komnatę, a następnie jego kroki były słyszalne na korytarzu. Szedł, jak zawsze, szybko i energicznie, po drodze pozdrawiając kłaniających się mu poddanych. Straże rozchylały halabardy, by Luksemburczyk mógł przejść, aż znalazł się pod drzwiami sali, które pchnął zdecydowanie.

Jego oczom ukazała się przestrzenna, oświetlona światłem wielkich okien komnata, na środku której stał stół zasłany mapami. Przy nim stali Jodok i Opolczyk, margrabia brandenburski z niechęcią tłumaczył coś swemu teściowi, kiedy unieśli oni głowy i spojrzeli na króla węgierskiego. Zamknięto za Zygmuntem drzwi, a ten podszedł bliżej mebla. Jego kroki i stukot podeszew niosły się po wielkiej, niemal pustej sali echem. Zaraz znalazł się przy stole, wyprostowawszy się, położył rękę na mapie, spoglądając na Opolczyka:

— Książę, kiedy ruszasz do siebie? — spytał.

— Poleciłem pakowanie swoich skrzyń. Jeszcze dzisiaj chcę wyjechać do Opola. A później przygotować odpowiednie poselstwo do wielkiego mistrza.

— Świetnie. — Obdarzył go lekkim uśmiechem satysfakcji. — Co zamierzasz przekazać wielkiemu mistrzowi?

— Że chcemy mu sprzedać nasze prawa do Ziemi Dobrzyńskiej oraz Kujaw.

— Niech będzie. Poślę list, w którym napiszę to samo — zapewnił. — Teraz możesz iść, zostaw mnie samego z moim kuzynem. Mamy parę spraw do omówienia.

Opolczyk skłonił się przed Luksemburczykami, a następnie skierował się do wyjścia. Jodok odprowadził go wzrokiem aż do momentu, kiedy podwoje się za nim zamknęły. Wtedy margrabia rzucił kuzynowi nic nie wyrażające spojrzenie spode łba i, jak gdyby nigdy nic, zaczął uderzać palcami w mapę, z czego serdeczny palec prawej ręki Jodoka był ozdobiony spiczastym pierścieniem, wyrzeźbionym w różne wzorki dookoła wielkiego szmaragdu.

— Więc jeszcze obchodzi cię coś poza zgubą Jagiełły — rzekł elektor, prostując się i mrużąc oczy.

— Skąd ta ironia, kuzynie? — Zygmunt uniósł brew. — Przyjechałem tu, by mówić z tobą o sojuszu i zastawie. A to... to tylko poboczny projekt.

Jodok zaśmiał się cicho.

— Czemu ma on posłużyć? — spytał, mierząc kuzyna zielonawymi tęczówkami.

— Budowaniu mojej potęgi, czy to nie oczywiste?

— Połykanie terytoriów sąsiada? — Książę uniósł brwi, spoglądając wciąż uważnie na Zygmunta. — To spowoduje wojnę. Nie wiem, czy jest ona tobie potrzebna, kiedy wciąż jeszcze nie wyrżnąłeś buntowników w pień. — Luksemburczyk nagle głośno westchnął. — Nie będę cię pouczać. Jesteś dawno królem i będziesz robił to, co uznasz za słuszne, wasza wysokość. — Pokłonił się z ironicznym uśmieszkiem.

— Nie dworuj, Jodoku. Powinieneś wiedzieć, że nasz sojusz jest dla mnie bardzo istotny. Podobnie jak mój zastaw, który przejdzie w twoje ręce.

— Więc nie masz pieniędzy, by go odkupić?

— Można tak rzec — odparł wymijająco. — W każdym razie, pozostaniesz elektorem brandenburskim. To wygodniejsze dla mnie, boć nie muszę jeszcze myśleć o dobru Rzeszy, a skupiam się na moim królestwie.

— Tak myślałem — rzekł na to Jodok, poruszywszy palcami, wpierw zakładając ręce na pierś. — Pochlebia mi to, że tak mi ufasz. Podobnie jak Wacław, który odsprzedał mi Luksemburg za swoje długi. — W jego głosie Zygmunt wyczuł dumę, którą dostrzegł także w świecących iskierkami tęczówkach.

Coś się za tym kryje — pomyślał monarcha, przyglądając się dyskretnie kuzynowi. — Nie jest do końca szczery.

— Nasz sojusz będzie przeciw wszystkim. — Skierował na niego błękitne spojrzenie. — Poza Wacławem. On może nam się przydać.

— Przydać? — Książę zmarszczył brwi. Wszakże myślał o jego detronizacji coraz poważniej i nie do końca zrozumiał, do czego miałby się przydać ten wiecznie pijany marnotrawca wielkiego dzieła stryja Karola.

— Swoją armią. Gdyby tak... Wciągnąć go w nasze przymierze? Wprawdzie niedawno zawarł sojusz z Jagiełłą, ale wystarczy odpowiednia ilość złota i wina, by przybył do nas. — Zygmunt uśmiechnął się półgębkiem. — A za nim mogę pociągnąć Albrechta austriackiego i mojego brata, Jana. Im nas więcej, tym większa siła.⁵

Wyciągnął ku Jodokowi dłoń i popatrzył na niego wyczekująco.

— Wiem, że się umacniasz. To na Brandenburgii, to na Luksemburgu. Razem stworzymy potęgę.

Margrabia uśmiechnął się chytrze, ściskając rękę kuzyna.

— Również pokładam w tym wiarę.

* * *

Służba znosiła do wozów na dziedzińcu pożońskiej warowni ostatnie kufry księcia opolskiego, który miał opuścić zamek następnego dnia rano. Zmierzchało, co, jak wiadomo, sprzyjało aktywności zbójców na drogach, przez co Piast postanowił nieco opóźnić wyjazd do swojej domeny, wykorzystując gościnność Węgrów i jeszcze spędzić w tym zamku noc. Książę spojrzał krytycznie na kaftan wiszący na stojaku, po czym sięgnął po kielich z piwem, w zamyśleniu siedząc przy kominku w komnacie i pociągając łyki z naczynia.

Ten spokojny nastrój jednak zepsuło wejście służącego, który zakomunikował:

— Król Zygmunt chce was widzieć w swojej komnacie.

Opolczyk uniósł brwi.

— Przekaż mu, że zaraz przyjdę. Muszę się jeno przygotować.

Węgier skłonił się i wyszedł. W tym czasie Władysław dopił piwo i wstał, sięgając po kaftan, który nosił przez cały dzień. Król ma szczęście, że jeszcze nie udałem się na spoczynek — pomyślał, założywszy ubranie wierzchnie i ruszając korytarzem w kierunku prywatnych komnat Luksemburczyka.

Zygmunt tymczasem przy stole siedział na dość dużej wielkości krześle, które miało przypominać mniejszy tron. Opierając się o pięknie rzeźbione drewno, w rękach trzymał jakiś dokument, wzrokiem śledząc uważnie tekst. Przybrany w luźny strój nocny, co jakiś czas popijał z kielicha rozcieńczone wodą słodkie wino. Wydawać by się mogło, że król nie widzi świata poza papierem, którego zapisy kontemplował w ciszy, przerywanej jeno trzaskami ognia w pobliskim kominku.

Gdy do komnaty zapukano, Luksemburczyk upuścił dokument na swe nogi i uniósł znad niego wzrok. Szybkie „wejść" wypełniło pomieszczenie, a zaraz po tym drzwi się otworzyły i w nich pokazał się książę opolski.

— Chciałeś mnie widzieć, panie. — Skłonił lekko głowę.

— To prawda — odpowiedział. Odłożył dokument na stół, mijając mały kandelabr, w którym tlił się ogarek świecy. Złote światło, które się z niego dobywało, oświetlało delikatnie kawałek twarzy Luksemburczyka wraz z kosmykami jego włosów, nadając obliczu Zygmunta jeszcze większej zagadkowości. — Mam pewną... propozycję. I nowinę jednocześnie.

— Zamieniam się w słuch, najjaśniejszy królu.

— Daruj sobie te tytulatury. W ten sposób nie nabędziesz więcej mojej sympatii — zakpił, uśmiechając się krzywo. Po chwili podniósł lewą rękę i począł pocierać jej palce o siebie. Zamilknął na chwilę, chcąc budować większe napięcie, a przy tym obserwował uważnie Opolczyka, w myślach drwiąc sobie z jego niecierpliwości, którą ten zaczął ukazywać. — Postanowiłem, że do naszego sojuszu zostaną wciągnięci moi bracia i Albrecht austriacki. Roześlę do nich listy, przedstawiając im tę propozycję. Wszakże im nas więcej, tym chyba lepiej, mości książę... — Skierował na niego wzrok, chcąc dostrzec w półmroku jego reakcję.

Władysław uśmiechnął się i zmierzył króla wzrokiem.

— Zgadzam się. I dziękuję, panie, że tak masz na względzie moje interesy.

Wmawiaj sobie — pomyślał na to Zygmunt. Nie rzekł jednak tego na głos, a jedynie przyglądał się księciu.

— Jutro wyjeżdżam do Opola, a kiedy tam dotrę, od razu zacznę przygotowywać poselstwo do wielkiego mistrza. I tak położymy kres pohańcowi, który zagarnął dla siebie polski tron.

— Wystarczy. — Zygmunt rozprostował rękę i ukazał dłoń. — To co chciałem rzec, już rzekłem. Nie będę cię dłużej zatrzymywać, książę. Idź odpocząć, bo czeka cię długa podróż.



Buda, kwiecień 1392


Na zamku panowało zamieszanie. Służba pod czujnym okiem ochmistrzyni i dwórek przygotowywała komnatę na odbycie się uczty. W kuchni pomocnicy przygotowywali owoce i mięsiwo, które miały zostać spożytym wieczorem. Wszystko to działo się ze względu na powrót Zygmunta z północy, o czym doniesiono Andegawence, dodając, iż jej mąż właśnie zmierza w kierunku stolicy.

Maria wieść przyjęła spokojnie, po czym kazała najbliższym dwórkom przygotować sobie suknię i klejnoty. W czasie, kiedy wszyscy, przebywający na zamku, zostali pobudzeni do działania, Erzsébet wiązała włosy królowej w koka, nad którym miał górować ozdobny czepiec z welonem. Na stole, tuż przy miejscu, gdzie siedziała Maria, stało lusterko, a przy nim skrzyneczka otrzymana od siostry w prezencie – spod jej uchylonego wieka zaglądały kolorowymi oczkami kamieni szlachetnych kolczyki i naszyjniki, bransolety oraz pierścienie, wszystko wielkiej urody.

Panna Morzsinay poczęła zaplątywać boczne, pozostawione wcześniej kosmyki, do których doczepiła złote tasiemki, w warkocze, by spiąć je później wraz z kokiem. Tymczasem Andegawenka, siedząca bez ruchu na krześle, przeglądała klejnoty, które miała założyć na uroczystą wieczerzę. Ciszę w komnacie przerywało nucenie jakiejś piosenki przez Erzsébet i szelest sukien, które Zofia wyciągała ze skrzyń pięknie rzeźbionych. Andegawenka przeniosła wzrok na przyjaciółkę, mierząc nim materiały, z których były uszyte ubrania.

W oczy rzuciła jej się tkanina w kwiatowe ornamenty i pnącza z winnymi listkami, u której połów wyhaftowano lilie. Suknia była karmazynowa, z czerwoną górą i błękitnym, sztywnym pasem materiału.⁶ Następnie ujrzała złoto-pomarańczową, haftowaną złotą nicią w kwiaty, z białymi elementami.

— Zofio, skończ szukanie — nakazała. — Na ucztę założę tę w pnącza i lilie. — Uśmiechnęła się. — Na powitanie męża tę pomarańczową w złote kwiaty.

— Oczywiście, najjaśniejsza pani.

Andegawenka znalazła również w swej skrzyneczce przylegający naszyjnik w kształcie kwiatów, których środki były wypełnione rubinami. Spojrzała pełna zadowolenia i satysfakcji na to, co przygotowała na ucztę. Zamierzała zachwycić dwór, wszakże była tu panią. Wtem drzwi się uchyliły i zaalarmowana służka dygnęła naprędce.

— Pani, pani! Zbliżają się do miasta!

Widząc, że niewiasta jest w panice, Maria uśmiechnęła się do niej pocieszająco.

— Na wieczór zdążycie. Mój mąż wpierw będzie chciał odpocząć. Idź, przygotowujcie dalej to, co kazałam.

* * *

Na podgrodziu w tym czasie odbywał się targ. Gwar powstawał przez gawiedź zebraną na ulicach miasta, w tym także przybyszy z Pesztu, znajdującego się po drugiej stronie błękitnej wstęgi Dunaju. Mieszczanie handlowali między sobą, co chwilę brzęczały monety, można było usłyszeć rozmowy i zachwalanie przez kupców ich wyrobów, z kolei w zakamarkach żebracy prosili o jałmużnę. W mieście było dużo straży, ale wciąż nowa wychodziła od strony podgrodzia, bowiem zbliżał się orszak Luksemburczyka, co na murach zobaczono po tańczących na wietrze chorągwiach.

Zbrojni wychodzili z każdego kąta, by zaraz ruszyć w kierunku bramy i otworzyć ją przed konnymi. Z kolei inni strażnicy rozganiali gapiów, by ustąpili miejsca królewskim rumakom i samemu monarsze. Wielki orszak jechał w ich stronę, pośrodku zaś sam król – zdradzała go złota szata i zamiłowanie do przepychu, ujawnione w kolorowej narzucie na rumaku, na którym jechał oraz w złotej, wysadzanej kamieniami obręczy na głowie, przyklepującej z lekka niesforne, falowane kosmyki.

Zygmunt uniósł rękę począwszy pozdrawiać zachwycony i wiwatujący na jego cześć tłum. Złote nici jego kaftana błyszczały w świetle popołudniowego słońca. Przyglądał się zgromadzonym ludziom, wodząc wzrokiem po ich twarzach – zwykle ucieszonych i radosnych. Naraz zatrzymał wzrok jak wryty na jednej osobie. Niewiasta rzadkiej urody, blada, czarnowłosa i błękitnooka, stojąca przy stoisku z ziołami, przyglądała się z zainteresowaniem mniejszym od innych królewskiemu orszakowi. Było w niej coś, co pociągało, a jednocześnie niepokoiło człowieka. Nie mógł oderwać od niej wzroku, jakby zamarł na ten moment, kiedy ją zobaczył.

— Wiwat, wiwat! Niech żyje król! — wołali w tym czasie rozradowani mieszczanie, podnosząc ręce i krzycząc.

Luksemburczyk wyrwał się z zamyślenia i ponownie zaczął pozdrawiać tłum, ruszając z orszakiem na górę zamkową. Nie mógł jednak zapomnieć widoku mieszczki, którą przed chwilą ujrzał. Miał jeno nadzieję, że niewiasta ta będzie chciała spędzić z nim trochę czasu w łożu, bowiem zachwyt w nim wywołała od razu, zresztą podobnie było z częścią jego poprzednich kochanic, inne były, tylko na jedną noc, głównie były to ladacznice i było im obojętne, komu się oddają – czy był to król, czy dowódca wojsk, czy zwykły mieszczanin lub kupiec. Ta natomiast wydawała się... inna.

Odetchnął głęboko, przejeżdżając przez miasto, kierując konia w stronę zamkowej góry. Przybrał na twarzy tryumfalny uśmiech, jak gdyby wracał z kampanii wojennej i pokonał w krwawych starciach odwiecznego wroga, wciąż pozdrawiając mijanych przezeń poddanych. Jasne oczy utkwił w murach zamkowych, aż w końcu wjechali na dziedziniec.

Ukazał się tam widok Marii i jej dworu, który począł się kłaniać najniżej, jak potrafił. Zygmunt wtenczas zatrzymał rumaka i z niego zeskoczył, ruszając w kierunku Andegawenki – ta również zeszła z podestu, i z lekkim uśmiechem, trzymając w jednej dłoni połę ozdobnej sukni, ruszyła w jego kierunku. Zatrzymała się naprzeciw niego na wyciągnięcie ręki, mierząc pogodnym spojrzeniem jego oblicze.

— Wreszcie wróciłeś — rzekła. On natomiast złapał jej delikatne dłonie w swoje, przykryte jeszcze rękawiczkami do jazdy.

— Nieraz trzeba — odparł żartobliwym tonem. Czując na sobie wzrok dworu, zbliżył jej ręce do swych ust i musnął je delikatnie wargami. — Jednak rozłąka z Budą pozwala jeszcze bardziej docenić jej piękno... — Podstawił jej ramię, by mogli przejść wśród dworzan w kierunku komnat.

— I gwar — dodała Maria. — Rada będę, jeśli wieczorem przybędziesz na ucztę, którą kazałam przygotować z okazji twojego przyjazdu.

— Na pewno przyjdę.

— Dogadałeś się w sprawie zastawu? — Uniosła na niego oczy.

— Tak, wszystko przejdzie do Jodoka. Niech on się tym martwi.

— Ale chyba musieliście długo negocjować, skoro cię tyle czasu tu nie było.

— Po drodze omawiałem też sprawę Turków... i kilka innych problemów — westchnął i zerknął na nią. — Nie zaprzątaj sobie tym swojej ślicznej główki. Teraz jestem tutaj. I wciąż będę działał dla dobra Węgier.

Maria spuściła wzrok, zagryzając policzek od środka. Miała nadzieję, że słowa wypowiedziane przez męża były prawdziwe. Czasami miała wrażenie, że ona chciała więcej dobra dla ojczyzny, a Zygmunt jedynie karał buntowników i nakładał coraz to nowe podatki, by z w ten sposób pozyskanych pieniędzy finansować swoje niezaspokojone ambicje i żądze.

— Zygmuncie... — Andegawenka ponownie spojrzała na męża. — Jeśli nie będzie to dla ciebie problemem, chciałabym pomówić z tobą wieczorem.

Na te słowa jeno uniósł brew i uśmiechnął się delikatnie półgębkiem.

— Postaram się przyjść, jeśli wpierw senność mnie nie zmorzy — odpowiedział. — Długa podróż za mną.

Przeszli przez krużganki, wchodząc na korytarz zamkowy.

— Czy działo się coś szczególnego w czasie mojej nieobecności? — spytał po chwili milczenia.

Andegawenka zmieszała się nieco, krzywiąc się delikatnie.

— Przyszły te wieści, które już znasz... I o których sam wspomniałeś. Prócz tego... Jest jeszcze przedmiot naszej rozmowy, którą odbędziemy w cztery oczy.

Arcybiskup Veszprém — pomyślał Luksemburczyk. — Więc pewnie będzie chciała, bym to cofnął. I będzie mi wyrzucać o złamaniu prawa — na tę myśl dyskretnie wywrócił oczami.

* * *

Krążyła po skrytej w półmroku komnacie, zapalając świece w kandelabrach. Zza zamkniętych drzwi dobiegały odgłosy muzyki i śmiechów upojonych winem dworzan. Maria wyszła wcześniej z uczty, tłumacząc się ogarniającym ją zmęczeniem. Usiadła na krześle, sącząc z kubka słabe piwo. Uczta się udała – Andegawenka zjadła trochę suszonych owoców i nieco potrawy z ptaszków, zapiła mocnym i słodkim winem, po czym ruszyła do swojej komnaty, mając nadzieję, że udało się jej wcześniej przekonać męża do indywidualnej rozmowy.

Wtem zamyśliła się, wpatrzona w złote światło świecy po drugiej stronie pomieszczenia. Toteż niemal podskoczyła, kiedy klamka się uchyliła i podwoje wydały cichy szczęk. W nich pokazał się Zygmunt, zamykając za sobą drzwi. Obrócił się delikatnie i ozwał się, czując na sobie wzrok żony:

— Mam nadzieję, że cię nie wystraszyłem.

— Cóż, po prawdzie trochę... — odparła. Na te słowa on zaśmiał się cicho. — Wybacz, zamyśliłam się.

Luksemburg podszedł do stołu i usiadł naprzeciw żony. Przeniósł ciężar swojego podbródka na dwa palce zgiętej lewej ręki.

— O czym chciałaś mówić? — spytał.

— O twojej decyzji o mianowaniu Martinusa na arcybiskupa Veszprém... Mojego kanclerza. — Skierowała na niego wzrok, wpierw dopiwszy piwo. Zebrała w sobie całą swą odwagę i po krótkiej przerwie dodała: — Panowie bardzo się nią oburzyli.

— Oni się burzą wszystkim, co sprawi, że ich kiesy zmaleją — odpowiedział z kpiącą manierą. — Ale skarbiec sam się nie zapełni.

— Pamiętasz, jak ci mówiłam, żebyś uważał na Lackfiego? Jeśli za nim pójdą następni...

— Sugerujesz mi, Mario, że Węgrzy przestają mnie popierać w rządzeniu? — przerwał, spoglądając na żonę.

— Nie, nie sugeruję ci tego. Węgrom nie podoba się, że sprowadziłeś Brandenburczyka do Budy i nagle obsadziłeś go jednym z najważniejszych stanowisk kościelnych. Gotowi podnieść rebelię przeciwko temu. A wiesz, co ona znaczy. Palisnai nie żyje, ale Horvát nadal sobie z nas kpi i panoszy się na dobrach swojego przeklętego brata! Wciąż go nie złapałeś! — Podniosła się z krzesła i zaczęła chodzić po komnacie.

— Paula nie mogę, wiesz, że jest biskupem...

— Nie drwij ze mnie, Zygmuncie! — Maria skierowała na niego pełną rozgoryczenia twarz. — Wiesz, że chodzi mi o Jánosa! Udawanie głupiego na nic się tobie zda, każdy na tym zamku zna twoją inteligencję!

Obserwował ją uważnie spode łba. Po chwili sam wstał z krzesła i podszedł do żony, łapiąc ją delikatnie za ręce. Zwróciła na niego oblicze i iskrzące się oczy. Przyglądał się chwilę ich głębi, po czym rzekł:

— Tylko dlatego spada moje poparcie?

— Panowie pamiętają twoje obietnice. Że będziesz nasze prawo szanował i respektował przeszłość tego królestwa! Obiecywałeś, że nie będziesz obsadzał urzędów obcokrajowcami. Węgrom nie podoba się, że to łamiesz. A ponadto prawo! Już Bela IV zakazał nadawania urzędów cudzoziemcom! — Wyrwała swoje ręce z jego objęć.

— A ja? Ja nie jestem cudzoziemcem? Nie dzierżę wysokiego urzędu? — zapytał ironicznie. — Bóg namaścił mnie na władcę tego kraju...

— Nie byłbyś nim beze mnie, jesteś tu panem na moim prawie — odparła. Zygmunt wewnątrz siebie szczerze zdziwił się bojową postawą żony, którą niegdyś łatwo było słownymi zagrywkami zwieść na manowce, ale teraz widział, że niewiele tym ugra.

— To, com im obiecał, żem obiecał. Teraz są inne czasy. Potrzebuję sojuszników. A tych ciężko pozyskać w tym gnieździe żmij.

Maria odetchnęła i spojrzała na niego uważniej.

— Znasz to, jak panowie są krewcy i jak łatwo wyprowadzić ich z równowagi. Już raz tłumiłeś bunty i wiesz, czym grozi otwarta rebelia. Tym bardziej, że na granicy zaczynają panoszyć się Turcy. Przecież wiesz, że Branković...

— Wiem — przerwał. — Imre mi o wszystkim powiedział.

— Nie martwi cię to? — Zmarszczyła brwi. — Wszak sam pragniesz być niczym święty z Arpadów, Władysław. A teraz miast koncentrować się na południu, urządzasz sobie gierki z panami... — Już miała odejść w głąb komnaty, kiedy poczuła na swoim przedramieniu jego silną dłoń. Jego palce oplotły materiał jej sukni.

— Nie wątp we mnie. Dni Turków są policzone — wycedził złowrogim szeptem. Ona zaś patrzyła na jego zagadkowe oblicze, a po chwili spojrzała mu prosto w oczy. — Musimy jeno nabrać większej siły. I pozbyć się buntowników. — Ściszywszy głos, dodał: — I tak się stanie. Pokonam i rebeliantów, i Osmanów.

Przyglądała się jego twarzy w milczeniu. Jej wielkie oczy śledziły każdy minimalny ruch mimiczny.

— Nie zrezygnuję z tego, co oburzyło panów. Muszą przywyknąć, że zrobię to, co uznam za ważne i potrzebne. Nie będę patrzył na to, co działali poprzedni władcy...

— Wtedy panowie uznają, że nie jesteś stąd. I wysadzą cię z tronu zaraz po mojej śmierci, jako niegodnego Korony Świętego Stefana — odpowiedziała. — Węgrzy uparcie strzegą swoich praw, które ty łamiesz. Ja potwierdziłam Złotą Bullę, a jej zapisy nas obojga do czegoś zobowiązują...

— Szlachta zawsze będzie patrzyła na to, kto da im więcej, nie oszukuj się. Jedynie niewielkiej części faktycznie zależy na królestwie. — Zamilknął na chwilę, jakby chcąc, żeby ta przerwa dodała jego następnym słowom dodatkowej mocy. — Ja spoglądam jeno przed siebie. Nie obchodzi mnie Wacław, Jagiełło, czy ktokolwiek inny siedzący na tronie. Również powinnaś się tego nauczyć. Polityka to gra, Mario, a nie sentymenty.

Oddychała ciężej. Na końcu języka miała to, że owe sentymenty u Andegawenów sprawiały, że o dobro najdroższych sobie walczyli niczym bestie i to, że przynajmniej oni nie więzili swoich dzieci w piwnicach.⁷ Ledwo powstrzymała się od tych ostrych i przykrych słów. Wiedziała, że mąż po części ma rację, ale z drugiej strony... zadziwiało ją, jak te dwie wielkie dynastie – Andegawenowie i Luksemburgowie – tak się od siebie różniły. Spojrzała na jego rękę, trzymaną na jej przedramieniu. Sięgnęła drugą dłonią do oplecionych dookoła rękawa sukni palców Zygmunta i delikatnie je zdjęła.

— Nie zmienię się, bo ty tak pragniesz. Zawsze pozostanę Andegawenką — wyprostowała się i zmierzyła go wzrokiem. — Moje sentymenty zostaw mnie.

Zygmunt uśmiechnął się krzywo. Spojrzał na swoją rękę, którą niedawno trzymał na przedramieniu żony, a potem skierował na nią błękitne oczy.

— Różnimy się, a jednak przyświeca nam jeden cel... — kontynuowała, ale nie dał jej skończyć:

— Dobro Królestwa Węgier. Tak pozostanie.

Zmieszała się nieco, spuszczając oczy. Miała wrażenie, że mąż wzbudza w niej emocje skrajne i sprzeczne. Chciała mu wierzyć, że będzie działał dla dobra tej ziemi, choć sama mu wypomniała niedotrzymywanie obietnic. Kłóciło się to z jej poczuciem lojalności, którą przysięgała mu na ślubie – pomimo iż wiedziała, że on sam zdradzał ją po kątach z ladacznicami. Doprawdy, sądziła, że ze świecą trzeba szukać drugiego człowieka, który wzbudzałby w niej tyle odczuć – a tych nie potrafiła wszystkich nazwać.

Wtem posłyszała, jak ciżmy męża idą dookoła niej, a kaftan szura po podłodze. Poczuła na swoim karku smukłe palce Luksemburczyka, który wpierw odgarnął na jedno z jej ramion welon, spływający z czepca, a chwilę później rozpiął złoty przylegający do szyi wisior w kształcie kwiatów z rubinami w miejsce środków i odłożył go na stolik. Usłyszała, jak wyciąga z mieszka, przywieszonego do pasa przy kabacie coś innego, po czym delikatnie oplata jej szyję i zapina złote cacuszko z perłowymi okami na karku.

— Byłbym zapomniał... — szepnął. — Na twoje urodziny.

Opuszki palców Andegawenki dotykały zimnego złota i kamieni, a ona, zadziwiona, zwróciła na niego oblicze.



Kraków, maj 1392


Alejki ogrodowe wypełnione były zapachem kwiatów, światłem ciepłego, majowego słońca i świergotem ptaków. W tak pięknej aurze niesposobna było siedzieć w komnatach, a Jadwiga lubiła przechadzać się po wawelskich ogrodach i ich zakamarkach. Z delikatnym uśmiechem przemierzała dróżki wokół zieleni, wystawiając swoją twarz do miłych, złotych promieni. Towarzyszyły jej przy tym Czochna i Erzsébet Lackfi, które ze sobą cicho rozmawiały, zostawiając Jadwigę w jej kontemplacji.

Zieleń dookoła wpływała na nią kojąco. Mogła się cieszyć chwilą spokoju i wolno płynącym czasem, który wśród natury dla niej się zatrzymywał. Zadowolona Andegawenka przyglądała się pięknie kwitnącym drzewom owocowym i krzewom, które cieszyły oko swoimi kolorami i nozdrza swoimi zapachami. Przy tym widziała uwijających się niczym mrówki ogrodników, których pozdrawiała i co rusz przystawała do rozmowy z nimi.

Naraz na dróżce, od strony zamku, można było posłyszeć przyspieszone kroki. Dotychczas rozmawiające dwórki ucichły, przystanęły i obróciły się w tamtą stronę. Panny nie zauważyły, kiedy Jadwiga od nich odeszła, podchodząc do jednego z ogrodników, by mówić z nim i pochwalić za dbałość wykonywanej pracy.

Erzsébet zmrużyła oczy, widząc nadbiegającą Hannę, na której twarzy dostrzegła zaraz rys przerażenia.

— Wyglądasz, jak gdybyś ducha zobaczyła! — ozwała się Czochna, marszcząc brwi. — Co się dzieje?

— Król kazał posłać po królową, bo to ponoć jej dotyczy... Gdzie nasza pani?! — Dziewczyna rozglądała się po ogrodzie błędnym wzrokiem.

Jadwiga zaraz posłyszała rozmowę, jeszcze raz podziękowała mężczyźnie i obdarzyła go uśmiechem, po czym zebrała poły sukni i podeszła do dwórek.

— Tu jestem, Hanno. Mówiłam z ogrodnikiem, służbie też należy się trochę uwagi — powiedziała. Jej uwadze nie umknął zmartwiony wyraz twarzy Hanuszki, stąd też spytała: — Co tobie?

— Pani, podobno straszne wieści przyszły. Król prosi, byście przyszły, bo to ponoć bezpośrednio was dotyczy!

— Nie ma nic gorszego niż te paszkwile na moją osobę i nieuznawanie mojego ślubu — odparła Jadwiga, przypominając sobie straszne słowa, które czytała Władysławowi. — Nie bój się. Erzsébet, Czochno, zajmijcie się nią. Ja idę do komnat. — To mówiąc, jasnowłosa, podnosząc poły swego ubrania, poszła w kierunku zamku swym szybkim, ale dostojnym krokiem. Wietrzyk przy tym bawił się jej fryzurą, misternie splątaną w siateczkę. Po chwili królowa zniknęła swoim dwórkom z oczu.

Udała się po schodkach do wejścia na korytarze zamkowe. Tam nie było prawie żywego ducha, jedynie z sali, gdzie zbierali się król z panami na narady – a nieraz ona im towarzyszyła – można było usłyszeć oburzone, tłumione przez zamknięte drzwi, głosy. Jadwiga nie wahała się, jeno szła dalej, aż wreszcie za zakrętem straże otworzyły jej podwoje i ukazała się w nich. Wielkie, szafirowe tęczówki obdarzyły spojrzeniem czerwonych na twarzy, poruszonych do żywego i obruszonych możnych, jak również i Jagiełłę, który opierał się dłonią o główne krzesło przy stole. Jego twarz zdradzała zaniepokojenie, a oczy spoglądały w dal. W chwili wejścia Jadwigi mąż obrócił się ku niej.

— Mów — polecił jednemu Polakowi, który skłonił się przed Andegawenką. — Jeno bez łagodzenia.

— Szpiedzy donieśli, że król Zygmunt, mistrz Wallenrod, książę Jodok i ich sojusznicy, w tym książę opolski, chcą podzielić Koronę między siebie.

Jadwiga pobladła na twarzy i zaczęła ciężej oddychać. Przełknęła ślinę i powędrowała oczami po panach.

— Kiedy donieśli? — spytała, próbując ukryć lęk.

— Niedawno, pani.

— Boże... — wyszeptała królowa. Wypuściła ciężko powietrze, po czym wyprostowała się i spojrzała wprost na Jagiełłę, który obserwował wszelkie jej reakcje. — Jeśli Zygmunt za tym stoi, to ja jadę na Węgry! — krzyknęła. — Jestem Węgierką i nie pozwolę, by kraj, z którego pochodzę, krzywdził moje królestwo!

— Zostawcie nas samych — polecił Władysław, spoglądając na panów. Gdy ci wyszli, skierował chmurne tęczówki ku Jadwidze. — Wierzysz w to?

— Zygmunt nigdy nie krył się z niechęcią do Korony... — odpowiedziała, powoli nabierając ponownie kolorów na twarzy. — Ale ciężko w to uwierzyć, wiedząc, że jest przy nim moja siostra. Maria nie pozwoliłaby na coś takiego!

— Mi wydało się to zbyt naiwne... — uznał, wychodząc spoza stołu. — A twoja siostra... Co, jeśli i ona go wspiera w jego dziele? Kto wie, jaka stała się po więzieniu, czy nie żywi do ciebie żalu i pretensji, że opanowałaś Ruś...?

— Nie wierzę w to — odrzekła butnie. — Maria kocha i Węgry, i mnie. W listach zapewniała, że wybaczyła mi to. Ale... Zygmunt jest pamiętliwy. Niegdyś przekazano mi jego słowa, że tej zniewagi nie puści płazem. — Spojrzała uważniej na męża. — To może być jego zemsta. Teraz, gdy wyrżnął większość buntowników, może knuć. Ponoć jego ojciec był niemal taki sam.

— Mówiono mi o tym kiedyś, jak jechałem spotkać się z nim w Lubowli — odparł Władysław i zaczął przechadzać się po komnacie. — Nie mam z tego spotkania dobrych wspomnień. Traktował mnie z góry, jakby był przynajmniej cesarzem.

— Znając jego ambicję, może kiedyś sięgnie po ten tron... — Jadwiga na chwilę zamilkła, po czym podeszła do męża. — Pozwól mi jechać — poprosiła, kierując na jego ostre rysy swoje wielkie, jasne oczy. — Jeśli ktoś ma zapobiec wojnie i rozlewowi krwi, to tylko ja i Maria, córki Ludwika Andegawena.

Skierował na nią wzrok. Wiedział jej młodzieńczą twarz o wielkim, błękitnym spojrzeniu, łagodnym i twardym jednocześnie, okalaną jasnobrązowymi falami, których część opadała luźno na jej ramiona, sięgając do połowy pleców. Jego oblicze złagodniało, spojrzał na nią uważniej. Jadwiga położyła swoją rękę na jego dłoni, dotykając jego pierścienia ślubnego.

— Chcę pojechać. Rozmówię się z Marią, a jeśli Bóg da, to i z Zygmuntem. Będę twarda i nie pozwolę, by krew Węgrów i Polaków zbrukała ziemię.

— Jedź. Jeżeli ktoś ma powstrzymać te spiski i knowania, to to będziesz ty.

Andegawenka uśmiechnęła się pocieszająco do męża.

— Jeszcze dzisiaj poślę gońca do Marii. Niech wyznaczy miejsce spotkania. Ja pojadę wszędzie, by bronić interesów Polski i by zapobiec złu wojny.

Władysław zbliżył się ustami do czoła żony i lekko je ucałował.

— Walcz, Jadwigo — rzekł cicho. — Walcz, bo to znaczy twe imię.⁸


¹ Vuk Branković po bitwie na Kosowym Polu w 1389 roku początkowo odmówił zostania tureckim wasalem, ale za długo nie mógł się opierać. Widząc siłę wroga, ostatecznie uległ i wpuścił Turków na tereny ówczesnej Serbii. Jednak nawet po wymuszonym hołdzie wykazywał pewien opór najeźdźcy, między innymi biorąc udział w bitwach na Rowinie (1395) oraz pod Nikopolis (1396).

² Z języka niemieckiego - parszywy zdrajca.

³ Z języka łacińskiego - duch sprawczy, siła sprawcza.

⁴ Przestroga Lackfiego pojawia się w rozdziale LVI "Wróg u bram".

⁵ "Przystąpili do niego: król Zygmunt Luksemburski, margrabia Jodok, książę Jan zgorzelecki, Albrecht książę austriacki oraz on [książę Władysław Opolczyk], wspierać ich ma Wacław IV król czeski, a w związku z tym, prosi o udzielnie pomocy tej koalicji." (Jerzy Sperka "WŁADYSŁAW KSIĄŻĘ OPOLSKI" s. 212-213) - wprawdzie to, czego dotyczy ten tekst - druga propozycja dla mistrza krzyżackiego - miało miejsce dopiero we wrześniu, ale uznałam, że Zygmunt (jako główny architekt planów rozbiorowych - idąc tropem nowszej historiografii), mógł wcześniej o tym myśleć.

⁶ Opisując tę suknię inspirowałam się litografią Giulio Ferrario, która przedstawia Marię w towarzystwie królów Beli IV, Wacława [III Przemyślidy] oraz Macieja Korwina. Również naszyjnik Andegawenki jest zaczerpnięty z tej litografii. Link do niej zostawię w komentarzu.

⁷ "przynajmniej oni nie więzili swoich dzieci w piwnicach" - jest to odwołanie do biografii Karola IV, który jako małe dziecko został zabrany przez ojca, który, chcąc złamać jego opór, zamknął go na kilka miesięcy w ciemnej piwnicy, gdzie światło dochodziło tylko przez małe okienko.

⁸ "Jadwiga – imię żeńskie pochodzenia germańskiego, germ. Hadwig lub Hedwig, złożone z elementów Hadu- i -wig, które oba oznaczają „walka"." - Wikipedia

* * *

Witajcie, kochani! W rozdziale jak zawsze dużo polityki, ale też, jak mówiłam, wkroczyliśmy dawno w wielką politykę i nie sposób tego pominąć :) 

Buda, do której przychodzą złe wieści - Turcy, którzy stali się bezpośrednim zagrożeniem dla Węgier. Pożoń, gdzie spiski i knowania trwają. Powrót Zygmunta do Budy, powiem Wam, że świetnie mi się pisało tę scenę Marii i jej męża. Mam nadzieję, że również dobrze się ją czytało <3 I akcja w Krakowie! Powróciła Jadwiga, a w kolejnym rozdziale szykujemy się na spotkanie sióstr! Nie wiem jak Wy, ale ja nie mogę się doczekać 💙

Zostawiam Wam miejsce na przemyślenia na temat rozdziału 💙

Do zobaczenia i do następnego!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro