ROZDZIAŁ LXXXV: Kara i korona

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Kara i korona

Dobor, sierpień 1394


— Stefanie. — Luksemburczyk spoglądał na Dabišę przez widok skrzyżowanych halabard. — Nie spodziewałem się ciebie w moim obozie.

— I ja te kilka lat temu bym nie przypuszczał, że do tego dojdzie — odparł mu Bośniak płynnym węgierskim. — Lecz wszystko się zmienia, a koło fortuny kręci się szybko i zwykle niesprawiedliwie. — Jego duże usta, ukryte pod czarnym wąsem wykrzywiły się w uśmiechu. — Długo będziemy tak rozmawiać, Zygmuncie? Wpuść mnie, nie pożałujesz.

— Przeszukajcie go i puśćcie — rozkazał na to młody władca.

Po tych słowach ruszył w stronę swojego siedziska, na którym przyjął Horvátów. Zanim się na dobre rozsiadł, zbrojni uchylili swoją broń i wpuścili Dabišę na teren obozu. Władca Bośni odziany był w bogato zdobioną, błękitną szatę, a na jego głowie błyszczała złota obręcz zakończona liliami Kotromaniciów. Strój dodawał mu urody do nijakiej, grubawej, rumianej twarzy, zakończonej czarną brodą i otoczonej takimiż włosami. Oparłszy się na swym tronie i lustrując go wzrokiem, Zygmunt spytał:

— Co cię sprowadza? Pragniesz uczcić mój tryumf nad tymi, którzy i tobie działali na nerwy?

Dabiša na to zaśmiał się bezgłośnie, po czym, jak gdyby nigdy nic, zdjął ze swojego czoła koronę. Trzymając ją w masywnych dłoniach, uklęknął przed oniemiałym Zygmuntem, skłaniając przed nim kruczowłosą głowę. Uniósłszy błyskotkę przed oblicze króla Węgier, władca Bośni rzekł:

— Weź to, mój panie, albowiem zrozumiałem, że jestem za słaby, by rządzić samodzielnie. Bośni trzeba silnej ręki, która utrzyma ją w ryzach i nie pozwoli więcej buntom przetoczyć się przez nią. Przeto błagam cię o wybaczenie zuchwałości mego starszego brata¹ Tvrtka i przyjęcie bośniackiej korony, która jest symbolem prawdziwej władzy nad tym krajem. Królu Węgier i Bośni, bądź moim władcą.

Zygmunt lekko posunął się na krześle i, po chwili wahania, przyjął z rąk Dabišy złotą obręcz. Zanim założył ją na swoją głowę, spojrzał na Stefana, który podniósł na niego wzrok. Gdy ich spojrzenia się spotkały, Luksemburczyk zadał swemu gościowi pytanie:

— Czy to znaczy, że poddajesz się całkowicie mojej woli i pragniesz zostać moim wasalem, tuż po tym, jak uczyniłeś mnie swoim następcą?

— Niczego innego więcej nie pragnę, jeno służyć waszej wysokości. Moje pragnienie jest szczere, najjaśniejszy panie.

Na te słowa król Węgier uśmiechnął się sztucznie.

— Zapewne twoja lojalność nie będzie darmowa, Dabišo. O podarkach i majątkach, które dostaniesz jako mój wasal, pomówimy niedługo. Bądź jednak pewien, że jestem hojny w swych darach i doceniam każdego, kto stoi po mojej stronie. — Ścisnął w dłoniach koronę, gdy wstawał z tronu. — Panowie! — krzyknął do zgromadzonych możnych, a jego głos poniósł się po okolicy, niczym kościelny dzwon. — Oto się tworzy historia, a do Królestwa Węgier wraca ziemia zbuntowanych. Niniejszym, prawem króla Węgier i Chorwacji, ja, Zygmunt, przywdziewam koronę bośniacką i czynię sobie tę ziemię poddaną! — To mówiąc, jego dłonie zbliżyły do skroni obręcz Kotromaniciów. Gdy założył ją sobie na głowę, spojrzał po panach, którzy jak jeden mąż upadli przed nim i oddali mu pokłon. Poczuł także na swoich palcach ciepłe, grube i szorstkie dłonie Stefana Dabišy, który chwycił jego palce i ucałował pierścień, przykładając zaraz go sobie do czoła.

— Mój panie — szepnął Bośniak, kuląc się niczym grzesznik przed ołtarzem.

* * *

Wieczorne niebo ustępowało miejsca ciemnej nocy, gdy Zygmunt udawał się na spoczynek. Przed snem kontemplował jeszcze wydarzenia tych dni, kiedy wpierw jechał ze swym wojskiem na południe, a później zrównał z ziemią warownię, której rzekomo nie dało się zdobyć. Wspominał pychę i odrażające twarze ostatnich buntowników, szczerość i ufność, jakimi obdarzył go Dabiša, który za swoje oddanie otrzymał tytuł i majątki ispána² Somogy, a także miejsce wśród najwyższych rangą urzędników węgierskich.

Obróciwszy się w polowym łóżku, Luksemburczyk westchnął i zamknął oczy. Po trudnych początkach i wielu walkach, wreszcie mógł dążyć do wielkości, o której od dawna marzył i którą pragnął osiągnąć. Jego wrodzony optymizm podpowiadał mu, że od tego dnia, wszystko, co go czekało, miało się układać jedynie coraz lepiej. Uśmiechnąwszy się, powoli odpływał myślami do krainy Morfeusza, kiedy nagle w jego namiocie rozległ się szczęk metalu i zrobiło się chłodno, niczym na zewnątrz.

Zerwawszy się, Zygmunt wyciągnął spod poduszki sztylet i ustawił go w bojowej pozycji. Ostrze zalśniło w świetle latarni, trzymanej w dłoni przez zbrojnego. Mężczyzna skłonił się w pas, mówiąc:

— Wybacz, królu, tak późną godzinę. Mam wieści, pilne.

— To gadaj! — ponaglił go monarcha, opuszczając nieco nóż.

— Polacy wysłali do Turków poselstwo. Król Jagiełło chce się układać przeciw wam z sułtanem i hospodarem Mirczą.

Luksemburczyk wstał z łoża tak prędko, jak gdyby prowizoryczny materac parzył niczym węgle piekielne. Ze złością wbił trzymany w ręce sztylet w ustawioną obok drewnianą komodę. Jego spojrzenie zapłonęło żywym ogniem, gdy wpatrywał się w stojący na komodzie prosty krzyż, pod którym leżała książeczka modlitewna.

— Pohańca ciągnie do innych pohańców, jakże mnie to dziwi! — zadrwił, a obróciwszy się do zbrojnego spytał jeszcze: — Skąd wiesz?

— Wasi ludzie przyjechali z granicy, jechali co koń wyskoczy. Kilka dni temu przez nasze ziemie przejeżdżało poselstwo polskie.

Król na te słowa uniósł głowę i uśmiechnął się chytrze.

— Poślij po skrybę, migiem! — zawołał, jakby wcale się nie przejmując zagrożeniem, jakie mogło płynąć z sojuszu Polaków, Wołochów i Turków. — Zrobię Jagielle piekło na ziemi. Niech się tylko papież dowie...



Leles, Królestwo Węgier, w tym samym czasie


Królowa w tym czasie zmierzała na południe, po tym, jak odwiedziła wpierw Diósgyőr, a później Górne Węgry. Podróżując ścieżkami wśród gór i wielkich jezior północy, zatrzymała się w miejscowości Leles, by wydawać tu wyroki i nagradzać wiernych nadaniami. Andegawenka od rana do wieczora zajmowała się sprawami poddanych, później szła do pobliskiego klasztoru norbertanów, by posilić się i potem modlić w tutejszym kościele. Nie planowała długiego pobytu, chciała już wrócić do Budy i tam oczekiwać wieści od Zygmunta; jednak nie zamierzała zaniedbywać swych obowiązków i ludzi, których powierzył jej Najwyższy. Wydawanie wyroków również wypełniało pustkę w jej zmartwionym sprawami męża sercu, pozwalało odwrócić uwagę od wojaży Luksemburczyka i walk przezeń prowadzonych. Nie było jednak dnia, w którym Maria nie zaszłaby do przyklasztornego kościoła i nie modliłaby się w intencji swojego męża w towarzystwie świątobliwych braciszków.

Również i ten późny wieczór spędzała na modlitwie, lecz nagle jej rozważania przerwał stukot pantofelków i szelest sukni. Erzsébet naraz dosiadła się do królowej, podając jej zalakowane pismo. Maria przeżegnała się, a usiadłszy w kościelnej ławie, złamała czerwoną pieczęć należącą do męża i rozwinęła list. Czytając je naprędce, w świetle latarni, którą miała przy sobie, naraz pobladła tak, jakby miała zemdleć.

— Pani, słabo ci? — zaniepokoiła się Morzsinay, a wyjąwszy chusteczkę, poczęła wachlować nią Andegawenkę.

— Nie, nie jest mi źle — odparła Maria, nie przerywając czytania listu. — Mój Boże — szepnęła, a zaraz zwróciła oblicze na dwórkę. — Kto ci to przyniósł?

— Goniec, pani. Czeka pod kościołem.

— Prowadź, prędko! — zażądała władczyni i prędkim krokiem wyszła z ławy, trzymając w jednej dłoni różaniec i latarnię, a w drugiej rozwinięte pismo.

Wyszedłszy przed przybytek Boga, Andegawenka stanęła oko w oko z zziajanym Węgrem, który skłonił przed nią głowę. W oddali nowicjusze zajmowali się równie zmęczonym koniem mężczyzny, podając mu świeżą wodę i jedzenie. Maria, od kiedy przekroczyła próg, zbiegła ze schodków i podbiegła do gońca, ukazując mu list.

— Kto ci to dał?

— Najjaśniejszy pan, królowo.

— Boże, Boże! — zawołała, próbując powstrzymać buzujące w jej ciele emocje. — Więc stało się i złapaliście go?! Kiedy? I co z jego bratem?

— Tak, ujęliśmy Horvátów pod Doborem, jaśnie pani. Próbowali uciec, ale zastawiliśmy na nich pułapkę. Pál Horvát został wysłany na łódź, a z niewielką ilością jedzenia ma popłynąć poza Węgry, jest banitą. János zaś został wysłany przez króla do stolicy.

— Jaka szkoda, że nie wziąłeś go ze sobą... — mruknęła poważnym tonem. — Chciałabym go zobaczyć, zanim poniesie karę za wszystko, co zrobił przeciw nam i królestwu.

— Nie wiem, pani, czy widok buntownika to odpowiedni obraz dla delikatnej niewiasty — powiedział ostrożnie goniec, skłaniając głowę.

— Żaden to widok w porównaniu z tym, co przeszłam — odcięła mu. — Gdzie on teraz jest? Gdzie jest János Horvát?!

Przy tym wbijała w Węgra ciemne oczy, żądające odpowiedzi. Chciała znać wszystkie detale, wszakże chodziło o człowieka, który najbardziej przyczynił się do jej cierpienia i odebrał jej to, co najcenniejsze – wolność i własną matkę.

— Jest w lochach w Budzie, czeka na egzekucję. Król Zygmunt zadbał, by poniósł odpowiednio straszną karę za swe niegodne postępki.

— Wiem, wszystko stoi w tym liście. — Machnęła papierem. — Ale przenieście go do Pecza, to rozkaz. Tam ma zginąć. Dnia piętnastego sierpnia, w święto mojej patronki i niebiańskiej Królowej tego kraju. To będzie symbol mojego zwycięstwa. — Widząc niepewność na twarzy posłańca, spytała: — Jesteś w stanie to zrobić?

— Przekażę komu trzeba twoją wolę, najjaśniejsza pani.

Maria uśmiechnęła się lekko, a wyjąwszy z sakwy kilka monet, wcisnęła je mężczyźnie i zamknęła w jego dłoni.

— To za twoją dobrą służbę. Posil się i odpocznij tu, w klasztorze, a potem ruszaj w drogę, zostało niewiele czasu.

Gdy jeno Węgier odszedł, Erzsébet, dotychczas przysłuchująca się wymianie zdań królowej z gońcem, podeszła do Andegawenki i spoglądała na nią pełnym ciekawości wzrokiem.

— Wybacz, pani, moją śmiałość, ale dlaczego ten parszywiec ma zginąć właśnie w Peczu? Dzień piętnasty sierpnia rozumiem, jeno miejsca nie...

— To wszystko przez dawne dzieje. On i jego krewniacy spalili kiedyś Pecz³. Ostał się tam jeno zamek, którego nie udało im się zdobyć, nawet z uniwersytetu mojego ojca nic nie zostało. Chcę, by Horvát zginął tam, gdzie niszczył i rabował. By w ten sposób zadośćuczynić tym, którzy przez ich napady stracili wszystko.

Erzsébet milczała, próbując wyobrazić sobie skalę zniszczeń, które spowodowali buntownicy w ataku na miasto. Również Maria była cicho, wpatrywała się w horyzont, na którym prawie zaszło słońce.

— Być może to podłe i wyrachowane, co postanowiłam — rzekła, wkładając na swoje dłonie miękkie rękawiczki. — Ale wszędzie mają wiedzieć, że córce Ludwika nie zachodzi się za skórę, że potrafię być surowa i sprawiedliwa. Już wystarczająco wiele czekałam i byłam w tym cierpliwa. Nie mam potrzeby dalej tłumić swojego gniewu. — W mroku spojrzała na bladą, wyraźnie wystraszoną Erzsébet. Widząc to, lekko dotknęła jej ramienia i rzekła: — Władca musi nieraz przelać krew, czasem znacznie więcej niż by chciał, by było spokojnie. Ja niewinnym nic nie uczynię, nie tknę tych, którym na mnie zależy. Kto jednak coś uczynił przeciw mnie, niech liczy dni i godziny, bo mój gniew i jego dosięgnie.

Skończywszy swój monolog, Andegawenka skinęła na strażników, udając się w dal. Dwórka ruszyła za nią.



Kraków, kilka dni później, sierpień 1394


Leniwy, rześki jeszcze poranek, król Władysław spędzał w swojej komnacie, sam ze sobą, w swojej ulubionej wannie. Przy uchylonych okiennicach, zza których dobiegały go koncerty tutejszych kosów, skupiał się Jagiełło jeno na swej osobie, próbując uciec od wielkiej polityki. Odprawił z pomieszczenia nawet Opanasza, całkowicie zakazując sobie przeszkadzać. Zamknąwszy oczy, zaglądał do wnętrza siebie, próbując ukoić stargane jazgotem panów i własnymi problemami nerwy. Wszechobecną ciszę przerywały tylko ptaki, trzaski zapalonego w kominku ogniska i pluskanie coraz chłodniejszej wody. Wrażenia błogiego spokoju mogło dopełnić wnętrze komnaty – na ciemno barwionych ścianach wisiały pięknie tkane gobeliny i skóry niedźwiedzi, które przypominały Jagielle rodzime mury wileńskiego przybytku.

Władysław raz jeszcze zanurzył się w wodzie, kiedy posłyszał drganie przestarzałej gdzieniegdzie posadzki i stukot podeszew, i przytłumioną przez drzwi awanturę czekającego na wezwanie Opanasza z którymś z polskich panów.

Zaczyna się – pomyślał, ukrywając twarz w dłoniach i wypuszczając z ust powietrze, tworząc na powierzchni wody kilka bąbli, które zaraz pękły. Wynurzywszy się, przeczesał palcami mokre włosy i sięgnął po ręcznik, by wytrzeć twarz. Kłótnia pod pojedynczymi drzwiami nabierała siły, aż ostatecznie polski rycerz jakimś sposobem odsunął otyłego Litwina od wejścia i nacisnął klamkę. Zastało go znudzone spojrzenie Jagiełły, który właśnie wstał z wanny i okrył ręcznikiem swoje ciało od pasa w dół.

— Czy wy potraficie uszanować jakąkolwiek wolę władcy? — spytał zrezygnowany, lustrując spojrzeniem Trzebora, jednego z młodych możnych, którzy okazywali się najbardziej oddani. — Czy jeno wasza wola się liczy, a ja nie mogę mieć nawet odrobiny spokoju?

— Wybacz, panie. — Rycerz skłonił jasnowłosą głowę. — To nie mogło czekać. Nasi szpiedzy przekazali najnowsze wieści.

— I cóż takiego powinienem wiedzieć? — Król uniósł brew, wołając do siebie Opanasza, który pomógł mu wyjść z wanny i zakryć się całkowicie płótnami.

— Węgrzy już wiedzą o waszym tajnym poselstwie do Turków. Chodzą słuchy, że król Zygmunt będzie chciał o tym donieść do papieża.

Jagiełło odwrócił się gwałtowniej, niż miał w zwyczaju i zgromił Trzebora spojrzeniem swych ciemnoszarych oczu, przybierając jednocześnie bardzo niezadowolony wyraz twarzy.

— Skąd wiedzą?

— Wygląda na to, że ktoś musiał zdradzić wasz plan — mruknął zrezygnowany Polak. — Inaczej by nie mieli pojęcia, nawet przy świetnej siatce szpiegowskiej, jaką dysponuje wasz rywal.

— Albo Mircza próbuje złapać dwie sroki za ogon... Po której on właściwie jest stronie? — sarknął Jagiełło, zawieszając spojrzenie na jednej z niedźwiedzich skór zdobiących ściany. Zaraz machnął ręką, odsyłając możnego ze swojej komnaty, zanim jednak Trzebor wyszedł, rzucił jeszcze w jego stronę: — Przyślij do mnie skrybę.

Rycerz ponownie pokłonił się królowi i wyszedł, zamykając starannie drzwi. W tym czasie Opanasz ściągnął z pobliskiego stojaka lekki, czarny dublet z metalowymi guzikami, który pomógł włożyć swojemu panu. Na nogach króla zaraz znalazły się skórzane spodnie i niezbyt strojne ciżmy, wszystko utrzymane w ciemnych barwach, które dodawały mu powagi, bladości lica i ostrości rysów.

Gdy tylko odziano go, Władysław podszedł do pobliskiego stołu, wziął dzbanek ze świeżą wodą i nalał ją sobie do ulubionego kubka. Zwilżywszy usta, począł myśleć nad listem, w którym miał zganić Mirczę za jego nierozsądne postępowanie⁴. Zastanawiał się, czy to dwulicowość skusiła hospodara do zdradzenia planu sprzymierzenia się z Turkami przeciw Węgrom, czy była to nieostrożność ze strony posłów, a może geniusz szpiegów Luksemburczyka. Każda z opcji była możliwą i wywoływała w nim złość, a co gorsza, dawała przewagę władcy naddunajskiego królestwa.

— Panie? — Z zamyślenia wyrwał go głos Opanasza. — Wybaczcie ciekawość, ale... Po cóż wam sojusz z Turkami? By rozdrażnić do reszty szwagra?

Jagiełło cicho parsknął śmiechem.

— To także, przyjacielu. Ale przede wszystkim, dobre relacje z Turkami to przede wszystkim handel. Myślę, że na ich kupcach można by wiele zarobić.

— Ale czy dla kupców i pieniędzy jesteś w stanie poświęcić całą swoją reputację, królu? Wrogowie czekają na każde twoje potknięcie. A Turków przecie uważają za pogan.

Litwin na to zgrzytnął zębami. Opanasz miał rację – chęć zdenerwowania Luksemburczyka nieco przysłoniła mu oczy i realistyczne myślenie. Ale Zygmunt także nie był bez winy i sam chciał tych podchodów, sprzedając Opolczykowi lichym prawem zięcia Ludwika i następcy jego tronu na Węgrzech Kujawy i Ziemię Dobrzyńską. Nie zamierzał odpuścić nawet wtedy, gdyby Jadwiga miała inne zdanie i chciała zagrozić, że więcej nie puści go do alkowy.

— Mnie także uważają za dzikusa, a więc nie mam nic do stracenia. A Mircza winien zapłacić mi za zdradzenie moich planów, byleby tylko zadowolić Luksemburczyka!



Dobor, w tym samym czasie


Minęło kilka dni, od kiedy Zygmunt dowiedział się, że Jagiełło zamierzał sprzymierzyć się z Turkami. Doby te wypełniało intensywne myślenie, co dalej i słanie listów wszędzie, gdzie się dało. Nie omieszkał poinformować żony i jej siostry, swoich sojuszników z Zakonu Krzyżackiego, książąt rakuskich, księcia opolskiego, braci i kuzynów... Rozesłał posłów po prawie całej Europie, mając nadzieję, że nie będą oni szczędzić swoich wierzchowców. W tym czasie jego obóz był miejscem suto zakrapianych zabaw, w których wino lało się niejedną rzeką, a ladacznice siadały każdemu z panów na kolana, pragnąc zabawić się z nimi w ich namiotach i otrzymać za to sowitą zapłatę. Również król uległ tym pięknym dziewkom kilka razy, chcąc zapomnieć o swoich problemach i nie mogąc już wytrzymać w oczekiwaniu na spotkanie się z Andegawenką.

Wracał jednak myślami do planowanego przez władcę Polski sojuszu z Osmanami. Coś mu w nim bowiem nie pasowało, jak gdyby nie mógł podążyć za logiką Litwina. Nie rozumiał, z jakiego powodu neofita, o którym wszakże wszędzie się wyrażano, że w głębi serca pozostał poganinem, zdecydował się na tak wielkie ryzyko. Nawet papież mógł teraz się od Jagiełły odwrócić, co akurat Zygmuntowi by nie przeszkadzało – choć wolałby, gdyby Bonifacy przestał tak mocno wspierać innego Władysława, Neapolitańczyka.

— W co ty grasz, Olgierdowiczu? — rzucił w przestrzeń przed sobą, sam w swoim namiocie. Przed nim leżała rozłożona szachownica, na której stało kilka figur. Większość jednak była jednego koloru, czarne zwyciężały, prowadząc spektakularne oblężenie na białym królu i jego gońcu. — Chcesz mnie skłócić z sąsiadami? Nie uda ci się to...

Plan się wydał. Władca Węgier wiedział, że tym sposobem ma przewagę i zamierzał ją wykorzystać. Wziąwszy w palce czarnego króla, uderzył nim białą figurę, która padła na planszę, jakby martwa. „Zabicie" wyimaginowanego przeciwnika jednak nie sprawiło, że Zygmunt przestał myśleć – położył się obok szachownicy na swym łożu polowym i wpatrzył się w szczyt namiotu, po chwili wyciągając swój ozdobny sztylet i oglądając jego pięknie oszlifowaną klingę.

A cóż, jeśli on jeno pragnie mnie rozdrażnić? – dywagował w myślach. – Sojusz z Turkami, przeciw wszystkim chrześcijanom, wciąganie w to Mirczy... To nie ma żadnego sensu. Sądziłem, że Władysław jest sprytniejszy, mądrzejszy, a przede wszystkim ostrożny. Ledwo wszedł do zachodniego świata, już diabeł wystawia różki. To ja mu te różki przypiłuję. Niech no tylko papież ujrzy mój list, napisany aż nazbyt oburzonym tonem... – Uśmiechnął się, wspominając dyktowanie listu do ojca świętego. – Skoro Bonifacy zaaprobował moją krucjatę do Bośni, na Dabišę, który jest katolikiem⁵, zaaprobuje także wyprawę na Jagiełłę. I skończy się podskakiwanie synowi cesarza i królowi Węgier. Teraz, kiedy i Wacław odzyskał wolność⁶, zadzieranie z potęgą Luksemburgów będzie jeszcze bardziej ryzykowne.

— Zabawa dopiero się zaczęła — szepnął, obracając nóż w dłoniach. — Król Polski doczeka się pożaru, jeśli dalej będzie igrał z ogniem.

Odłożywszy sztylet na miejsce, uniósł się na materacu i złożył szachownicę. W jego głowie wciąż kłębiły się myśli, ponaglające go do wyjazdu z południa, do ruszenia do stolicy, do objazdu Węgier przed świętami. Pragnął pokazać się jako wyśmienity gospodarz, dobry ojciec dla wielu tysięcy ludzi zamieszkujących te ziemie i jako król, który umie zapanować nad niepokojami. W czasie, kiedy za granicami nie było nic do końca do przewidzenia, było to w oczach Zygmunta konieczne. Uniósł nagle wzrok na wejście do namiotu, albowiem w nim stał Ścibor – chyba jedyny człowiek, któremu Luksemburczyk bezgranicznie ufał i wiedział, że go nie zdradzi.

— Jesteś, przyjacielu. — Uśmiechnął się lekko, wstając z łoża. — Masz jakieś wieści?

— Przyjechał goniec od najjaśniejszej pani, przekazał, że królowa rozkazała zmienić miejsce egzekucji Horváta z Budy na Pecz.

Brwi monarchy powędrowały nieco do góry, ukazując jego zdziwienie.

— Czasami się zastanawiam, jak wiele jeszcze ukrywa przede mną jej wnętrze... — szepnął bardziej w przestrzeń, niż do swego druha.

— Dlaczego? — Nie zrozumiał Ścibor.

— Pecz to miasto, które Horvát wraz z krewniakami spalili w roku, w którym zostałem królem. Zniszczyli wszystko, poza zamkiem. Ta egzekucja ma być wyrazem zemsty mojej żony. Nie sądziłem, że jest aż tak mściwa.

Polak uśmiechnął się na to, poskubując końcówkę swojego zarostu, noszonego na madziarską modłę.

— Królowa Maria to Węgierka z krwi i kości. Zna tutejszą tradycję.

Zygmunt parsknął śmiechem.

— Może i dobrze, bo z łagodnością niewielu tu cokolwiek osiągnęło — westchnął. — Ale to nie Maria zaprząta mi myśli, one sięgają do Polski. Nie mogę pojąć, co Jagiełło chciał osiągnąć tym przedziwnym sojuszem z poganami. Bo wątpię, by chciał pokazać, że taki z niego władca chrześcijański, jak ze mnie turecki muezin albo zbuntowany południowiec. Sam by się ośmieszył.

— Myślę, że próbuje grać na dwa fronty, wszędzie być zabezpieczonym. Ale znając treść waszych listów, panie, to wkrótce nie będzie tak pewny swego.

Król na te słowa poklepał Ścibora przyjaźnie po ramieniu.

— Ty to wiesz, jak ze mną mówić, druhu. — Podniósł na niego spojrzenie, w którym nareszcie pojawiły się wesołe błyski. — Należy już wracać z tych ziem, hołdy przyjęte, buntownicy złapani... Co mamy tu jeszcze robić? Kraj potrzebuje swojego pana, nie tylko na południu.

— Jeśli pozwolisz, majestacie, przekażę rozkazy, gdzie trzeba.

— Idź.



Vizsoly, Królestwo Węgier, 13 sierpnia 1394


Pobocza głównego traktu, prowadzącego przez wioskę, znajdującą się w drodze do stolicy, w jednej chwili stały się pełne. Tłum gapiów przeciskał się między sobą, chcąc jak najwięcej zobaczyć. Najwięcej z tego skorzystały dzieci, które przez swoje małe, chude ciałka, mogły przemknąć się na przód i wychylać głowy zza oddzielających ścieżkę od traw strażników. Oto bowiem w rejony zapomnianej, zdać by się mogło, mieściny, wkraczała konno sama królowa, jadąca przezeń do Budy.

— Podobno jest niespotykanie piękna — szeptały między sobą wiejskie kobiety. — Lśni z niej blask klejnotów i drogich nici, jakimi wyszyte są jej stroje. Ach! Musi być wspaniała!

— Ja słyszałam, że wcale nie jest taka piękna, ale za to dobra, mądra i łagodna — mówiła inna, trzymając się za biodra i próbując przepchać się bardziej do przodu. — Ale i powiadają, że ceni sobie wygodę i zawsze podróżuje z wielkim orszakiem.

— Co z jej cnót, kiedy jeszcze nie urodziła? Królestwo wciąż czeka na następcę... Lepsza by była nawet szpetna, okrutna i głupia, gdyby tylko powiła syna — zgryźliwie przypomniał jeden starzec, brutalnie odsuwając z upatrzonego sobie miejsca jakiegoś malca.

— Wstyd tak mówić! — odparł na to rosły gospodarz, biorąc chłopczyka na plecy, by mógł zobaczyć Andegawenkę. — To nas wszystkich królowa. Nasza, przyrodzona pani.

Wtem, na początku trasy Marii, zgromadzony tłum, pilnowany przez strażników, począł wiwatować żywo a głośno. Niektóre twarze były umorusane, inne rumiane, jeszcze inne zmizerniałe, lecz wszystkie szczęśliwe, że królowa przejeżdżała w należnej sobie chwale przez główny trakt wioski leżącej w pobliżu miasta Gönc. W oddali zamajaczyły chorągwie Arpadów, Andegawenów i przedstawiające krzyż patriarszy, a trzymający flagi rycerze mieli przy sobie tarcze malowane w herb królowej, łączący pasy i lilie, z wyraźnym, czerwonym kołnierzem turniejowym przecinającym godło rodu d'Anjou. Odgłos końskich kopyt niósł się coraz głośniej po okolicach, a oczom prostaczków ukazał się zaraz widok tych zwierząt, niosących na grzbietach wspaniale ubrane niewiasty. W myśleniu zgromadzonych na poboczach, każda z nich mogłaby być najjaśniejszą królową.

Setki rąk wzniosło się do góry, by złapać rzucane przez służbę pieniądze, setki gardzieli krzyczało wiwaty i pozdrowienia, kierowane do Andegawenki, której jeszcze nie ujrzeli. Lecz nietrudno było ją rozpoznać tego dnia, bowiem na jednym z czepców wszystkich strojnych dam zabłysnęła niewielka korona.

— To ona! To ona! — przekrzykiwały się dzieci, wskazując Andegawenkę palcami. — Najjaśniejsza królowa!

— Pani! Pani! — wołali wieśniacy, chcąc, by chociaż na nich spojrzała, wierząc, że to odmieni ich los. Jedni nie mogli przestać krzyczeć, inni umilkli, jakby kto rzucił na nich jakie zaklęcie.

W ich oczach była wprost oszałamiająca. Pod czerwonym czepcem, ozdobionym jeszcze maleńkim łańcuszkiem i doczepionym muślinowym welonem, otoczona ledwo widocznymi uwiązanymi w grube warkocze ciemnymi włosami, znajdowała się szczupła, blada niczym chmury na niebie twarz o delikatnych rysach. Rozglądała się pewnie, nawiązując z poddanymi kontakt wzrokiem, który przypominał spojrzenie jałówki. Jedną ręką trzymała pewnie wodze swojego konia, za to drugą unosiła wysoko, pozdrawiając tłum. Uśmiechała się wtedy, co dodawało jej urody.

— Dziwne, myślałam, że jest młodsza — szepnęła do jednej kobiety druga. — Przecie nie jest starsza od naszego pana...

— Nie jęcz, jeno patrz — odparła jej tamta. — Jakąż ona ma suknię! — zachwycała się.

Rzeczywiście, odzienie Andegawenki było niezwykle godne. Uszyte było z tego samego materiału, co czepiec. Czerwona, połyskująca szata mieniła się w promieniach gorącego, sierpniowego słońca. Nie miało zabudowanego dekoltu, w jakim zwykle królowa chodziła po swych zamkach, część go zakrywał półprzezroczysty muślin, który wyłaniał się ze złotego, aksamitnego gorseciku. Jechała w męskim siodle, a jej czerwony materiał jej sukni okrywał grzbiet i część zada jej wierzchowca.

— Cieszą się. — Maria posłała Zofii lekki uśmiech. — Nie są tu tylko z przymusu. Jaka to radość... Rozdałabym im nieco jałmużny.

— Służba już rzucała pieniądze. Za cztery dni masz dotrzeć do Budy, pchnęłaś już gońców. Nie każ stolicy czekać, szanuj czas. Oni i tak mają wrócić do pracy, niech no tylko przejedziemy...

— Nie, ja chcę się tu zatrzymać — odpowiedziała Maria. — Noc nas zastanie za wioskami. Złodzieje nikogo się nie boją... Buntownicy także. — Zacisnęła zęby, próbując wyrzucić z głowy wspomnienie, kiedy Chorwaci porwali je z matką w okolicy Diakonova. — Wstrzymać orszak! — krzyknęła, odwracając się do ludzi jadących z nią. — Tu zanocujemy.

— Ale, pani... — Któryś z mężczyzn, mający w dłoniach plan podróży Andegawenki. — Co z Budą?

— Stolica poczeka — odparła, widząc nagle na horyzoncie kogoś, kto zmierzał w jej stronę. — Goniec? Tutaj? — spytała bardziej siebie, niż zgromadzonych. Po chwili spojrzała na jednego ze sług i posłała go po list. — Przynieście podest — zażądała, a zaraz jej życzenie stało się rozkazem. Z pomocą innego sługi Maria zeszła z wierzchowca i ku zdziwieniu miejscowej ludności, ruszyła z dwórkami i rycerzami dworskimi do pobliskiej karczmy.

W środku właściciele zaraz przegonili wszystkich gości, by znaleźć miejsce dla najjaśniejszej pani. Otoczona służbą, Andegawenka rozpięła płaszczyk i na nim usiadła, a zaraz kazano poczęstować królową najlepszymi smakołykami, jakie tu serwowano. Służące znosiły świeży chleb, polewkę i dobre piwo, a gdy dwórki zaczęły jeść, niezadowolona Maria rzekła w stronę właściciela:

— Za mało, daj więcej. Trochę nas tu jest. Zaraz się zejdzie reszta...

Gruby, niski Węgier począł myśleć nad odpowiedzią, nie wiedząc, czy mu starczy odwagi, by sprzeciwić się swojej pani. Ta jednak wyczuła, że coś poddanemu się nie podobało, toteż ściągnęła jeden ze swoich pierścieni i pokazała mu, a potem na niego skinęła, by mu dać błyskotkę.

— To zapłata. Jeśli się uwiniecie, może dostaniecie kolejny klejnot, ino dajcie więcej jadła. Moi ludzie nie będą głodować! I na zapleczu przygotujcie pokoje do spania.

— Rozkaz, pani... — Karczmarz skulił się, jak gdyby był złajanym przez właściciela psem. Potem odszedł, spoglądając na trzymany w pulchnych dłoniach klejnot. Bursztyn w centrum złotego pierścienia błyszczał pięknie, łagodnie i z lekka tajemniczo. Wyglądał jak spojrzenie monarchini, od której otrzymał ten cudny przedmiot.

Gdy mężczyzna zaganiał służbę do przynoszenia większej ilości jedzenia dla królewskich gości, w progu karczmy pojawił się ów sługa, którego Maria posłała po list. Podszedł do Andegawenki, oddał jej list i przysiadł przy jednym ze stołów. Władczyni podziękowała mu lekkim skinieniem głowy, po czym złamała zastygły lak i poczęła wgłębiać się w korespondencję, która okazała się listem od męża.

Najdroższa Mario,

List ten wysłałem od razu, kiedy do moich uszu dotarła wieść, że oto król Polski Jagiełło, zwany dla niepoznaki Władysławem, potajemnie chciał zawrzeć przeciwko nam sojusz z pogańskimi Turkami. Na jego nieszczęście, jego posłowie właśnie to rzekli któremuś z naszych strażników na granicach, a ten zaraz postanowił poinformować nas wszystkich. Przeto zawiadamiam Cię, że podobny list posłałem do Twojej siostry, do papieża i wielu monarchów Europy, by dowiedzieli się, jaki naprawdę jest Jagiełło.

Mam nadzieję, że już się nie łudzisz. Poganin próbuje odesłać nas z naszego tronu i naszej ziemi, by z pomocą Turków zaprowadzić tu chaos i nieobyczajność. Liczę jednak, że z Bożą pomocą i tę przeciwność losu dane nam będzie pokonać.

Wyczekuję rychłego z Tobą spotkania,

Zygmunt.

Jej ciemne oczy lekko się rozszerzyły, kiedy przeczytała pismo, które przysłał jej mąż. Złożyła je tak, jakby nie było otwarte, i jak gdyby nigdy nic, schowała je za płaszcz, próbując ukryć swoje emocje. Miała nadzieję, że Jadwiga nie wiedziała o planach swojego małżonka, bo gdyby było inaczej, Maria srogo by się na siostrze zawiodła. Tym bardziej, że pobożność Hédi od zawsze była jej znana i przypominała jej czasy, gdy jako brzdące uczestniczyły w pierwszych swoich modlitwach.

Obie przypominały swoją babkę. Maria rysami twarzy, poczuciem elegancji i dążeniem do celu, Jadwiga talentem politycznym i pobożnością. Starsza Andegawenka nie wierzyła, że siostra zgodziłaby się na jakiekolwiek układy z poganami. Inna bowiem była to sytuacja niż ta, gdy jako jedenastoletnia dziewczynka władczyni Polski została postawiona przed faktem dokonanym i panowie rzucili ją w objęcia dzikiego Jagiełły, o którym niegdyś słyszała same nieprzychylne opinie. Teraz Jadwiga była dawno dorosła, powszechnie znana była jej mądrość i roztropność, nawet jeśli ciążyła nad nią zła sława, rozpowszechniona przez wrogów. Nie pozwoliłaby sobie na takie uchybienie i takie ryzyko.

Piwo, które miała w swoim kuflu, przestało jej smakować. Trudno było jej przełknąć nawet jedną bułkę, kiedy próbowała pojąć, czego właśnie się dowiedziała od Zygmunta. Od dawna wiedziała, że Węgry były zostawione same sobie, ale czy naprawdę rodzona, ukochana siostra zapragnęła jej wbić jeszcze większy nóż w plecy niż ten, który wbiła, odbijając ojczyźnie Ruś? Maria wiele potrafiła wybaczyć, ale to było dla niej za dużo. Jej królestwo nadto miało niepokojów, by jeszcze bardziej skupiać się na Turkach. I ona widziała w nich zagrożenie, ale świadoma była, że za Węgrami znajdowała się Wołoszczyzna. Problemem jeno był hospodar, który widocznie grał na dwa fronty i próbował zadowolić obu skłóconych władców.

Musi być jakieś rozwiązanie – rozmyślała, skubiąc końcówkę rękawa sukni. – Gdy tylko wrócę do Budy, poślę Jadwidze list. Może ona powstrzyma nieroztropne zachowanie swego męża. Jeśli Litwin jest chrześcijaninem i królem Władysławem, a nie księciem Jogaiłą, jak utrzymuje, niech zerwie te haniebne rokowania i stanie po naszej stronie.

— Pójdę się położyć — zakomunikowała swoim towarzyszom, wstając od stołu. Opuściła ławy w otoczeniu stojących Węgrów, skłaniających przed nią głowy. Za nią podążyło kilku strażników i dwórki, które miały przygotować swoją panią do snu.

Skrzypiące lekko drzwi do głównego pomieszczenia karczmy zamknęły się za królową i idącymi za nią dworzanami, a ktoś z pracujących pokazał jej najlepszy pokój tego przybytku. Był średniej wielkości, schludny, a na jego ścianie, nad łóżkiem, wisiał prosty krzyż. Skrzynie, w które spakowana była Andegawenka, stały obok mebla – zaraz przy nim znalazła się któraś z panien, by wyszukać koszulę i narzutkę na noc. Królowa skinęła głową, oddalając straż przed drzwi, a karczemną służbę do obowiązków. Chciała zostać sama w towarzystwie bliskich dwórek, którym ufała i mogła zdradzać im największe sekrety.

— Sądziłam, pani, że skusisz się na więcej jedzenia, skoro tak chciałaś, by je przyniesiono — ostrożnie powiedziała Zofia, podchodząc do Marii od tyłu.

— Odebrało mi apetyt — westchnęła, rozpinając niewielkie guziczki na rękawach sukni. — Nie czuję się dobrze.

— Na Boga! — Wystraszyła się dawna opiekunka, w mig znajdując się przed królową. — Jesteś chora? Czy to stąd ten postój? Czasem mówiłaś, że letnia aura źle na ciebie działa...

— Nie, nie jestem chora. — Pokręciła głową, ściskając przyjaźnie ręce Zofii. Zaraz nachyliła się do niej i szepnęła: — Ten list, który przysłał mi mój mąż... To zmartwienia, jeno tyle.

tyle. Jesteś władczynią i niewiastą, nie powinnaś się martwić — poprawiła ją przyjaciółka. — Przeklęta polityka — mruknęła, wydymając usta.

— Każdy władca jest jej zabawką. Czy tego chce, czy nie. Polityka nie może mnie zostawić. — Widząc, że pozostałe dwórki uwinęły się ze znalezieniem jej rzeczy nocnych, rzekła: — Zostawcie mnie z Zofią.

Panny zaraz wyszły, zamykając drzwi. Andegawenka odprowadziła je wzrokiem, po czym powiedziała cicho do Nádasdy:

— W liście od króla stoi, że mąż mojej siostry chciał układać się z Turkami przeciwko nam.

— I Jadwiga na to pozwoliła?! — zdziwiła się Zofia. — Przecież ona była najbardziej z was pobożna! Nawróciła Litwę, bez rozlewu krwi! Stawia kościoły, sprowadza zakony, daje dary duchownym! Nie wierzę!

— Nie wiem, czy wie. — Pokręciła głową Maria, ściągając z niej misterny czepiec i wyciągając z tyłu fryzury grzebyk, który podtrzymywał dwa grube warkocze. — Podejrzewam, że Litwin układa się za jej plecami. Moja siostra nie pozwoliłaby na takie zuchwalstwo.

Oczy królowej biegały po drewnianych ścianach pokoju, jakby licząc wszystkie sęki i słoje w dość starannie wyheblowanym drewnie. Odwróciła się od Zofii, podchodząc do małego okienka, dyskretnie spoglądając przez nie na swoich ludzi, którzy stali pod karczmą. Zdawało się, że nad czymś myślała – zwykle była wtedy jak nieobecna, jakby jej duch wędrował wtedy przez zupełnie inną, nieznaną towarzyszom córki Ludwika krainę. Jej palce igrały ze sobą, uderzając rytmicznie o siebie nawzajem. W końcu zwróciła twarz na dwórkę, mówiąc:

— Znajdź papier, inkaust, lak, moją tajną pieczęć i pióro. Napiszę do Jadwigi teraz, a nie, jak wpierw planowałam, po przyjeździe do Budy. List będzie krócej szedł, jeśli wyjdzie stąd. Muszę bronić mojego królestwa, któremu przysięgałam przy koronacji. Ego sum Maria, rex Hungariae⁷.



Pecz, Królestwo Węgier, 15 sierpnia 1394


Miasto zdawało się pękać w szwach. Nie dość, że było święto, to jeszcze na głównym placu miasta jeden z ludzi króla odczytał na całe gardło wyrok. Usłyszawszy nazwisko skazańca, mieszczanie poczęli buczeć i krzyczeć, jakby nie chcieli słyszeć o tym człowieku. Nic dziwnego, bo siedem lat wcześniej on, wraz ze swymi krewniakami, spalili doszczętnie Pecz, nie niszcząc jedynie górującego nad nim zamku królewskiego. Władców tu nie było, lecz ich silną rękę reprezentował kat, który w milczeniu przysłuchiwał się temu, co miał zrobić z Jánosem Horvátem. Jego pomocnicy, z natury brutalni, już zacierali ręce na męki, o które mieli przyprawić najgorszego z buntowników, zabójcę matki najjaśniejszej pani. To jego Maria ścigała z taką zaciekłością, że w końcu dopięła swego. Ten dzień miał być jej zwycięstwem.

Tu obecny jest winny wielu morderstw, w tym świętej pamięci królowej Elżbiety z Bośni, niszczenia pokoju, wielu miast, okrucieństw, których wymieniać nam nie należy. Miłosierdzie, które próbowano okazać skazanemu, zostało odrzucone przez okrutne ziarno buntu, zasiane w jego wskroś złej duszy. Przeto, prawem ludzkim i boskim, my Zygmunt, z łaski Boga król Węgier, Dalmacji, Chorwacji, et cetera, et cetera, skazujemy go na śmierć, której każdy ma się bać: niech wpierw powloką go końmi, następnie ćwiartują i dadzą na widok publiczny części, by nikt więcej nie poważył się podnieść ręki na wielki majestat królewski! — skończył czytać mężczyzna i zwinął królewski wyrok w rulon.

— Niech go dobrze wypatroszą — szeptali między sobą ludzie, pomni czynów Jánosa Horváta na ich mieście. — Łajza wreszcie dostanie to, na co zasłużył.

W tym momencie na wozie na miejsce kaźni przyjechał związany, brudny i wyglądający jak cień dawnego siebie János Horvát. Na jego widok zgromadzona ludność poczęła pluć, buczeć i krzyczeć, niektórzy zakrywali sobie oczy. Pamiętali, co czynił w tym mieście i nienawidzili go wszyscy, bez wyjątku, choć ich nienawiść pewnikiem nie była równa tej, jaką miała do niego królowa. Zanim pomocnicy kata zdjęli go z wozu i przyprowadzili tam, gdzie miał zacząć się jego koniec, skazaniec wyszeptał w swym ojczystym języku:

— Przeklinam cię, Mario, żeś nie dotrzymała słowa. Wiem, że to ty stoisz za tym, że posłużyłaś się Zygmuntem. Nie dożyjesz roku od mojej śmierci, suko.

Ledwo skończył to mówić, posłyszał głos tego, który czytał wyrok:

— Mistrzu małodobry, czyń swoją powinność!

János Horvát ostatni raz spojrzał na palące z nieba słońce. Nienawiść przenikała jego brzydkie, świńskie oczy. Zanim pomocnicy kata rozpoczęli kaźń, rzekł jeszcze:

— Niczego nie żałuję. I wygram tę wojnę nawet z czeluści piekielnych.



Nowe Miasto Korczyn, Królestwo Polskie, sierpień 1394


Podczas powrotu z przejażdżki na zamek, Jadwiga zdawała się nie być sobą. Jej poważny wyraz twarzy nie zdradzał szczęścia ze spotkania z mężem, a zagubione spojrzenie tylko uciekało od uważnego wzroku przyjaciela, który jechał tuż koło niej. Zwykle w towarzystwie kniazia Skirgiełły, Andegawenka nabierała większej radości, czasem wprost chichotała jak mała dziewczynka. Tym razem jednak milczała, próbując trzymać swoje emocje na wodzy. Przyglądające się jej oczy Litwina, barwy zupełnie innej od jego królewskiego brata, nie mogły oderwać od niej uporczywego spojrzenia, które królowa czuła na swoim ciele.

— Spójrz na mnie — ozwał się nagle Olgierdowicz, zdmuchując jednocześnie z czoła kosmyki barwy prażonego jęczmienia. — Jadwiniu. — Rzadko mówił do niej w ten sposób, ale pragnął poznać, skąd wzięły się jej smutki.

Andegawenka po chwili jakby głuchoty, w końcu zrobiła to, o co ją poprosił. Zdawała się tłumić łzy, lecz ułożone w podkowę usta nie były przez nią ukrywane. Cierpiała w milczeniu, nie chcąc niepokoić swojego otoczenia. Być może znów naszły ją myśli, że była bezpłodną i choć dobrze żyła z mężem, jej starania nie przyniosły efektów i nie mogła wypełnić podstawowego obowiązku żony.

— Coś taka smutna? — spytał ją książę, mierząc jej twarz oceniającym wzrokiem. — Jogaiła coś ci zrobił? Jeśli tak, to mu włupię za skrzywdzenie takiego skarbu! — Jego ton był śmiertelnie poważny, choć przebijał z niego wrodzony optymizm, którym zarażał otoczenie. — No już, uśmiechnij się!

— Tak, chodzi o Władysława, ale bez obaw, nic mi nie zrobił i nic mi nie rzekł — odparła w końcu Jadwiga. Jej głos był melancholijny, a ona sama wciąż zdawała się nieobecną myślami.

— To co się stało? — Skirgiełło zmarszczył brwi. — Polityka? Sądziłem, że działacie razem.

— Tak, ale... Od kiedy pojawił się drugi król poza mną, więcej decyzji należy do niego, a czasem te... prowadzą do zguby.

Litwin pokręcił swoją czupryną i demonstracyjnie udał, że myśli. Nie rozumiał zagadek, którymi próbowała raczyć go przyjaciółka. Zdawało mu się, że nie mieli przed sobą tajemnic.

— Objaśnij mi, bo nie mogę nadążyć. — Uniósł brew. — Do mnie trzeba prosto, inaczej nie rozumiem! — Zarechotał, lecz po chwili zamilkł. Ucieszyło go jedynie, że na obliczu Andegawenki wywołał niewielki uśmiech.

— Dziś rano, po prandium, dostałam list — powiedziała wreszcie. — Nie mogę przestać o nim myśleć.

— Ale co ma mój brat do jakiegoś pisma? Było od niego czy o nim?

— O nim. To list od męża mej siostry, Zygmunta. Twierdzi w nim, że Władysław chciał zawrzeć w największej tajemnicy sojusz z Turkami, lecz posłowie jadący do Mirczy wołoskiego, który miał być pośrednikiem, wyjawili ten sekret strażnikom na węgierskiej granicy. Ja... Ja o tym nie wiedziałam. I nie wiem, co o tym myśleć.

— A może pomyślisz, że Luksemburczyk mógł kłamać? Zależy mu przecie na rozbiciu sojuszu Litwy z Koroną. Popiera tych zawszonych Krzyżaków. Próbował dzielić twoje królestwo! Wierzysz w bajdurzenia tego rudzielca, Jadwiniu? Ty, taka mądra królowa?

— Myślałam i nad tym, lecz nie widzę w tym sensu. Nie pasuje mi to. Gdyby chciał skłócić mojego męża z kimś, nie wybrałby mnie na cel — odpowiedziała, krzywiąc się nieco. — Prędzej pisałby do ciebie, książę. Albo do księcia Witolda. Wolałby poróżnić mężczyzn niż króla i jego żonę. A mój mąż, co by o nim nie powiedzieć, lubi go drażnić. Za bardzo...

— A dlaczego właściwie ci Turcy byliby tacy źli? Tylko dlatego, że wierzą w co innego? Ja też modlę się inaczej i nikt mi z tego afery nie robi. — Wzruszył ramionami. Kniaź bowiem był wiary prawosławnej, przyjął ją dawno, wraz ze wschodnim imieniem Iwan, którego jednak prawie w ogóle nie używał.

— Ale ty wierzysz w tego samego Boga, co my. Wierzysz w Jezusa, jeno modlisz się w cerkwi, a nie w kościele. Z kolei Turków Zygmunt uważa za pogan i za ogromne zagrożenie dla chrześcijaństwa, i Węgier. Patrząc na to, ile ziem podbili, jestem w stanie zrozumieć jego obawy.

Skirgiełło westchnął, a zobaczywszy w oddali majaczący zamek, który powoli zyskiwał miano ulubionej siedziby jego brata, spojrzał raz jeszcze na przyjaciółkę, proponując jej rozwiązanie:

— Miast zajmować się głupimi myślami, Jadwigo, po prostu zapytaj Jogaiłę, czy mieszał coś w tym kotle relacji z Zygmuntem. Choć według mnie równie dobrze rudzielec może kłamać i próbować straszyć wszystkich dookoła, byleby tylko coś na tym zyskać. Żal jeno twojej siostry, że musi dzielić łoże z tym fałszywcem — westchnął. — Pewnie jest bardzo nieszczęśliwa.

— Rzekła mi nieco o swoim małżeństwie, kiedy byłam u niej w gościnie. Mówiła, że nie jest tak źle, lecz Zygmunt... nie jest jej wierny — ściszyła głos. — Zdradza ją z różnymi kochankami. A mimo to, Maria w rozmowie stara się go bronić, walczy o interesy jego i Węgier. W końcu i ona jest tam władcą.

— Z innym u boku miałaby lepiej. — Kniaź spuścił wzrok. — Pamiętam ją, jak przez mgłę. Wtedy, co posłowałem na Węgry, by ona i wasza matka zgodziły się na twój ślub z Jogaiłą. Była taka ładna, niewinna, ale zbyt poważna i mająca w sobie za dużo pewnej melancholii. Zasłużyła na lepszy los.

Jadwiga uśmiechnęła się, nie wiedząc, co myśleć o tym wyznaniu przyjaciela.

— Serce ci do niej wtedy zabiło, że tak o niej rozmyślasz? — zapytała, nie bez złośliwości. — Nie wiesz, książę, że to grzech myśleć w ten sposób o zamężnej niewieście? — Zaśmiała się. — Szpiedzy są wszędzie, a Luksemburczyk ponoć potrafi być o mą siostrę wyjątkowo zazdrosny.

— Też bym był, gdyby była moją koroną. Przypomina mi to histerie Jogaiły, kiedy ktoś choćby wspomina o Wilhelmie... — Widząc, że Jadwiga z lekka posmutniała, zaraz dodał: — Wybacz, język szybszy niż głowa.

Królowa ledwo widocznie kiwnęła głową. Ceniła go za tę prostolinijność, nawet jeśli czasem zdarzało mu się powiedzieć za dużo. Wesoły, nieco roztrzepany, a przy okazji niesamowicie oddany bratu Skirgiełło szybko stał się jej przyjacielem i powiernikiem. Był jednym z niewielu, którzy nie bali się rzec Władysławowi prawdy prosto w twarz i nie lękali się konsekwencji. Wspierał ją i jej męża w trudnych chwilach, radzili się go, a niekiedy jego pojawienie się przynosiło z powrotem radość w wawelskie mury. Jadwiga każdemu życzyła takiego przyjaciela, jak ten litewski książę.

Wjechali równocześnie na wzniesienie, które lata temu stworzono, by zbudować zamek. Milczeli oboje, dając muskać swoją skórę sierpniowemu słońcu. Jednak po chwili ciszy, Andegawenka lekko zwróciła swój wzrok na Olgierdowicza. Jasnowłosy Litwin jechał z przymkniętymi powiekami, wystawiając swoją piegowatą twarz do ciepłych promieni.

— Waniu — zwróciła się do niego jego prawosławnym imieniem, co sprawiło, że otworzył oczy i spojrzał na nią z konsternacją. — Dziękuję, że wyciągnąłeś ze mnie moje smutki. Zawsze lepiej się komuś zwierzyć, niż tłumić je w nieskończoność. Poczułam się lepiej... Czy mogę coś dla ciebie zrobić w zamian?

Książę udał, że się zamyśla.

— Właściwie, byłoby coś takiego... — rzekł z błyskiem w szmaragdowym spojrzeniu. — Jakbyś mogła, droga Jadwiniu, spłacić moje długi w tutejszej karczmie, byłbym wdzięczny — dodał z miną niewiniątka. — Tylko błagam, nie mów Jogaile! Miałem nie pić, przyrzekałem mu na wszystkie świętości! Jeno ten jeden kufel to nie picie... Nie prawdziwe!

— Ile było tych „jednych kufli"? — Jadwiga uniosła brew, widząc coraz większy rumieniec na twarzy Skirgiełły. — Och, dobrze, nie będę pytać. Zapłacę.

* * *

Wszedłszy do swojej komnaty, Jadwiga zdjęła rękawiczki do jazdy i położyła je na pobliskiej komodzie. Kątek oka zobaczyła skrzyneczkę z biżuterią, z której wystawał kawałek papieru. Był to list od Zygmunta, który odczytała po tym, jak zjadła prandium i z którego treści zwierzyła się Skirgielle podczas przejażdżki. Chwilę przyglądała się kartce, aż wreszcie, mimo własnej woli, sięgnęła do kuferka i wyciągnęła ją, niedbale rzuconą pośród kolorowych oczek kamieni szlachetnych.

List był nieco pogięty, tam, gdzie trzymała go, by odczytać jego treść. Ślady jej spoconych od emocji rąk pokazywały, że Luksemburczyk osiągnął swój cel – wzbudził w niej strach, co spotęgował dramatyczny ton, w którym utrzymane było całe pismo. Słowa, kierowane do niej przez szwagra, były węgierskie, jakby ten chciał jeszcze bardziej uderzyć w jej przywiązanie do dawnej ojczyzny. Ponownie przeleciała wzrokiem treść wiadomości i ponownie zbladła, a jej serce przyspieszyło. Zdawało jej się, że Zygmunt specjalnie grał na jej uczuciach, chcąc, by zadziałała.

Cisnęła znowu list do skrzynki i energicznie zamknęła jej wieko. Wtedy dobiegły ją kroki niewieście i zapach wywaru ziołowego, a zaraz zdziwiony głos Hanuszki:

— O Boże, pani! Tak wcześnie jesteś z powrotem?

Jadwiga odwróciła się, zaraz kiwając głową. Myśli o liście Zygmunta i rozmowie ze Skirgiełłą wciąż nie dawały jej spokoju. Głosem przyjaciela krzyczały w jej głowie: porozmawiaj z mężem! Nie bądź naiwna, nie lękaj się!

— Zrobiło się gorąco — odparła po chwili ciszy, idąc wolno w głąb komnaty. — Zawołasz Dobromirę? Chciałabym się wykąpać po przejażdżce.

— Tak, oczywiście. — Hanna dygnęła, tuż po tym, jak postawiła na stoliku kubek z parującą cieczą. — To zioła, na wzmocnienie. Ostatnio skarżyłyście się na swoje zdrowie.

— Dziękuję, Hanusiu. — Królowa uśmiechnęła się lekko. W tym czasie dwórka kilkoma długimi krokami przemierzyła komnatę i już miała wyjść, lecz jej pani zatrzymała ją w progu: — Wiesz może, gdzie mogę znaleźć mojego męża?

Polka obróciła się szybko, mówiąc:

— Z tego co mi wiadomo, pani, król przebywa w swojej komnacie... Zamierzacie do niego iść? Teraz?

— Owszem. — Jadwiga dynamicznie podeszła do komody, na której położyła rękawiczki i wyciągnęła ze skrzyneczki z biżuterią jakieś pismo. — Muszę się z nim rozmówić.

— A... A co z kąpielą? — spytała zdezorientowana Hanusia, obserwując wymijającą ją smukłą sylwetkę Andegawenki. — Mam wołać Dobromirę, czy nie?

— Wołaj! — rzuciła do niej przez plecy Jadwiga. — Jak przyjdę, przyda mi się chwila relaksu.

— Ja... jasne — mruknęła dwórka, obserwując odchodzącą w głąb korytarza królową. Nie zdążyła się nawet przebrać, wciąż miała na sobie znoszone nieco buty do jazdy konnej i długą, skromną ciemnozieloną suknię. Jej jasne włosy były związane w prostego warkocza, w który wpięte były delikatne spinki. Kroki Jadwigi poniosły się po ścianach, aż w końcu ta zniknęła za ścianą.

Szła zdecydowanie, szybko, nie zastanawiając się, co miała powiedzieć Władysławowi. W jej serce nie wstąpił nawet strach, jedynie miała nadzieję, że na rozmowę z mężem nie było za późno. Nie mogła pozwolić na to, by po oskarżeniach o bigamię, teraz znów wzięto ich na języki za sojusz z poganami, za których uważała Turków prawie cała Europa.

Pod drzwiami znalazła się prędko. Pchnęła podwoje, nie dając strażnikom czasu na reakcję. Władysław leżał na swoim łożu, z odsłoniętą ręką. Na niej spoczywało kilka pijawek, które spijały mu za dużą ilość krwi. Przy królu na efekt kuracji czekał medyk, który widząc swoją panią, zerwał się z łoża i pokłonił się jej.

— Wyjdź — powiedziała do niego tonem nieznoszącym żadnego sprzeciwu. — Nie interesują mnie twoje pijawki. Możesz je zabrać, potem powtórzysz zabieg. Chcę zostać sama z mężem.

Mężczyzna wykonał rozkazy Jadwigi. Szybko zdjął dwa nieco opasłe od wypitej krwi robaki z ręki króla, dając mu jeszcze czystą chusteczkę, po czym, ponownie pokłoniwszy się, wyszedł, zamykając za sobą drzwi komnaty.

— Czemuś taka zła? — Władysław łypnął na nią, unosząc się na łożu. — Prawie cię nie poznałem.

— Muszę się z tobą rozmówić — odparła, podchodząc bliżej mebla i pokazując mu trzymany w ręce list. — Dostałam go dzisiaj rano. Jest od Zygmunta.

— Luksemburczyka? — spytał dla pewności, lecz Jadwiga spojrzała na niego tak, że już wiedział. — Co to diable nasienie do ciebie pisze, aniele mój? Szuka drogi do zbawienia, zanim jego grzechy go pogrążą?

— Nie jestem jego spowiednikiem i nie obchodzą mnie jego uczynki. Obchodzi mnie treść tego listu, a w nim Zygmunt pisze, że chciałeś układać się przeciw Węgrom z Mirczą i Turkami. Czy to prawda, mężu? Jeśli tak, to dlaczego nic o tym nie wiedziałam?

— A cóż złego jest w relacjach handlowych? Chciałem dać tureckim kupcom możliwość sprzedawania na naszych ziemiach. To chyba nic złego... i tak każdy tu sprzedaje. Tak się bogacą.

— Dlaczego chciałeś zawrzeć taki sojusz za moimi plecami?! — powtórzyła Jadwiga, nie mając ochoty na gierki słowne.

— Pierwszy to sojusz, który zawieram w imieniu Polski? Zależy mi na dobrej relacji z każdym. A, że Zygmunt ma inne interesy, to chyba oczywiste, że muszę się układać przeciw niemu z jego wrogami.

— A więc to prawda. — Królowa pokręciła głową. — Zdajesz sobie sprawę, jakie ryzyko podjąłeś w imię podrażnienia dumy Luksemburczyka?

— Tak, zdaję. Ale nie sądziłem, że moi posłowie będą na tyle głupi, że wyśpiewają pierwszemu lepszemu Węgrowi, co ich sprowadza na granicę z Wołoszczyzną.

— Więc o tym wiesz... — Andegawenka rozszerzyła oczy. — A wiesz, co może spotkać ciebie za wyciąganie przyjaznej ręki do wyznawców Allaha? Papieska klątwa. Naprawdę chcesz takich problemów, po tym, jak dopiero się nawróciłeś i jak musieliśmy udowadniać urbi et orbi⁸, że byłam nietknięta, kiedy wzięłam cię za męża?!

— Papież woli nas od Zygmunta.

— Pieniądz może zmienić jego zdanie, a nasz szwagier pewnikiem rozesłał więcej takich listów. Zgaduję, że otrzymał go każdy władca w Europie. Potrzeba ci więcej wrogów? Albo wojny z nim i jego rodziną? Z pięcioma dorosłymi mężczyznami, w tym dwoma królami z wielkimi armiami?

— Skoro moi posłowie wszystko powiedzieli, to chyba oczywiste, że sojuszu nie będzie.

— Ale będą z tego kłopoty, nawet jeśli to były jeno plany. Przypomnę ci, że papież niegdyś zaaprobował pomysł Zygmunta na krucjatę przeciw Bośniakom, których władca jest katolikiem, takim samym jak ja czy ty. Poprosiłeś się o problemy, niedyskrecją i nadto wielką pewnością siebie. Sądziłam, że jesteś bardziej roztropny.

Władysław, choć nadal słaby po niedokończonym zabiegu, wstał z łoża i wolno podszedł do małżonki. Zawiązawszy sobie chustkę od medyka na zgięciu ręki, drugą wyciągnął do Jadwigi i delikatnie pogładził ją po karku. Sięgnął zaraz do jej włosów, zgarnął je na ramię i próbował złożyć pocałunek na jej szyi.

— Nie, zostaw mnie! Nie myśl sobie, że zmiękczysz mnie w ten sposób! — Energicznie zwróciła się do niego. — Wytłumacz mi jeno, dlaczego nie byłeś ze mną szczery — powiedziała już łagodniejszym tonem. — Czemu musiałam się dowiedzieć o tym z listu Luksemburczyka? Nie wierzę, by tobą kierowały tak niskie pobudki, jak chęć rozdrażnienia nielubianego sąsiada.

— Zygmunt urósł w siłę, muszę jakoś zabezpieczyć swoje interesy. Nie mam ci co tłumaczyć, tu chodzi o bezpieczeństwo Korony i Litwy. Turcy to dobrzy, doświadczeni wojownicy. A do tego wrogowie Zygmunta. Wróg mojego wroga moim przyjacielem. Litwinów też długo widzieli poganami, a jednak pewna Litwinka była królową tych ziem. Jakoś króla Łokietka i króla Kazimierza nie oskarżano o pogaństwo.

— Bo Piastowie byli chrześcijanami z dziada pradziada, a ty się ledwo nawróciłeś. Wszyscy czekają na twoje najmniejsze potknięcie. Szczególnie Zygmunt i Zakon. A ty jakbyś parł do tej wojny... Złamiesz w ten sposób serce nie tylko mnie, ale i mojej siostrze. Dwa węgierskie serca, które biją mocno i krzyczą z naszych piersi, by zatrzymać niepotrzebny rozlew krwi. Posłuchaj, Władysławie. — Jadwiga wbiła w niego spojrzenie, którym jakby coś płonęło. — Wierzę, że Zakon kiedyś pokonasz, ale sam, beze mnie. Lecz Zygmunta nigdy nie położysz na kolana, to on rzuci sobie pod stopy całą Europę. Z nim trzeba ci będzie układów, nie drażnij go zawczasu. Każdy wie, że ta luksemburska bestia jest pamiętliwa, jak mało kto.

— Więc jak mam bronić się przed jego agresywnymi manewrami, jeśli nie układami z jego wrogami? Chcę ostudzić nieco jego zapał, pokazać mu, że mnie również musi szanować.

— Rób to, co dotychczas, lecz ostrożniej. I nie myśl sobie, że uda ci się go kiedyś wysadzić z tronu. Będzie się go trzymał tak mocno, jak się jeno da, bo nie ma dokąd wrócić. Dawno sprzedał Jodokowi Brandenburgię i tytuł margrabiego. I proszę cię, mężu. Bądź ze mną szczery, jak byłeś. Nie ukrywaj przede mną ruchów, które zamierzasz poczynić. Chcę, żeby to był pierwszy i ostatni raz.

Zostawiła go bez słowa, zamykając za sobą drzwi. Jej oczy zalśniły łzami, bo rozumiała, że ruchy i Olgierdowicza, i Luksemburczyka prowadzą do otwartego konfliktu. Nie była naiwna i wiedziała, że na tronie ani ona, ani Maria, nie kierowały się pierw dobrymi wspomnieniami i miłością do rodziny. Nie mogła jednak pogodzić się z myślą, że relacja między Polską a Węgrami nie była już tak piękna, jak była jeszcze kilka lat temu.

Nie była głupia i zdawała sobie sprawę, że sama zamąciła mocno w tym kotle, odbierając Węgrom Ruś, kiedy Maria była w więzieniu. Walczyła wtedy ze swoim sumieniem i bólem, który rozdzierał jej duszę na pół, boć wtedy również straciła swoją ukochaną matkę. A jednak, stanęła na czele pokojowej wyprawy, domagając się swoich praw przyznanych dawnymi układami, złamanymi przez jej rodaków. Zdawało jej się, że ta jedna jej decyzja tak wiele zmieniła i to za nią musiała tak wiele pokutować. Wpierw dowiedziawszy się o planach Zygmunta odnośnie podziału ziem polskich, potem jeżdżąc do siostry na Górne Węgry, próbując ostudzić swoimi i jej rękami napięcie między ich mężami. Czuła się nieco winna, choć wiedziała, że wtedy miała rację. I gdyby musiała, zrobiłaby to podobnie, dla dobra Polski. Tak ją przecie wychowano.

Stanąwszy w progu swej komnaty, zobaczyła wszystko przygotowane do kąpieli, której sobie zażyczyła, zanim wyszła. Uśmiechnęła się delikatnie. Niczego nie potrzebowała, jeno chwilowego zapomnienia o swoich problemach.



Diósgyőr, wrzesień 1394


Ostatnia z tasiemek znalazła swoje miejsce w lekko opiętym gorsecie sukni o barwie ciemnego szafiru, ozdobionej czarnymi, błyszczącymi nitkami. Kolor ten podkreślał białość skóry Andegawenki i dodawał jej wielkiego uroku, jak i głębi jej brązowym oczom. Pozostało jedynie ściskanie materii, tak, by uwydatniła smukłą talię królewskiej właścicielki. Maria jednak po chwili syknęła, gdy służka zrobiła to za mocno.

— Poluzuj to — powiedziała, zerkając na dziewczynę. — Chcę normalnie oddychać.

— Wybacz, pani — odparła służąca, lekko poprawiając wiązanie. — Mam nie dociskać?

— Nie, po co? — Królowa lekko pokręciła głową, skubiąc jednocześnie końcówki rękawów odzienia. — Jestem tu sama, męża nie widziałam od miesięcy. Komu mam się pokazywać? — spytała retorycznie. Podniosła zaraz wzrok na Mandulę, która szukała dla niej klejnotów na szyję. — Zostaw je, sama znajdę, co mi pasuje. Gdzie inne dwórki?

— W ogrodach, te młodsze pewnikiem bawią się między sobą, a starsze plotkują...

— Wyślij kogoś, by im przekazał, że mają pozbierać jabłka w sadzie. O tej porze są najsmaczniejsze. — Uśmiechnęła się delikatnie, przypominając sobie jednocześnie, jak dawno nie jadła tutejszych owoców i konfitur z zamkowych spiżarni. W dziecięctwie wyjadały z siostrą wszystko, co było słodkie, a potem próbowały uciec od reprymend, które miały dla nich matrony. Z nostalgicznym chichotem wspominała ten beztroski czas, gdy psociła po zamku, a potem chowała się za plecami ojca, ścianami czy kolumnami, udając, że jej nie ma. — Jabłonie nadto obrodziły w tym roku, trzeba pomóc służbie.

— Oczywiście, pani. Pójdę to przekazać. — Kumanka wyszła z komnaty, zostawiając Andegawenkę w towarzystwie Zofii, Erzsébet i Divny, która pakowała do skrzyń inne suknie, nad ubraniem których zastanawiała się najjaśniejsza pani.

Z Mandulą wyszła również służka, bowiem wykonała swoje zadanie. Gorset sukni królowej nie uwierał za mocno, gdyż ta wyszła z założenia, że nie musi się przesadnie stroić, bo przecie męża nie widziała od wielu miesięcy. Zresztą, Diósgyőr zawsze kojarzył jej się z wolnością i brakiem sztywnej etykiety, zamek ten był jej własnym małym rajem, w którym mogła czynić to, co jej się podobało. Toteż i fryzurę kazała związać prostą, zwykły niski kok, by wpiąć w niego lekki, muślinowy welon. Szukając w pozostawionej otwartą skrzyneczce z biżuterią wisiora, zausznic i pierścieni, ujrzała nagle na pobliskiej tacce suszone figi, które kazała sobie przynieść jeszcze poprzedniego dnia. Pokusa była silniejszą od jej umysłu, zaraz więc szybkim ruchem chwyciła ulubioną słodycz i wpakowała ją sobie do ust, rozkoszując się każdym kęsem.

— Chyba nie wyrosłam z podjadania słodkiego. — Zadworowała się, biorąc jeszcze jedną figę i widząc, jak jej niegdysiejsza opiekunka próbuje powstrzymać śmiech. — Jadwiga ponoć robi to samo!

— Po kim wy to macie? — odparła Zofia, nie mogąc już utrzymać powagi. — Nigdy nie widziałam waszej matki, by tak wyjadała słodkie.

— Jest w tym coś złego, że lubię słodycze? Nie jesteś moim spowiednikiem, by nakładać na mnie pokutę.

Zofia już miała coś odpowiedzieć, lecz pełną żartów pogawędkę przerwało pukanie do alkierza Andegawenki. Klamka nagle poszła w dół, a w progu pokazała się Mandula. Dygnąwszy, wsunęła się do pomieszczenia niemal bezszelestnie, a gdy znalazła się pod malowaną na biało ścianą, przymknęła delikatnie drzwi.

— Przybył wasz astrolog, królowo — rzekła, wywołując tym uśmiech na twarzy swojej pani. — Prosić?

— Natychmiast! — Maria poderwała się z siedzenia, jakby zapominając na chwilę o swojej godności. Poprawiwszy tren sukni, zebrała kawałek poły i ruszyła do sąsiedniego pomieszczenia, siadając przy bardziej obszernym niż w alkierzu stole. Wokół niej stanęły kolejno Zofia, Erzsébet i Divna, natomiast Mandula otworzyła na oścież podwoje i pokazała duchownemu wejście.

Obserwując ją, Maria uznała, że jak na „dziką" Kumankę, dziewczyna prędko zasymilowała się z otoczeniem. Jedyną oznaką obcości młodej dwórki były skośne oczy i azjatyckie rysy twarzy. Prócz tego, mówiła jeszcze językiem swojego ludu, którego jednak nie używała nadto na dworze – nie miała z kim rozmawiać, może poza kilkoma rycerzami. Nie było ich tu dużo, bowiem nacja uważana była za dziką i prawie niemożliwą do okiełznania – przeznaczono im nawet osobnego sędziego⁹. Nawet Divna mijała większą ilość Chorwatów na zamku, niż Mandula spotykała na swojej drodze innych Połowców.

Otrząsnęła się z zamyślenia, bowiem astrolog skłonił przed nią głowę i rozłożył na stole wszelkie pergaminy, trzymane wcześniej w skórzanej teczce. Oczom Andegawenki ukazały się różne notatki, obliczenia, mapy nieba i gwiazdozbiory zodiaku. Pogładziła palcami chropowatą strukturę powierzchni, na której to wszystko było spisane. W tym czasie Mandula odsunęła duchownemu krzesło, by mógł spocząć i wyjaśnić królowej to wszystko, co miały do powiedzenia gwiazdy.

Mężczyzna podziękował Kumance skinieniem głowy, a zaraz przysunął w stronę swoją i Marii wszystko, co przed chwilą rozłożył. Wyciągnąwszy gęsie pióro, jego chorągiewką zaczął pokazywać litery, symbole i kształty, poczynając jednocześnie tłumaczyć.

— Los będzie ci łaskawy, najjaśniejsza pani. Przed tobą wielkie chwile, pełne miłości i nadziei.

Podniosła na niego wzrok, zaskoczona. Na jej ustach pojawił się uśmiech. Stojące za nią dwórki spoglądały to na siebie, to na astrologa, trzymając się za ręce.

— Czyżby...? — Chciała zapytać Andegawenka, próbując jednocześnie ukryć swoje podekscytowanie.

— Gwiazdy wróżą ci potomka, królowo. Poczniesz jeszcze w tym roku, jeśli jeno stąd wyjedziesz i nie wrócisz do Budy. Najbliższa pełnia będzie ci łaskawą.

Odbiorczyni tych słów zaniemówiła, ściskając swoje ręce i próbując się nie rozpłakać z radości. Natomiast panny dworskie, które usłyszały tę piękną wiadomość poczęły tłumić piski, które wydobyły się z ich gardeł. Dziewczęta ścisnęły ręce, uśmiechając się szeroko. Jedynie Zofia spojrzała z troską na przyjaciółkę, lekko dotknęła jej ramienia, a Maria, spojrzawszy na nią, złapała jej palce z entuzjazmem. Zaraz jednak zwróciła wzrok na astrologa, pytając:

— Gdzie mam pojechać zatem, jeśli nie do stolicy? I kiedy ujrzę męża?

— Król niedługo wróci, a jeśli będziesz się trzymała mojej instrukcji, to w dawnej siedzibie Andegawenów może stać się to, czego pragniesz i ty, i najjaśniejszy pan.

— A kiedy jest najbliższa pełnia? — Uniosła brew.

— Za niespełna dwie niedziele.

— Na początku października... — szepnęła. Spojrzała na swoje ręce i poczęła liczyć na palcach miesiące, które miała spędzić w stanie błogosławionym. Duchowny jednak ją ubiegł, mówiąc:

— Jeśli poczęcie nastąpi, dziecko przyjdzie na świat w lipcu. A więc urodzone będzie pod znakiem Raka, jeśli poród nastąpi w pierwszej połowie miesiąca, lub Lwa – jeśli drugiej.

— Więc albo czeka nas człek dobry i wrażliwy na potrzeby innych, albo urodzony przywódca. Kopia albo matki, albo ojca — zażartowała, wciąż promieniejąc ze szczęścia. Nie mogła przestać cieszyć się, że wreszcie wypełni obowiązek żony i władczyni, zachodząc w ciążę i dając życie następcy tronu. Długo wyczekiwała tej chwili, jak wiele lat temu jej matka. Również i ona miała problemy z poczęciem dziecka, aż w końcu urodziła trzy córki, w tym dwie następczynie tronów ich ojca. — Co jeszcze mówią gwiazdy?

— Mówią o konflikcie na wschodzie i nieszczerości jednego z hospodarów, który wpierw zegnie kark przed Turulem, a później do Orła poleci. Turul wróci i będzie walczył... Czy wygra, tego gwiazdy nie rzekły.

— Znowu wojna... — westchnęła Maria, biorąc w rękę kielich i dając znak, by nalano jej wina. — Mam nadzieję, że to ostatnia.

— Jak na razie, gwiazdy nie przewidują wiele. Najwięcej powiedziały o poczęciu dziecięcia z królewskiego łoża.

— Raduje mnie to szczerze, że właśnie to zobaczyłeś w nocnym niebie i układzie jego ciał. Tak długo czekałam, muszę powiedzieć Zygmuntowi... — Oczyma duszy widziała już tulące się do niej małe dzieciątko w chwili ponownego spotkania z Zygmuntem. Wzruszenie sprawiło, że jej spojrzenie zabłyszczało łzami.

— Broń Boże, pani! Moje wskazówki mają pozostać tajemnicą, inaczej gwiazdy mogą się odwrócić od sprzyjania wam. Tylko i wyłącznie wy macie o tym wiedzieć. Do czasu... spotkania w... a-alkowie. — Duchowny wpierw odchrząknął, a po chwili spojrzał jeszcze na dwórki. — Was też, drogie panie, przestrzegam, byście nie pisnęły choćby słowem na tematy, których się tu dowiedziałyście. Nie wolno wam zmienić przeznaczenia.

* * *

W wieczornym półmroku, rozproszonym świecami, lustro ukazywało nieco rozmyty obraz twarzy Andegawenki, otoczony kaskadą ciemnych włosów, które ta czesała pięknie rzeźbionym grzebykiem. Robiła to wolniej niż zwykle, z rozmarzoną, wzruszoną miną, wyczekując jakichkolwiek wieści od Zygmunta. Długo go nie widziała, gdyż zajęty był wojaczką i służeniem Węgrom gdzie indziej. Łapał buntowników czy przeciągał innych na swoją stronę; podczas gdy ona rozsądzała konflikty i nagradzała najwierniejszych ludzi.

Zęby grzebienia poruszały się lekko po jej jedwabistych włosach od nasady, aż po końcówki. Przypomniała sobie, jak Luksemburczyk uwielbiał ich dotykać i rozpuszczać je, tuż przed kolejnymi staraniami o potomka. Rzeczywiście, kiedy nie miała na głowie ułożonych misternych fryzur, wyglądała bardziej młodo, a mniej dojrzale. Może właśnie to podobało się jej małżonkowi? Wszakże Maria wyglądała na starszą niż by sugerował to jej wiek, a miała dwadzieścia trzy lata.

Poczęła wiązać sobie fryzurę, nie chcąc, by ktoś zakłócił jej rozmyślania, z których nie powinna się zwierzać. Jej szczupłe palce były sprawne w splataniu, czy to wianków, które uwielbiała tworzyć jako dziewczynka, czy to warkoczy – wiązała je dawno temu matce i Jadwidze, bowiem szybko odkryto w Marii wielkie manualne umiejętności. Już jako królewna nie miała sobie równych w haftowaniu, zdarzało jej się szkicować, pięknie pisała. Kochała i ceniła sztukę.

Ciszę alkierza przerywało trzaskanie ognia w kominku i melodia, nucona przez Andegawenkę, kiedy wolno plotła swoje włosy w luźne uczesanie do snu. Zaraz jednak można było posłyszeć przyspieszone kroki, zmierzające w stronę nocnej komnaty. Drzwi pomieszczenia wkrótce się otworzyły, ukazując Zofię.

— Coś się stało, moja droga? — spytała ją Maria, marszcząc lekko brwi.

— Na zamku jest goniec od najjaśniejszego pana. Przekazał mi ten list. — Dwórka podała jej zapieczętowane pismo. Królowa, biorąc je w dłonie, zaraz złamała lak, by dostać się do środka. Czytała tylko chwilę, bowiem wiadomość nie była długa – a po tym przycisnęła kartkę do piersi, błogo się uśmiechając.

— Jutro pakujemy kufry. Jedziemy do Temesváru¹⁰.



¹ Stefan Dabiša w jednym ze swoich dokumentów nazwał się "młodszym bratem" Tvrtka I Kotromanicia, ale nie należy tego rozumieć dosłownie. W rzeczywistości nie znamy ich pokrewieństwa, historycy nie są pewni nawet pokrewieństwa Dabišy z Kotromaniciami. Najczęstszą teorią na jego temat jest powtórzenie za XVI-wiecznym kronikarzem Mavro Orbinim, że Stefan był nieślubnym synem Nanoslava, brata ojca Tvrtka, Vladislava.

² Ispán, czyli hrabia, był zarządcą kręgu zamkowego (twierdzy i przyłączonych do nich dóbr), większość z ispánów była także przywódcami komitatów (węgierska jednostka administracyjna, coś w rodzaju naszego województwa). Byli mianowani i odwoływani przez króla lub wysokiego rangą urzędnika królewskiego odpowiedzialnego za administrację większej jednostki terytorialnej w Królestwie Węgier. Pełnili funkcje administracyjne, sądownicze i wojskowe w jednym lub kilku komitatach.

³ Pożar Peczu miał miejsce w kwietniu 1387 roku (zdaję sobie sprawę ze swojego błędu i zapomnienia o nim wcześniej, poprawię to). Horvát i Palisnai napadli na miasto i spowodowali wielkie zniszczenia: spalili domy, klasztory i kościoły, jedynie zamek ocalał. Przyczyna ataku buntowników na Pecz nie jest znana.

⁴ O próbie nawiązania sojuszu z Turkami przez Jagiełłę wiemy właśnie z listu, który był odpowiedzią na ten wspomniany w tekście. W datowanym na 10 sierpnia 1394 roku piśmie Mircza zapewnia Jagiełłę, że jest niewinny temu, o co oskarża go polski król. Jak pisze Józef Skrzypek w pozycji "Południowo-wschodnia polityka Polski (1386-1399)": "W liście tym, pisanym dnia 10 sierpnia w Giurgiewie, adresowanym do Jagiełły, Mircza donosi, że otrzymał list Jagiełły z wyrzutami i oskarżeniem o niezachowanie tajemnicy przez doniesienie królowi węgierskiemu i panom węgierskim o tym, że Jagiełło wysyłał swoich posłów do Turków z propozycją zawarcia przymierza i wspólnej wojny przeciwko chrześcijanom i królowi węgierskiemu. Mircza zaprzecza kategorycznie tym posądzeniom, usprawiedliwiając się, że nic nikomu nie mówił, dodając przy tym zapewnienia o swej dla Jagiełły przyjaźni. Nie wysyłał żadnych listów ani do króla węgierskiego, ani do panów węgierskich, ani też nikomu o tym nie mówił, co nawet Jagiełło może sprawdzić, pytając się Węgrów. Przypuszcza jednak Mircza, że zdradzić tę tajemnicę mogli właśnie sami posłowie Jagiełły, kiedy udając się do Turków, przejeżdżali przez Węgry, i mogli o celu swojego poselstwa komuś mówić. Znając treść listu, postaramy się także z jej pomocą uzasadnić przyjęcie roku 1394 jako faktycznej daty wystawienia."

Dodatkowo: "Jeżeli analiza wszystkich źródeł historiograficznych wykazywała prawdopodobieństwo postawionej tezy, że Jagiełło w walce Turków z Zygmuntem nie stanął po stronie Zygmunta, to cytowany dokument wskazuje wyraźnie, że stosunki polsko-tureckie w końcu XIV w., ściśle mówiąc w okresie walk węgiersko-tureckich, istniały i skierowane były przeciwko Zygmuntowi."

⁵ Zygmunt po śmierci Tvrtka I chciał zdobyć Bośnię siłą i jednocześnie chciał, by wyprawa ta została uznana za krucjatę, a papież zaaprobował ten pomysł, ze względu na mieszkańców Bośni, a nie samego Dabišę. Król Bośni wprawdzie był katolikiem, ale znaczną część Królestwa Bośni zamieszkiwali wyznawcy serbskiego Kościoła prawosławnego oraz Kościoła bośniackiego (uznawanego za heretycki), których Zygmunt w liście do papieża nazywa "heretykami i schizmatykami".

⁶ Wacław IV odzyskał wolność w lipcu 1394.

 łac. Ja jestem Maria, król Węgier.

 łac. miastu i światu.

 Na dworze Marii Andegaweńskiej funkcjonował ispán i sędzia ds. Kumanów. Przez cały okres jej panowania u boku męża był nim niejaki Dezső Serkei, syn Benedeka.

¹⁰ Po polsku także Temeszwar, dziś Timișoara w Rumunii.

___

Witajcie, kochani!

Tak, jak obiecałam na insta, rozdział pojawia się we wrześniu. Ja ukończyłam wolontariat w urzędzie (gdzie otrzymałam bardzo pozytywną opinię i przekonałam się do swojego zawodu) i czeka mnie już tylko wynik rekrutacji na studia magisterskie. Pisałam ten rozdział niemal codziennie, także również dlatego jestem tak "szybka".

Przyznam szczerze, że początkowo miała być tu jeszcze jedna scena, jednak uznałam, że będzie ona lepsza w następnym rozdziale i w ten sposób rozdział będzie pełniejszy. Z tego też powodu ten rozdział jest nieco bardziej przejściowy, ale chociaż pociągniemy dalej 1394 – bo powiem szczerze, i mnie będzie ciężko pisać 1395. Zżyłam się bardzo mocno z tą opowieścią, ale na szczęście jest jeszcze korekta ;D

Sporo czas temu zaczęliśmy się naprawdę mocno obracać w wielkiej polityce i tego będzie coraz więcej. A w tym rozdziale objęcie przez Zygmunta władzy w Bośni i zemsta królowej, która w rzeczywistości jest tylko legendą, bowiem jeśli zajrzy się w dokumenty, to Maria więcej wspomina o Pálu Horvácie, a więc o biskupie i o ideowej stronie buntu. O wyczynach Jánosa Horváta wiemy więcej z dokumentów Zygmunta. Niemniej, inspirowałam się tą legendą, bo uważam ją za bardzo mocną i też prawdopodobną. Opis tego, co zrobiono z buntownikiem (a raczej opis tego, co mają zrobić z buntownikiem) wzięłam z kroniki Jánosa Thuróczi, który poświęca temu rozdział IV księgi V swojego dzieła. Podobny opis widnieje na serbskiej wiki; za to "klątwa" buntownika jest moją fikcją.

Zostawiam Wam miejsce na przemyślenia i mam nadzieję, że rozdział się spodobał!

Odmeldowuję się i do następnego! ❤️

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro