ROZDZIAŁ LXXVII: Strata i oznaki szaleństwa

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Strata i oznaki szaleństwa

Buda, początek stycznia 1393


Śnieżna pokrywa opatulała miasto królewskie niczym futro ramiona człowieka. Biel zdominowała krajobraz, zarówno górę zamkową, jak i podzamcze, cały gród oraz drugą stronę Dunaju, za którą leżał Peszt. Pośrodku, zwykle piękna, modra wstęga rzeki, stała się srebrnoszara, pokryta ciężkim lodem. Jedynie czarne kikuty drzew zwracały uwagę pośród oślepiającej barwy śniegu. Na przykrytych śniegiem gałęziach siadały wielkie kruki i krakały złowrogo. Co się zbliżało?

Nikt tego nie wiedział, a jednak przesądni ludzie słyszeli w ptasich krzykach zapowiedź czegoś złego, co niedługo mogłoby się spełnić. Głos tymczasem niósł się po okolicach i nawet był słyszalny za murami królewskiego zamku. Mieszał się tutaj jednak z odgłosem kroków służących, którzy zmierzali w rozmaitych kierunkach, a także z przyciszoną rozmową dwóch możnych braci, którzy szli szybko tam, gdzie przebywał ich król.

Wielkie okna sali tronowej oświetlały od boku dwa trony, stojące na podwyższeniu. Jednak tylko jeden z nich był zajęty, mieścił na sobie Zygmunta, który ze znużeniem czytał jakiś dokument. Władca aż ze zmęczenia nudnym zajęciem ziewnął pod nosem, kiedy nagle drzwi rozwarły się gwałtownie. Luksemburczyk, jak gdyby nigdy nic, uniósł wolno głowę i zmierzył spojrzeniem dwóch Garaiów, którzy zatrzymali się wpół kroku i skłonili głowy.

— Macie jakieś wieści dla mnie? — zapytał ich Zygmunt, marszcząc lekko brwi.

— Niezbyt dobre, panie — odparł Miklós. — Hospodar mołdawski ma zamiar złożyć hołd Jagielle, nie wiadomo, czy już tego nie zrobił.¹

— Głupiec — syknął pod nosem król. Wstał z tronu i wolnym krokiem podszedł do Garaiów. — Jesteście pewni, moi panowie?

— Szpiedzy donieśli takie informacje — odparł na to János.

— Zatem Roman działa jak Piotr... — powiedział cicho Luksemburczyk. Po chwili namysłu spojrzał na obu braci i rzucił już bardziej poirytowanym tonem: — Powiedzcie mi, dlaczego ci wszyscy hospodarowie tak lgną do tego dzikusa? Czy nie wolą mieć nad sobą kogoś z rodu cesarzy i królów? — Począł chodzić po komnacie, demonstracyjnie próbując ukazać swą pogardę dla Litwina i złość na niego, że mu odbiera wasali. — Rzeknijcie, jak mam dorównać potędze Ludwika, jak mam przebić jego rządy, kiedy napotykam jedynie niechęć i ucieczki pod skrzydła tego... tego barbarzyńcy?! — Obrócił się i uniósł brwi.

Synowie dawno poległego palatyna spojrzeli po sobie. Znali odpowiedź na to pytanie, acz ciężko im było ją udzielić, by nie narazić się na gniew ognistego Luksemburczyka.

— Jagiełło spokojniejszy, panie — ozwał się w końcu Miklós po chwili przypatrywania się królowi, grającemu większe rozgoryczenie niż to, które czuł w tym momencie. — Mniej... nieprzewidywalny od was, królu.

Zygmunt naraz zatrzymał się i zaśmiał się teatralnie.

— Oni chyba człeka nieprzewidywalnego nie widzieli, słowo daję! — Wyprostował się i znów podszedł do Garaiów. Jego wzrok był zimny i zdecydowany. — Tak się mnie boją? Tedy pokażę im swą potęgę. — Wycedził w stronę braci i wyminął ich, energicznym ruchem pchając drzwi i odchodząc szybko w stronę swych komnat.

Nie zwracał uwagi, że wszyscy przebywający na zamku przystają i dygają bądź kłaniają mu się. Szedł pewnie, jedynie zatrzymał się przy jednym ze swych zaufanych ludzi, rzucając mu do ucha krótki rozkaz.

Irytacja biegła wraz z krwią w jego żyłach, kiedy dowiedział się o „przewinieniach" Mołdawianina. Coś jednak mu podpowiadało w głębi myśli, że Roman nie zagrzeje na długo siedzenia na mołdawskim tronie. Musiał więc czekać na ruch jego następcy...

Teraz jedynie pragnął uspokojenia w kobiecych ramionach.

* * *

Myślał o nowej kochance. Początkowo oporna mieszczka powoli wpadała w sidła jego uroku. On sam był nią zafascynowany – na wcześniejszych spotkaniach mówili dużo ze sobą – imponowała mu swoją wiedzą, szczególnie o tym, czym się zajmowała. Czuł się wtedy, jak gdyby rozmawiał z uczoną, a przecie była niskiego stanu. Tych, którzy mieli za sobą nauki cenił sobie wielce, boć mogli być potrzebni Koronie Świętego Stefana. Tym bardziej w jego głowie utrwalała się światła myśl o stworzeniu akademii w pobliżu zamku królewskiego... Trzeba było jeno wysłać pismo do papieża i czekać na lepsze czasy.

Z Beatrycze jednocześnie biła dziwna tajemniczość, jak gdyby Zygmunt zadawał się z czarownicą, choć te funkcjonowały w ludzkiej świadomości jako stare i szpetne, ona zaś była młoda i niezwykle piękna. Westchnął, przypominając sobie rysy jej twarzy. Przymknął oczy i naraz je otworzył, bo do komnaty ktoś zapukał.

— Wejść — rzucił, obracając się w kierunku drzwi.

To wszedł sługa z niewiastą, która natychmiast dygnęła.

— Wyjdź. — Zygmunt zgromił spojrzeniem służącego. Gdy tylko ten opuścił pomieszczenie, król podszedł do Beatrycze, która ściągnęła właśnie kaptur i rozsupłała płaszcz, spod którego ukazała się suknia w barwie ciemnych oliwek.

— Wzywałeś mnie, królu — odezwała się dziewczyna, ponownie dygając. — Jestem.

— Wstań, Beatrycze. — Uśmiechnął się, podnosząc palcem jej podbródek. Spojrzenie błękitnych oczu napotkało niemal takie same oczy, jeno bardziej lodowej barwy. Czarnowłosa odwzajemniła uśmiech.

Naraz zdało mu się, że jej tęczówki wyczytują wszystko z niego, jak on czytał otwarte listy i księgi.

— Rozgość się, pani. — Odstąpił od niewiasty, tłumiąc to, że po raz pierwszy przy niej poczuł się nieswojo.

Zgodnie z poleceniem zdjęła z siebie płaszcz i położyła go ostrożnie na oparciu krzesła.

— Wybaczcie mą śmiałość, ale... czy coś was trapi, mój panie? — spytała, podnosząc lekko połę sukni i podchodząc do niego.

— Twoja przenikliwość mnie zadziwia. — Spojrzał na nią, prosto w jasne, piękne oczy. — Czasami myślę, czy nie brałem na kochankę czarownicy.

Beatrycze uśmiechnęła się lekko i spuściła wzrok. Pokręciła lekko głową o czarnych lokach, po czym rzekła:

— Królu... Nie jestem czarownicą, lecz czytam prawdę tam, gdzie inni jej nie widzą. Jeno tyle. Zaje się jednak, że pesztenie mają podobne zdanie.

— Nie boisz się?

— Czego się bać, królu? — Podniosła na niego wzrok. — Jedno moje krzywe spojrzenie i już pierzchają ze strachu.

Uśmiechnął się półgębkiem na te słowa.

— Obym tylko ja nie pierzchał. Tak, trapi mnie polityka, jak każdego władcę.

Podniosła ku królowi dłoń i lekko dotknęła jego policzka i ust, które natychmiast pocałowały jej palec. Zygmunt zaraz nachylił się i zaczął ją całować mocniej i mocniej, aż przez chwilę nie mogła złapać tchu. Oderwała się jednak i spojrzała na niego ponownie.

— Tym mam wam pomóc? — Przegryzła wargę i wbiła w niego wyczekujące spojrzenie. — Nie chcecie ze mną mówić?

— Jak masz mi coś do powiedzenia, to mów — rzucił, unosząc jej podbródek kłykciem. — Jeno później, moja czarownico.

Nie dał jej odpowiedzieć, wpił się w jej usta swymi i całował, rozwiązując jednocześnie tylne wiązania jej sukni. Ubrania z nich opadły, zostali jeno z koszulkach i w takim odzieniu ruszyli w kierunku łoża.

* * *

Tymczasem królowa przechadzała się to w jedną, to w drugą stronę swojej alkowy. Irytacja w niej wezbrała, kiedy usłyszała plotkę, że Zygmunt znowu znalazł sobie nową kochanicę. Ktoś na zamku bowiem widział, jak w zimowy dzień sługa Luksemburczyka wprowadza na dwór skromnie odzianą niewiastę i zmierza z nią wprost do komnat prywatnych króla i przekazał którejś dwórce, a ta powiedziała wszystko Zofii.

Nauczona doświadczeniem najbliższa dwórka Andegawenki tym razem postanowiła powtórzyć jej, co usłyszała. Nie było jej łatwo, boć nie chciała narażać swej ukochanej przyjaciółki i królowej na cierpienie, lecz pamiętając, co się działo z Marią, kiedy dowiedziała się, iż mąż nie jest jej wierny, wolała znów nie ryzykować, że królowa albo zachorzeje, albo zamknie się w sobie i będzie lała słone łzy przez zdrady swojego męża.

Andegawenka, słysząc, że Nádasdy przyszła ze sprawą poufną, natychmiast odesłała inne dwórki z komnaty, by zostać sam na sam z przyjaciółką i poczęła się przechadzać raz w stronę kominka, raz okna, boć tak najczęściej myślała.

— Więc to prawda — szepnęła Maria, podchodząc do okna. — Zdradza mnie z jakąś miejską dziewką!

Królowa odwróciła się do Zofii, która pokiwała głową ze smutkiem. Zatrzymała się i wbiła w dwórkę spojrzenie ciemnych oczu, które zdawało się ciskać gromami. Rzadko widziano ją w takim stanie, boć nie była niewiastą skłonną do gniewu.

— W czym ona jest ode mnie lepsza? — zapytała donośnym głosem. — W czym, do czarta?! To ja jestem jego żoną!

Chyba pierwszy raz nie miała ochoty na łzy, kiedy usłyszała, że Zygmunt ma kolejną kochankę. Za to zagotowała jej się krew i wezbrała złość, którą od rana tłumiła w sobie. Miała chęci, by niszczyć swe drogie rzeczy, od czego ledwo powstrzymała ją dawna opiekunka. Prędko królowa się zorientowała, że miała przed sobą ten trudny okres przed krwawieniem comiesięcznym, kiedy czasem zachowywała się tak, że najlepszym rozwiązaniem było zejście jej z drogi.

— On i te jego wszetecznice — mruknęła, chłodnym wzrokiem mierząc swoją alkowę. — Zofio, wytłumacz mi jeno, jak ja mam zajść w ciążę z takim mężem, który przedkłada towarzystwo jakiejś prostaczki nad moje?

Dwórka zmieszała się i spojrzała na posadzkę. Tymczasem Maria usiadła na łożu i odetchnęła kilkakrotnie.

— Wybacz mi — powiedziała w końcu. — Od rana jestem wściekła...

— Nie mam co ci wybaczać, pani. — Zofia podeszła do niej i usiadła obok. Przekręciła głowę i jej oczy obdarzyły Andegawenkę troskliwym wejrzeniem.

— Nie chcę tego akceptować, ale nie mam innego wyjścia. Powiedz mi, Zsófika, co mam czynić? — Spojrzała na dwórkę. Jej twarz była lekko poczerwieniała, a z oczu biła irytacja. Kiedy tamta milczała, królowa skrzywiła się i powiedziała: — No właśnie. Nic nie mogę zrobić.

Maria z rezygnacją opadła plecami na materac.

— Powinnam się z tym pogodzić, Zofio. Ale nie potrafię...

Nádasdy uznała w myślach, że to buzowała w niej krew Andegawenów – jej wielkich przodków, ludzi miłujących całym sobą rodzinę i drugiego człowieka. Dopóki żył król Ludwik, jego córki oglądały, jak ukazywał on uczucia swej małżonce i matce. Był wyjątkowym mężem, który nigdy nie zdradził swej połowicy. Tym bardziej ciosem dla jego potomkini była wiedza, że jej zaślubionego nie obchodzi wiara małżeńska. Ani jedno, ani drugie w tym związku, nie potrafiło określić swego uczucia ku stronie przeciwnej. Znajdowali wspólny język, by zaraz król uznał, iż znudziło mu się życie z jedną kobietą i szukał kolejnej niewiasty... Dla Marii było to cierpienie, z każdą kolejną kochanką Zygmunta czuła tę samą złość, że nie jest jedyna. O tym przyjaciółka wiedziała, boć królowa nie miała przed nią tajemnic.

— To normalne, pani — odezwała się dwórka, spoglądając na leżącą na łożu Andegawenkę. — Nikt, kto miłuje, nie powinien zdradzać ukochanej osoby.

— Dla niego miłość to tylko deklaracje. — Skrzywiła się.

* * *

Opadli na wezgłowia, a po chwili Beatrycze przysunęła się do króla. Zygmunt spojrzał na nią, kiedy lekko ręką dotknęła jego twarzy. Miała mu coś powiedzieć wcześniej, jednak jej przerwał, boć pragnął wpierw zaspokoić swe cielesne żądze. Pesztenka uśmiechnęła się delikatnie i zmysłowo, po czym usiadła na łożu. Wzięła w swoją rękę jego dłoń, przypatrując się jej uważnie.

— Co robisz? — spytał zdezorientowany, przypatrując się jej uważnie.

— Próbuję odczytać, co wam pisze los, panie — odpowiedziała. Spojrzała naraz na niego i dodała: — Nie bójcie się, nie mam konszachtów z szatanem.

— Nawet mi to do głowy nie przyszło. — Uniósł się zaciekawiony i usiadłszy koło niej, szepnął: — Co ujrzałaś?

Stratę — pomyślała. — Wielką i bolesną. Nie odważyła się tego jednak rzec na głos. Zresztą, widziała nie tylko to...

— Krew, królu. Ziemię spływającą krwią buntowników. — Wzdrygnęła się. Zygmunt już wcześniej dał się poznać jako monarcha, który stanowczo podnosi rękę na życie tych, którzy sprzeciwili się jego i Marii władzy. Egzekucje, jak zawsze, były publiczne, ku uciesze gawiedzi. Poza nią, ona nie lubiła tego widoku, uważała, że był straszny i zawsze odwracała wzrok, kiedy dochodziło do tego momentu. Teraz jednak jakby zobaczyła, że wśród płaczu pachołka ginie ważny szlachcic, a potem i jego krew miesza się z krwią innych skazańców.

— Coś oprócz tego? — Z zamyślenia wyrwał ją głos Zygmunta.

— Nie, panie — odparła szybko.

Kłamstwa jej rzadko przechodziły przez gardło, jednak nie chciała go martwić. Już wiele spadło na jego barki, a teraz wyglądało na to, że i jego los postanowił doświadczyć stratami. Ta, która się do niego zbliżała, była wielka i miała wywołać straszny ból w jego duszy.

* * *

Królowa powoli uspokajała się po wypiciu ziół. Wyszywała teraz róże na nowej chuście, kiedy nagle odłożyła robótkę na bok i zapatrzyła się w zaokienny widok. Wprawdzie było zimno, jednak nisko zawieszone na niebie słońce świeciło na śnieg i podzamcze. Oślepiająco biały krajobraz urzekł ją i sprawił, że zatęskniła za wolnością poza ścianami komnat. Uśmiechnęła się do swych myśli, kiedy wyobrażała sobie siebie wśród tego śniegu jadącą na koniu. Nic jej nie powstrzymywało, czuła się wolna tak samo, jak na każdym polowaniu.

Naraz odwróciła się do dwórek, siedzących w jej komnacie i przywołała je do siebie.

— Zobaczcie, jaka piękna pogoda — powiedziała. — Urządzimy sobie przejażdżkę.

Zofia spojrzała na nią nieco zdziwiona. Kilka godzin temu królowa miotała gromami z oczu, przeklinając nową kochankę jej męża i jego samego, a teraz pragnęła się rozerwać, jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło. Maria jednak była podekscytowana tą ideą i zaraz zaczęła wydawać rozkazy:

— Erzsébet, pójdziesz po sokolnika. Kto wie, może upolujemy jakiegoś zająca... A ty, Divno, przygotuj mi płaszcz, ten brązowy z futrem bobra. Wy, Kincs i Ilono, zobligujcie służbę do osiodłania koni.

Gdy jeno dwórki wyszły, a Maria została sama z Zofią w komnacie, wzięła jej ręce w swoje i ścisnęła mocno.

— Nie chcę wylewać przez niego kolejnych łez. I tak będzie musiał kiedyś przyjść do mnie, miast do tych swoich ladacznic.

* * *

Luty 1393


Noc za oknami komnat była ciemna i nieprzyjazna. Chmury na nieboskłonie nie przepuszczały nawet najdrobniejszego promienia srebrnego światła księżyca. W alkowie, poza światłem ognia, płonącego w kominku, nie było żadnego jasnego punktu, boć ogarki w kandelabrach dawno zgasły, zostawiając po sobie wonny dym, który unosił się chwilę w powietrzu, pachnącym jeszcze suszonymi ziołami. W ciszy słychać było jeno oddech, przerywany cichymi trzaskami płomieni.

Król, którego głowa zatopiona była w poduszce, odpoczywał, po kolejnym, ciężkim dniu spędzonym na władaniu, obserwowaniu i kłóceniu się z możnymi. Pochrapywał cicho we śnie, jednak bynajmniej nie spał spokojnie. Wtem, przez sen, zmarszczył brwi i, wciąż zamknięte, oczy. Rozchylił usta, jakby chciał coś powiedzieć...

Przed oczami pod zamkniętymi powiekami zatańczył mu maleńki punkt światła, a on sam był jakby w ciemnym tunelu. Ruszał się opornie, a zbliżał się w stronę tegoż światła. Rozejrzał się, lecz nie widział absolutnie nic poza wylotem.

Śpiący nagle przewrócił się na drugi bok, sycząc cicho.

Mury tunelu były czarne niczym smoła, acz nie były wilgotne. Ponownie spojrzał w stronę światła, a źrenice mu się zmniejszyły. Zygmunt zmarszczył brwi, czyniąc kilka kroków w stronę jasnego punktu. Znów przystanął, odwróciwszy się nagle i rozejrzawszy się uważnie.

Usłyszał przerażający syk, co sprawiło, że zabiło mu szybciej serce i mimowolnie sięgnął do boku, gdzie jednak, ku swemu większemu strachowi, nie znalazł rękojeści miecza. Oddychając szybciej, począł wodzić spojrzeniem po pomieszczeniu. Mrużąc krótkowzroczne, jak u większości Luksemburgów oczy, naraz ujrzał w świetle niewyraźną, otoczoną mgłą niewieścią sylwetkę. Jakby czymś tknięty, począł zbliżać się do niej, lecz choć wyraźniejsza, kobieta oddalała się szybciej, kiedy próbował do niej podejść.

Nie widział jej twarzy. Wpatrywał się jak zahipnotyzowany w światło, kiedy usłyszał następne kroki. Do pierwszej niewiasty przyszła druga, przekręcając lekko głowę. Ciemny kształt mający świecę w dłoniach ponownie nie miał wyraźnej twarzy, widział jedynie jej zarys. Cień jednak zdawał się patrzeć na niego, co sprawiało, że był mimowolnie przestraszony.

Zamrugał, zdziwiony. Nie wiedział, kim były te sylwetki, które miał przed sobą. Pragnął wracać stamtąd, wręcz uciekać, ale coś wbiło go w ziemię. Wpatrywał się zatem w światło i niewiasty, nie wiedząc, dlaczego właściwie je widzi.

Kolejne kroki zbliżały się do niego, a suknia kolejnej kobiety sunęła po niewidzialnej posadzce. Ona, podobnie jak pierwsza, nie miała nic w dłoni. Środkowa z dam wbijała w niego spojrzenie, a dwie pozostałe spoglądały na niego, zbliżając palce do świecy, którą tamta trzymała w dłoniach.

Przewrócił się, szybciej oddychając.

Skrzywił się przez sen, jednocześnie nadal obserwując tunel z trzema cieniami niewiast. One zaś stały w milczeniu, zasłaniając światło swymi sylwetkami. Nie mógł oderwać od nich spojrzenia, choć niewiele widział – na czele z ich twarzami. Były jednak tak niecodziennym widokiem i tak hipnotyzującym, że choćby nawet chciał, nie mógł przestać na nie patrzeć. Czuł w tym samym momencie lęk i zafascynowanie, a z jego ust nagle padło pytanie:

Kim jesteście?

Niewiasty jednak nie odezwały się. Wtem środkowa zgasiła świecę i wszystkie trzy odwróciły się w kierunku światła i ruszyły w nie, prędko zlewając się z nim. Żadna z nich nie obejrzała się na obserwującego wszystko króla.

Luksemburczyk otworzył nagle oczy, mrugając. Wbił wzrok w szczyt baldachimu, po czym, nadal zdezorientowany, usiadł na łożu. Rozejrzał się po alkowie dość podejrzliwym wzrokiem. Przez chwilę bez większego celu spoglądał na otoczenie komnaty, po czym westchnął, opierając czoło na dłoni i odgarniając zaraz swe włosy.

— Cóż to było? — wyszeptał do siebie. — Kto...

Opadł na łoże, czując jednak zmęczenie. Postanowił nie rozmyślać tej dziwnej mary, boć zaraz ogarnął go ponownie sen.

* * *

Między stołami krzątały się służki, czyszcząc ciemne drewno, przynosząc suszone zioła i nowe obrusy. W sali także dwórki patrzyły, co się działo, bowiem szykowała się zabawa karnawałowa, która miała sprawić, że cały zamek jakby wybudzi się ze snu. Muzykanci ćwiczyli grane przez siebie melodie, a kilka innych panienek rytmicznie podskakiwało do tego, co wygrywali na swych instrumentach, za co zaraz zostały zbesztane przez starsze towarzyszki królowej.

W komnacie Maria z kilkoma pannami z fraucymeru oglądała maski karnawałowe. Odziana w fioletową suknię wyszytą w aksamitne kwiaty Andegawenka wzięła jedną z nich – pokrytą cekinami i pawimi piórami, zasłaniającą jedynie oczy i nasadę nosa. Przyłożyła ją sobie do twarzy, uśmiechając się tajemniczo.

— Ja już wybrałam maskę — rzekła. — Teraz wy, moje drogie panie.

Zofia, wpierw zawiązawszy królowej tasiemkę od maski na ciemieniu, sięgnęła do niebieskiej, koloru zbliżonego do barwy jej spojrzenia. Posiadała ona wyszycie srebrną koronką i kilka piórek nad otworami na oczy. Na stole, prócz podobnych tej masek, leżały jeszcze mniej bogate, tworzące kształt twarzy z dziwnymi grymasami. Kilka dwórek wzięło właśnie takie, uchylając patyki, na których były one umieszczone to w jedną, to w drugą stronę, chichocząc przy tym.

Maria obdarzyła je roześmianym, błyszczącym spojrzeniem i uśmiechnęła się szeroko. Atmosfera zabawy jej się udzielała, nie mogła się doczekać, aż sama będzie mogła tańczyć i śmiać się wśród rozlewanego do kielichów wina, w czasie, kiedy słudzy donosili nowe potrawy. Pamiętała czasy, kiedy była mała i ganiała z siostrą wokół stołów, by zaraz, ku uciesze rodziców, tańczyć z dwórkami w kole.

Wyczekiwała wieczora – choć była niewiastą poważną, ułożoną i pobożną, lubiła się bawić i nie oszczędzała także na swym wyglądzie – w końcu monarchini, tym bardziej taka, którą koronowano na króla, musiała się godnie prezentować. Odetchnęła i podeszła do lustra, przyglądając się krytycznie swojej figurze skrytej pod miękkim aksamitem. Suknia opinała jej wąską talię i nie największe piersi, pod pasem tworząc nieco rozkloszowaną spódnicę. Wyszycia tworzyły piękne kwiaty i listki, a u połów ubrania znajdowały się wzorki ze złotej, lekko błyszczącej nici. Rozcięte rękawy odsłaniały jeszcze suknię z jedwabiu, którą miała pod spodem, a którą kończyły małe perełki. Podobne także miała zawieszone w trzech sznurach na szyi. Wszystko dopełniały włosy, które Andegawenka wcześniej kazała spiąć na ciemieniu w siateczkę i z niej puścić luźno kosmyki na ramiona. Wprawdzie przywykła do noszenia koków i czepców z pięknymi welonami, jednak tego dnia chciała się poczuć jak młoda niewiasta, którą wszakże była, miała przecie niecałe dwadzieścia dwa lata.

— Moje panie — rzuciła do dwórek przez plecy, koncentrując ich uwagę na sobie. Po chwili obróciła się do nich, kładąc przy okazji dłonie na wąskich biodrach. — Rzeknijcie, czy mogę się tak pokazać na uczcie? Czy wyglądam jak pani naturalna i przyrodzona tego kraju i władczyni tego zamku? — Zaśmiała się przy tym, obracając się dookoła własnej osi. Suknia, opięta wokół jej bioder, natychmiast zatańczyła z nią, podobnie jak spływające z siateczki ciemne kosmyki. Gdyby nie miała maski na twarzy, można by było rzec, że dawno nie miała w sobie tak młodzieńczego uroku, Maria bowiem szybko dojrzała i wyglądała poważniej niż na swój wiek.

— Wszyscy na dworze to chyba zapomną języka, gdy was zobaczą — powiedziała na to Erzsébet, uchylając maskę o kształcie maszkarona z dziwnym grymasem.

— Otóż to! — poparła ją Divna, która również trzymała podobną gębę w dłoni. — Wasz gust w doborze strojów powinien być opiewany w jakichś pieśniach albo kronikach.

Maria zaśmiała się.

— Wolałabym być zapamiętana za coś innego niż za stroje, które noszę! — Obdarzyła Chorwatkę rozbawionym spojrzeniem, chichocząc niczym panienka. Zdać by się w tym momencie mogło, że jej dobrego humoru nie będzie w stanie nic popsuć.

* * *

Muzyka grała, dworzanie tańczyli, a sługi niemal biegały wokół stołów. Na talerzach pyszniły się różne mięsiwa, błyszczały bakalie i słodycze, a obok na stołach stały karafki wypełnione winem. Kolorowe stroje mieszały się w oczach, podobnie jak pląsający pośrodku sali w kole. Prócz dźwięków wszystkich możliwych instrumentów, komnatę wypełniały śmiechy i rozmowy coraz bardziej pijanych Węgrów. Przeplatały się one z szelestami sukien, stukotem ciżem, klaskaniem dłoni i ciągłym wznoszeniem toastów.

Maria zerknęła na Zygmunta, który również był odziany jak na karnawał. Maska podobnego kształtu co jej, wyszywana złotą nicią, wcześniej zakrywająca mu część twarzy, teraz leżała na stole z boku talerza. Monarcha mówił właśnie z rycerzem z Górnych Węgier, Jurajem Leustachem z Jelšavy², niegdyś należącym do wojsk królowej, który objął stanowisko palatyna po Lackfim. Podpity nieco Leustach śmiał się szczerze, kiedy król opowiadał jakąś anegdotkę o kimś z rodziny i sam odwdzięczał się tym samym. Mężczyźni żartowali w najlepsze, kiedy nagle można było usłyszeć przytłumione głosy zza drzwi.

Królowa obróciła głowę w tamtym kierunku i przysłuchiwała się chwilę. Zdawało się, że sprawa była ważna, choć posłaniec wdał się w pyskówkę z halabardnikami. W końcu drzwi się rozwarły i cała zabawa jakby zamarła.

Posłaniec z przestrachem skłonił się i wbił oczy w króla Zygmunta.

— Przybywam z Czech, panie — powiedział.

— Mów. — Zygmunt wstał, chcąc lepiej usłyszeć mężczyznę.

Czech westchnął. Przez chwilę słowa nie chciały mu przejść przez gardło, bowiem widział, jak radosny był tego dnia dwór węgierski, acz tak ważna wieść nie miała prawa czekać i musiał uderzyć, choćby bolało najbardziej.

— Cesarzowa Elżbieta nie żyje.

Zygmunt opadł nagle na krzesło, jakby nie miał siły utrzymać się na nogach. Maria spojrzała na niego, przestraszona wieścią. Był blady niczym śnieg za oknami.

— Kiedy zmarła? — zapytał posła król. Jego głos powoli słabnął, starał się ze wszystkich sił powstrzymać emocje.

Czech zawahał się. Wiedział, iż Luksemburczyk o to zapyta. Jednak ta informacja nie chciała mu przejść przez gardło, bał się rzec ją w twarz ukochanego syna Pomorzanki, tym bardziej przy całym dworze. Zebrał w sobie całą odwagę, by w końcu rzec niepewnie:

— Czternastego lutego. W... w wasze urodziny, królu.³

Zygmunt rozszerzył oczy, spoglądając na posłańca. Maska chłodno kalkującego władcy z niego opadła, wydawał się wyglądać, jakby właśnie otrzymał bolesny policzek. Z oczu patrzył na niego niemal chłopiec, dziecko, które dawno nie widziało rodzicielki. Luksemburczyk wolno pokiwał głową i ruchem ręki odgonił posłańca, po czym rzekł do dworu:

— Koniec zabawy. Od dziś na zamku panuje żałoba. — Dał znak słudze, by odsunął mu krzesło i bez słowa szybkim krokiem opuścił komnatę. Maria spojrzała w kierunku, w którym odszedł i wstała błyskawicznie ze swojego siedziska, by zaraz pójść za nim, chcąc go chociaż trochę pocieszyć.

Luksemburczyk szedł korytarzem, a jego oczy błyszczały od napływających do nich łez. Początkowo, przez chwilę, nie mógł uwierzyć w to, co powiedziano, ale po chwili wieść zaczęła docierać do niego. Idąc słabym krokiem, czuł, jakby ktoś wydarł mu właśnie kawał duszy, odebrał coś najważniejszego w życiu. Zaciskał pięści, nie chcąc oddać się emocjom przy ludziach, toteż niemal pobiegł do własnej komnaty i zatrzasnął drzwi z hukiem.

Tu, będąc sam ze sobą, mógł okazać to, że nie miał serca z kamienia, o które być może go posądzano po zamkowych kątach. Opadł na zydel i oparł się o stół, chowając gorącą od emocji twarz w dłoniach, z których chłód pierścieni przenikał do jego skóry. Załkał raz, drugi, a mokre strużki popłynęły mu po policzkach. Czuł wielką pustkę i straszny ból serca, który z każdą łzą narastał. Płakał niczym dziecię, ukochany i pierworodny syn niewiasty, którą właśnie stracił, a jak na złość wyobraźnia podsuwała mu jej obraz, kiedy tuliła go w ramionach. Już nigdy nie będzie mógł jej odwiedzić, napisać do niej listu, czekać na jej odpowiedź...

Czuł ból znacznie większy niż ten, kiedy stracił ojca, a przecież wówczas był dziecięciem. Karola szanował jak syn szanował rodzica i podziwiał go całym sobą, brał go na wzór dla swoich rządów, jednak , cesarzową Elżbietę z Pomorza, kochał całym sercem wdzięcznego dziecka. Ona całymi swymi siłami wspierała go i pragnęła dla niego korony, jej uporowi i matczynej miłości tak wiele zawdzięczał.

— Dlaczego, Boże?! — wrzasnął, a jego łzawy głos poniósł się po komnacie. — Czym Ci zawiniłem, że mi ją zabrałeś?!

Naraz usłyszał przytłumione uderzanie otwartą dłonią o drzwi. Pierw to zignorował, pozwalając kolejnym łzom przejść tą samą mokrą dróżką po policzku, lecz pukanie narastało. W końcu zebrał w sobie siły i krzyknął:

— Kimkolwiek jesteś, odejdź!

— Zygmuncie, to ja. — Usłyszał głos Marii.

Serce mu zabiło szybciej, kiedy okazało się, że za drzwiami stała jego żona. Zorientował się naraz, iż tyle przeciw niej uczynił, a ona w tak ciężkiej chwili do niego przyszła i stała pod pokojem. Dzieliły ich tylko drewniane, solidne wrota, okute metalem. Zbladł nagle, acz gorąc od łez wciąż trzymał jego policzki. Jego zaszklone oczy mimowolnie powiodły w kierunku wejścia do komnaty.

— Wpuść mnie, proszę — odezwała się ponownie Andegawenka.

Nie odpowiedział. Odwrócił się tam, gdzie dodatkowe drzwi prowadziły do jego alkierza, kiedy klamka się delikatnie uchyliła z wyczuwalnym wahaniem dłoni, która to uczyniła. Zaraz drzwi się zamknęły, a po komnacie poniosły się ciche kroki i szelest sukni.

— Tak mi przykro, mężu — rzekła Maria, spoglądając na jego przygarbione plecy i czoło oparte o ręce. Jej serce, kobiety, która straciła matkę w jeszcze gorszy sposób, ścisnęło się w kamyk.

Zebrała połę sukni i poczyniła kilka kroków w stronę Luksemburczyka. Delikatnie przysiadła na krześle stojącym obok i wyciągnęła rękę, by pogładzić jego ramię. Cofnęła ją jednak, poczuwszy wahanie. Zygmunt bowiem wciąż nie podnosił głowy, jakby bał się spojrzeć jej w twarz. Wyglądało na to, że nie chciał, by ujrzała go słabym.

— Tak mi cię żal — powiedziała raz jeszcze. On zaś jedynie wolno pokiwał głową.

— Kto to mówi — ozwał się po długiej chwili ciszy. — Ta, której matkę uduszono na jej oczach.

Maria spuściła na te słowa wzrok, mówiąc:

— Żal mi każdego człeka, któremu los odbiera. Zwłaszcza, kiedy jest to ktoś tak ważny...

Podniósł wreszcie na nią spojrzenie. Na pierwszy rzut oka zmienił się nie do poznania – nie wyglądał jak twardy, silny władca, lecz prawie jak skrzywdzone dziecko. Jego jasne oczy teraz były opuchnięte, a na twarz wstąpiła czerwona barwa, przetykana strużkami łez, a wzrok dalej był zaszklony.

— Nie dziwię się, ciebie tak wychowano — powiedział w końcu zachrypniętym głosem.

Maria wpatrywała się w jego twarz. Ten widok niemal nią wstrząsnął, nigdy nie widziała go w takim stanie. Istotnie, wielce miłował swoją matkę. Niewiele myśląc, wstała z krzesła i delikatnie, stając przy nim, objęła go ramionami, by mógł oprzeć się na jej brzuchu.

— Nie tłum w sobie rozpaczy. To nic nie da, jeno większe cierpienie.

Poczuła zaciskające się na jej sukni palce męża.

— Obiecałam, że będę przy tobie w chwilach dobrych i złych. Nie złamię tej przysięgi, Zygmuncie — wyszeptała.

Podniósł na nią zaszklony wzrok. Wyglądał na zaskoczonego.

— Nie zasłużyłem na ciebie, Mario — rzekł ledwo słyszalnie. Jego głos nadal się łamał, brzmiały w nim nuty bólu i rozdzierającego się serca. Oderwał się nagle od niej i puścił jej suknię, dodając: — Pomódl się ze mną, żono, za jej duszę. Mnie, grzesznika, Bóg nie wysłucha, ale czyste serca zawsze są Mu miłe...

Pokiwała głową i pomogła mu wstać z krzesła, po czym podeszli do komody, nad którą wisiał krzyż z postacią Chrystusa. Uklękli oboje, lecz zanim przeżegnali się, Maria odwróciła się do męża.

— Nie mów tak. I mnie daleko do świętości.

Po tych słowach zwróciła twarz na rzeźbę Jezusa i poczęła modlić się za duszę cesarzowej Pomorzanki.

* * *

Wiosna 1393


Żałoba na zamku mijała pod znakiem Wielkiego Postu. Osierocony Zygmunt powoli dochodził do siebie po usłyszeniu strasznych, rozdzierających jego serce wieści. Przygnębienie i apatia powoli odchodziły, ustępując miejsce pogodzeniu się z rzeczywistością, której nie można było odmienić. Na znak straty Luksemburczyk chodził wyłącznie w czerni, a początkowo zamknął się w komnatach i prawie nie było z nim kontaktu, jak niegdyś uczynił jego ojciec na Karlštejnie, kiedy zmarła mu trzecia, ukochana żona.⁴ Zmartwiona Maria wzięła na swe barki najważniejsze sprawy państwowe, by choć trochę mu ulżyć w cierpieniu. Prócz tego, codziennie modliła się za to, by Bóg zesłał Zygmuntowi jakieś pocieszenie po tak wielkiej stracie i pisała do Jadwigi, by i ona prosiła Najwyższego o zbawienie duszy cesarzowej.

Kiedy powoli godził się ze stratą matki, wyrzucał jednocześnie w myślach Wacławowi, który zapewne z ulgą przyjął wieść o zejściu z padołu ziemskiego nielubianej macochy. Kto wie, może nawet sowicie opił swe zwycięstwo w konflikcie, który trwał na czeskich włościach, od kiedy Pomorzanka urodziła Karolowi innych synów...

Zygmunt otrząsnął się z zamyślenia, kiedy szedł do sali tronowej. Doszły do niego informacje, że szpiedzy w Czechach przekazali, co się dzieje na dworze Wacława. Ukazał się w drzwiach, a możni natychmiastowo skłonili głowy. Długo go nie widziano – czarny kabat i takiż kaftan zakrywały mu ciało, a na palcach, prócz pierścieni z lwem i ślubnego, błyszczał jeszcze jeden – srebrny z onyksowym okiem. Jego rude włosy opadały mu na ramiona jak zawsze falami, a błękitne spojrzenie powiodło po twarzach szlachciców. Zdawał się nieco wychudły przez tę czerń, lecz nadal biła od niego ta sama stanowczość i niechęć do jakiegokolwiek sprzeciwu.

— Rzekliście, że wieści z Czech przyszły — ozwał się, wchodząc do sali. — Mówcie więc.

— Król Wacław wdał się w spór z praskim arcybiskupem — odparł na to Ścibor.

— Nie pierwszy raz — skwitował Zygmunt. — O co poszło tym razem?

— Wasz brat pragnie utworzyć nową diecezję, która ma być bezpośrednio zależna od jego władzy — wyjaśnił Polak. — Jak się domyślacie, Jan z Jenštejna nie miał zamiaru ustąpić.

— A uparty tak samo, jak Wacław...

— To nie jest najgorsze, panie. Arcybiskup wysłał na pojednanie wikariusza generalnego, niejakiego Jana Nepomucena, będącego spowiednikiem królowej Zofii, a także kilku innych ludzi — wciął się Detre Bebek. — Wasz brat... Kazał schwytać, dzień po porozumieniu z arcybiskupem, jego podwładnych, w tym nieszczęśnika Nepomucena. Kazał ich przesłuchać i kilku odzyskało wolność. Ale nie Jan... Jego utopiono w Wełtawie.

Zygmunt pierw nie uwierzył w to, co usłyszał. Rozszerzył oczy i nagle jego donośny, niemal wściekły głos poniósł się po komnacie:

— On już do reszty zwariował?! Ten szaleniec nie wie, co grozi za zabicie księdza?!

Po chwili przypomniało mu się, co mówił mu Jodok na spotkaniu w Pożoniu w Anno Domini 1392. Wacław zrobił się podejrzliwy wobec Zofii, uwierzył w głupie pomówienia o niewierność. Może chodziło też o wymuszenie ujawnienia tajemnicy spowiedzi? Może chciał jakoś unieważnić kolejne bezdzietne małżeństwo?⁵ Zygmunt przez chwilę milczał, skubiąc kiełkujący na jego podbródku delikatny zarost, który powoli zaczął zapuszczać, boć pragnął być jak Węgier dla swych poddanych.

— Oszalał — powiedział głucho. — Wacław postradał zmysły. Niech się modli, by ten Nepomucen świętym nie został, bo inaczej skończy w niesławie takiej, jak ten król Polski z Piastów... — Zamyślił się, poczynając chodząc po komnacie.

— Bolesław, zwą go Śmiałym — podpowiedział mu Ścibor. — Po śmierci biskupa krakowskiego Stanisława, musiał uciekać. Swój nowy dom znalazł tu, na Węgrzech, pod skrzydłami świętego Władysława...

— Dla którego nawet nie zsiadł z konia! — prychnął na to Zygmunt. — Macie jeszcze jakieś wieści, czy mogę iść do kaplicy pomodlić się za tego nieszczęśnika i mojego szalonego brata?

— Tak, królu — ozwał się ponownie Bebek. — Schwytano kolejnych buntowników.

— Do lochu z nimi — rzucił, mrużąc z niechęcią oczy. — Osądzić ich i ściąć na oczach ludu, oraz ich sług.

— Słuszna decyzja, panie — rzekł na to możny. — Jeszcze dzisiaj przekażę rozkazy.

Zygmunt już miał wyjść z sali, kiedy w podwojach stanął zaaferowany mężczyzna, ledwo dyszący z wysiłku.

— Królu! — krzyknął. — Musisz mnie wysłuchać... W Czechach źle, rebelia się szykuje.

— Po tym, jak Wacław udowodnił wszem i wobec, że jest niespełna rozumu, to ja się nie dziwię — mruknął pod nosem Zygmunt, krzywiąc się niewyraźnie. — Co się stało? — zapytał już głośniej.

— Arcybiskup praski ponoć wyruszył do Rzymu... — wydyszał. — Wasi szpiedzy rzekli, że chce u papieża wyprosić ekskomunikę dla króla Wacława.

— Chryste Panie... — Młodszy Luksemburczyk wpatrywał się z niedowierzaniem w mężczyznę. Po chwili wolno pokiwał głową i odesłał go gestem.

A to w ogóle możliwe? Papież Bonifacy potrzebuje wsparcia w walce z tym heretykiem w Awinionie. A tylko silna i solidna Rzesza, złączona pod jednym władcą z Królestwem Czeskim są w stanie mu je dać — pomyślał na to, skubiąc znów malutką bródkę. Z zamyślenia wyrwał go głos Ścibora:

— Nic nie rzekniecie, panie?

Zygmunt odwrócił się i spojrzał na niego.

— Co tu mówić, przyjacielu? Tak się nie stanie. Papież nie zadrze z największą dynastią Europy.



Praga, w tym samym czasie


Wieści rozchodziły się w błyskawicznym tempie, a mówiły jedno: król o zamroczonym umyśle i na skraju szaleństwa panował w stolicy nad Wełtawą. W niczym nie przypominał dobrego człeka, wielkiego cesarza, swojego ojca, miłowanego przez naród Karola. On był jeno dziecięciem w koronie, które nie do końca rozumiało politykę i prędko się do niej zniechęciło. A jednak stąpał dalej po tej ziemi z dumnie uniesioną głową, do której nazbyt często uderzały przeróżne trunki, utrwalając go w pijaństwie.

Nie dochodziły do niego złowrogie szepty, mówiące o tym, by go wreszcie zrzucić z tronu, gdyż według tych głosów nic dobrego jego rządy jeszcze nie przyniosły. Nie wiedział, że kuzyn spiskuje z potężną szlachtą za jego plecami. Skupiał się tylko na sporze z arcybiskupem, a teraz żył w strachu przed klątwą, choć wiedział, że Bonifacy najpewniej nic nie uczyni w tej sprawie.

Z każdym łykiem trunku stawał się coraz bardziej nieprzewidywalny, jego nerwy puszczało wszystko, co hamowało dziką, ognistą i kapryśną naturę. Dopiero po fakcie, kiedy wytrzeźwiał, zrozumiał, co strasznego uczynił. Utopienie Jana mogło sprawić, że utraciłby dobre imię, tron, a nawet życie.

Co ja zrobiłem? Jakim jestem władcą? — pytał siebie, kiedy do niego doszło, iż zamordował duchownego. Miał krew na rękach.

Lecz stało się, nie mógł cofnąć czasu, jeno żałować i błagać o wybaczenie. Zatapiający się we własnej paranoi król nie mógł spać po nocach, boć gdy jeno zasnął, słyszał własny rozkaz: do Wełtawy z nim. Śniły mu się też oczy wikariusza, które zdawały się prosić, by opamiętał się w czynieniu zła i represjach, które jedna za drugą spadały na Kościół w Czechach. Wacław jednak miał swoją dumę i wiedział, że arcybiskup praski też nie był bez winy... Za dużo władzy pragnął, a przecież to on, król, był od rządzenia.

Stanął w progu kaplicy, wahając się, czy wejść. Odziany w skromny strój, niczym pątnik pochylił głowę, jakby bał się spojrzeć we wszystkie przedstawienia Boga i świętych. Odetchnął i przekroczył próg nieufnie, obracając się raz za razem, jak gdyby miał zginąć jak święty patron Czech, noszący to samo imię, co on. Poczynił kilka kroków, a zdjąwszy kaptur z głowy, usiadł w jednej z ostatnich ławek i przyklęknął na klęczniku.

Po jakiejś chwili kulenia się i próbie skupienia na własnym żalu, Wacław podniósł ciemne oczy, rozejrzawszy się po kaplicy. Ku jego zaskoczeniu, nie był sam. Tuż pod ołtarzem, na podłodze klęczała niewieścia postać. Wszędzie by poznał tę sylwetkę – to Zofia modliła się wśród nocy. Pewnikiem prosiła o zbawienie duszy swojego spowiednika, którego zamordował jej nieprzewidywalny, zawistny, chory z paranoi mąż. Chwilę przypatrywał się odzianej w prostą koszulkę i narzutkę blondynce i nie wiedział, kiedy, ale wstał z ławki, podchodząc do niej.

— Przyszłaś prosić za niego? — zapytał, klękając obok. — Przeziębisz się, jak będziesz tak klęczeć.

Zofia szybko obróciła ku niemu głowę. Wyglądała na przestraszoną, a na jej policzkach Wacław dostrzegł ślady łez.

— Czy to ważne? — odparła pytaniem na pytanie. — Nie powinieneś tu być.

— Bo mam krew na rękach?

— Nie. — Pokręciła jasnowłosą głową. — Bo się ciebie nie spodziewałam.

Wolno potaknął, zagryzając policzek od środka.

— Mam nadzieję, że twój spowiednik mi wybaczy — powiedział po chwili ciszy.

— Pewnikiem to zrobił — odparła. — Był świętym człowiekiem.

— W przeciwieństwie do mnie. Do niczego się nie nadaję, nie umiem nawet odróżnić plotek od prawdy...

Zofia spojrzała na niego. Była zszokowana tym wyznaniem. Kiedy Wacław zrobił się wobec niej podejrzliwy, bo być może ktoś mu szeptał, iż jego ukochana Bawarka zdradza go z innymi, unikał jej i był wobec niej zimny, traktował ją jak powietrze, zgryźliwie komentował wszystko, co uznał za niestosowne w jej zachowaniu. Czy człek tak dumny, uparty i kapryśny, ukrywający wszystkie swe obawy i lęki przed ludźmi, czy człek, który był królem, był w stanie przyznać się do błędu?

— Jego śmierć mi to uświadomiła — dodał po chwili. — Wprawdzie arcybiskup praski nie był bez winy, lecz on... on był tylko między młotem a kowadłem.

Wolno pokiwała głową, próbując zebrać już się do wyjścia, by zostawić męża z jego myślami samego. Kiedy wstawała, poczuła na nadgarstku jego silną dłoń. Spojrzała prosto w jego piwne oczy, błyszczące w świetle świec. Nie było w nich złości, nienawiści, jeno żal, który przebijał się zza tlących się w kącikach wejrzenia łez.

— Zosieńko... — szepnął. Dawno nie zwracał się do niej tym zdrobnieniem. Przed oczami stawał jej tamten Wacław, zakochany i miłujący władca, który nie mógł wyrzucić jej z głowy, od kiedy ujrzał ją po raz pierwszy. Poczuła, jak jego palce gładzą lekko jej rękę. — Zosieńko... Wiem, że to niewiele zmieni, lecz błagam cię o jedno. Nie chowaj do mnie urazy i wybacz mi moje przewiny. Ja... Ja cię miłuję.


¹ Na początku 1393 nowy hospodar Mołdawii Roman I złożył hołd Jagielle i Jadwidze.

² Juraj Leustach z Jelšavy  ur. ?  zm. ok. 1400/1403, słowacki rycerz, zaczynający karierę na dworze Marii, jeden z najbogatszych ludzi ówczesnych Węgier, palatyn Królestwa Węgier od 1392 do 1397. W 1395 roku, po śmierci Marii, powstrzymał u boku arcybiskupa Jánosa Kanizsaia wojska polskie, które chciały tronu węgierskiego dla Jadwigi. W 1396 wziął udział w bitwie pod Nikopolis, gdzie trafił do tureckiej niewoli. Jego syn próbował go uwolnić, jednak nie zebrał odpowiedniej ilości okupu, przez co Juraj Leustach zmarł w niewoli.

³ Dwie rzeczy: Więcej nowszych źródeł odwołuje się do daty narodzin Zygmunta w dniu 14 lutego 1368 niż 15 lutego. Prawdopodobnie nieścisłość związana z datą i miejscem urodzenia (wahania między Pragą a Norymbergą) wynikają z tego, że Zygmunt urodził się po zachodzie słońca, a jego ojciec Karol IV przebywał w ten dzień w Norymberdze, gdzie dotarły do niego wieści, że ma kolejnego syna. Zygmunt prawdopodobniej zatem się narodził 14 lutego w Pradze. Odnośnie jego matki natomiast możecie spotkać się z informacją, że zmarła 15 kwietnia, jednak najpewniej to błąd  większość źródeł optuje za 14/15 lutego. Zatem Pomorzanka zmarła w 25. urodziny swojego ukochanego syna.

⁴ Karol IV po śmierci Anny Świdnickiej, matki Wacława IV, zamknął się na kilka miesięcy na zamku Karlštejn i nie było z nim kontaktu.

⁵ Legenda o śmierci św. Jana Nepomucena mówi, że Wacław chciał unieważnić małżeństwo z Zofią ze względu na bezdzietność i poślubić w jej miejsce inną kobietę. Szukając na królową "haka" miał kazać jej spowiednikowi wyjawić tajemnicę spowiedzi. Jan odmówił, za co został utopiony w Wełtawie. Prawdziwy powód śmierci przyszłego świętego jednak jest bardziej polityczny – Jan był jednym z ludzi arcybiskupa praskiego, z którym Wacław był w sporze odnośnie utworzenia diecezji. W rozdziale użyłam obu "wersji" opowieści o świętym  bo wiadomo, jak wyglądają plotki.

---

No witajcie w kolejnym rozdziale!

Nie wiem, jak to się stało, że wzięła mnie taka wena, ale się cieszę, że tak szybko uporałam się z tym rozdziałem. Trudno się mi go pisało, zwłaszcza sceny z Zygmuntem, bo musiałam włożyć w nie dużo własnej wrażliwości, co sprawiło, że ryczałam jak bóbr, kiedy to pisałam 🤧😭

Przyznam też szczerze, że pomimo smutnego wydźwięku scen w tym rozdziale od jakiegoś czasu już miałam pomysł, jak ukażę tę stratę Zygmunta, jak i jego reakcję na całą sytuację dookoła śmierci św. Jana Nepomucena i dramy w Pradze.

No więc... Maria i Zygmunt pod wpływem jego cierpienia znowu zbliżają się do siebie 😭🥺, a ostatnie lata ich relacji (przynajmniej w moich planach) będą nieco spokojniejsze. Dajcie znać, jak odebraliście w tym rozdziale tę dwójkę.

Znów trochę więcej Zygmunta (zauważyliście, że zapuszcza zarost? 😏), ale w kolejnym rozdziale już planuję więcej Marii, którą czeka jedna z wyczekiwanych przeze mnie chwil... Kto pamięta legendę na jej temat, proszę mi się zgłosić w komentarzu 🤗 

Oprócz tego Wacław się opamiętał, co zrobił... Całą sytuację dookoła śmierci św. Jana Nepomucena opisałam zarówno w rozdziale, jak i w przypisie, więc też nie będę się tu powtarzać, ale za to chcę troszkę napisać o mojej wizji króla. Ogólnie to przyznam, że nie umiem go sobie wyobrazić jako jakiegoś tyrana. W mojej głowie Wacław jest bardziej paranoikiem, człowiekiem bardzo emocjonalnym, który nie umie sobie poradzić z własnymi problemami i kompleksami, a co dopiero z państwem i polityką, do której nieświadomie zniechęcił go ojciec. Istnieją również podejrzenia, że Wacław miał depresję i wykazywał objawy wypalenia zawodowego. Sporo się naczytałam odnośnie "króla o dwóch twarzach" i w czasie pisania jego postaci te "dwie twarze" dają mi mocno do wiwatu, mam nadzieję, że jakoś są zauważalne. Stąd też postrzeganie Wacława przez brata jako "szaleńca", rzymski i czeski król popełnia błędy i podchodzi do niektórych rzeczy bardzo emocjonalnie, a to jego "szaleństwo" napędza alkohol, od którego już się uzależnił. Strasznie tragiczny był jego los, szkoda, że niektórzy tego nie widzą 💔

Mam nadzieję, że rozdział, mimo smutnych scen się Wam spodobał i zostawiam Wam oczywiście miejsce na przemyślenia.

Do następnego! 🧡

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro