ROZDZIAŁ XXXIII: I ślubuję ci...

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


I ślubuję ci...

Pożoń, sierpień 1385


Od rana królowa Elżbieta miała migreny, a wcześniej źle spała, od kiedy jej dziecko wyraziło zgodę na ślub z luksemburskim barbarzyńcą. Długie, rozplątane, z lekka falowane włosy kobiety opadały jej na ramiona, kiedy w koszuli siedziała przy stole w swojej komnacie, opierając czoło na złączonych w pięści dłoniach. Starała się nie płakać, choć łzy napływały jej do oczu. Elżbieta pragnęła szczęścia swoich dzieci, jednak wpadła w okrutny wir polityki i najtrudniejszą, najniebezpieczniejszą grę, jaką mogła sobie wyobrazić. Wciąż słyszała coraz głośniejsze wołania na temat Karola z Durazzo, nieprzychylni jej byli w zasadzie wszyscy.

Kiedy tylko myślała, że jej córka miała pójść za Niemca, chciało jej się płakać. Ludwik się uparł, rozkochany w niemiecczyźnie, zapragnął lepszych stosunków z Karolem i wydał jej ukochaną córkę na hańbę życia z Zygmuntem. Elżbieta, choć nie wiedziała skąd, zobaczyła, że to człowiek zły, któremu szło wyłącznie o koronę. Próbował omotać ją słodkimi, pełnymi dobroci słówkami, jednak nie udało mu się.

Ludwik nie nauczył ją władania, musiała uczyć się na własnych błędach. Czy błędem było zaaranżowanie ślubu z Francuzem...? Istotnie, macierzyńska troska wręcz krzyczała do jej myśli, by to zrobiła, lecz w ten sposób zignorowała Lwa, który czyhał na potknięcie swojej ofiary...

Mokra ścieżka dla kropli zaczęła się tworzyć na jej policzku. Elżbieta pociągnęła nosem i jęknęła, słysząc nadchodzące kroki. Wkrótce drzwi się otworzyły, a po chwili królowa usłyszała głos Danieli:

— Pani! — Dwórka podbiegła do Elżbiety. — Mój Boże, co się stało? — zapytała przerażona.

Królowa spojrzała na nią zaszklonymi oczami.

— Moje dziecko idzie za... — Nie skończyła. Ilekroć pomyślałaby o Zygmuncie, głos jej się łamał, a oczy zachodziły nowymi łzami.

— Pani, trzeba się opanować... — powiedziała łagodnie Daniela. — Trzeba pakować kufry i ruszać do Budy...

— Kto tak powiedział? — zapytała cichym i słabym głosem Elżbieta.

— To nie jest teraz ważne, pani. Musicie się doprowadzić do porządku...

— Jak? — Odwróciła się, gromiąc dziewczynę wzrokiem. — Czy ty nie pojmujesz, co się dzieje?! Poświęcam szczęście własnej córki!

— Właśnie dla pani Marii musicie być uśmiechniętą i piękną. Nie wyobraża sobie, żeby jej ślub miałby się odbyć bez waszej obecności.

Elżbieta kiwnęła głową. Nie mogła zawieść swojej córki. Westchnęła ze smutkiem, po czym wstała i poleciła dwórce, by rozkazała pakować kufry i przygotowała jej suknię.



Przez korytarze węgierskiej warowni zmierzał do swojej komnaty Zygmunt w towarzystwie młodszego z synów jego stryja. Prokop z uwagą obserwował, co się dzieje, swoimi zamyślonymi oczami wodząc po murach i za okna. Dwudziestosiedmioletni morawski margrabia, nieco znudzony dworską etykietą i chętny do walki na miecze, odezwał się:

— Zapraszasz nas na swój ślub?

— A jakżeby inaczej? — Zaśmiał się Zygmunt, zerkając na Prokopa. — Marię widziałeś, prawda?

— Urodziwa z niej panna — przyznał, przypomniawszy sobie wygląd niewiasty. — Ale młodziutka jeszcze.

— Osiągnęła wiek sprawny — odparł młodszy z mężczyzn. — A z nią dostanę koronę... — dodał ciszej, zbliżając się do ucha kuzyna.

— Jej matka nie jest ci przychylna — Prokop uniósł brew. — Nie byłbym aż tak pewny zwycięstwa, Zygmuncie.

— Boże, kolejny, który mnie poucza! — westchnął teatralnie, unosząc oczy do góry. — Ha, jakbyś był taki mądry, jakiego zgrywasz, władałbyś Morawami sam.

— Milcz. — Prokop groźnie zmarszczył brwi. — Rudy Lisie... — zaczął, czekając na reakcję kuzyna. Zygmunt nigdy nie lubił swojego czeskiego przydomku. — ...omamiłeś już swym urokiem Andegawenkę? — Uśmiechnął się półgębkiem, widząc oburzoną minę kuzyna.

— Lis jeszcze jej nie uwiódł, Zygmunt już tak. — Posłał mu tryumfalny, aczkolwiek kpiący uśmieszek. — A zresztą, miłowanie jest w legendach i opowiastkach, które opowiada nam się w dziecięctwie. W polityce nie ma na nie miejsca, podobnie jak na sentymenty...

— A jednak jej rodzice kochali się szczerze.

— Jestem Luksemburgiem, nie Andegawenem. Ja nie stawiam na miłość i inne uczucia. Ja jestem po to, by rządzić i walczyć. — Wzruszył ramionami Zygmunt, dobitnie podkreślając ostatnie słowa.

Żebyś tylko się nie przeliczył... — pomyślał Prokop, spoglądając kątem oka na pewnego siebie kuzyna.



Zamoczyła pióro w kałamarzu, kierując wzrok na papier, który niedługo miał zapełnić się literami. Zbliżyła pióro, kreśląc ostrożnie pierwsze litery, mając od razu w głowie treść listu.

Najdroższa Jadwigo — zaczęła. Zaostrzona końcówka pióra skrobała delikatnie fakturę kartki, kiedy Maria pisała. — Tęsknię za dawnymi czasami, kiedy byłyśmy razem. Myślę o Tobie codziennie.

Zamyśliła się. W uszach ciągle słyszała głos Zygmunta, jak groził, że spali wszystko, co zbudował jej ojciec. Widziała ten szyderczy, pełen pogardy uśmiech, który zapewne przeciął jego usta, kiedy wypowiadał każde słowo. Starała się o tym nie myśleć, ale świadomość, że idzie za kogoś, kto zmusił ją do ślubu, napełniała ją strachem. Zamrugała oczami, starając się powstrzymać łzy, które napływały jej do oczu.

Mam nadzieję, że sprawujesz się w rządzeniu dobrze i że Cię słuchają. Na Węgrzech wciąż niespokojnie, boję się, że w końcu rebelianci doprowadzą do większych czynów aniżeli wzywanie do buntów, jak niezapomniany Palisnai w swojej Vranie.

Westchnęła, patrząc na napisane przez nazwisko buntownika. On i jego siostrzeńcy wciąż próbowali przekupić jak największą liczbę możnych, którzy by przeciwstawili się władzy królewskiej. Opadła na oparcie krzesła, starając się odpędzić ponure myśli. Po chwili, gdy głębszy wdech sprawił, że się prawie uspokoiła, na wpół drżącą ręką chwyciła znów pióro i zaczęła kreślić kolejne litery, a z nich słowa.

Boję się, Jadwigo. Moje małżeństwo z księciem Ludwikiem nie dojdzie do skutku, Zygmunt bowiem przeprowadził oblężenie Pożonia, gdzie obecnie jestem. Byłam bez szans na stawianie oporu, musiałam się poddać. I tak stanę z nim na ślubnym kobiercu. Ojciec chciał tego małżeństwa, ale matka nie. Jadwigo, ja znam Zygmunta. On nie chce mnie, on chce mojej korony...

Maria przez dłuższy czas wpatrywała się w ostatnie słowa. Napisała i zobaczyła bolesną prawdę, która ponownie sprawiła, że jej oczy zaszły łzami. Zawarła powieki, opierając się o lewe ramię. Nigdy tyle nie trwało pisanie listu, ale im więcej przelewała swoich myśli na papier, tym bardziej przerażało ją, że nie może nic zrobić.

Liczę, że chociaż Ty, moja najdroższa i najmilsza siostro, będziesz szczęśliwa — napisała, a potem podpisała się. Odsunęła się od listu, z rozżarzonymi od łez oczami sięgnęła po piasek do posypania inkaustu. Przez chwilę beznamiętnie wpatrywała się w papier, by zaraz złożyć list i sięgnąć po lak wraz z pieczęcią, na której widniały wszystkie jej tytuły.

Maria, Dei Gracia...¹

Widziała też tam sylwetkę postaci, która była nią. Siedziała na tronie, w jednej ręce trzymając berło, w drugiej zaś jabłko królewskie. Na jej głowie o włosach rozpuszczonych i długich, widniała królewska korona. Ubrana była w długą suknię i płaszcz koronacyjny.

Jej uwagę zwrócił napis, który wymieniał tytuły. Bliżej jej sylwetki, nad lewą stroną tronu widniał tytuł Regina. Westchnęła. Dla mojego ludu zawsze będę królową... — pomyślała, przykładając pieczęć do laku.



Orszaki ruszyły w kierunku południowym, obładowane skrzyniami i pełne wielkich kosztowności. Maria wraz z przybocznymi, matką i palatynem, ruszała do Budy. Za nimi jechali Luksemburczycy z Zygmuntem na czele. Dzień był pochmurny, chłodny, jakby nie letni, a prędzej jesienny. Maria siedziała w kolebie, uważnie obserwując sytuację poza pojazdem. Nie odzywała się ani słowem, a przede wszystkim nie patrzyła do tyłu. Zobaczyłaby tam tryumfującego Zygmunta, którego rude włosy powiewały na wietrze. Z nim jechało dwóch niższych, ale starszych od niego mężczyzn, jeden o delikatnej, ale naznaczonej śladami wojaczki twarzy, a drugi o ponurym wyglądzie, który dodatkowo potęgowały jego czarne włosy i posiadany zarost.

— Mario? — Matka położyła jej dłoń na ramieniu. — Wybacz mi... Chciałam dla ciebie dobrze...

— Wiem, matko. — Czternastolatka spojrzała na rodzicielkę. — Ale prawo natury mówi, że wygrywa silniejszy...

— Córeczko... — Elżbieta zbliżyła się do ucha dziewczyny. — Bądź silna, bądź królem. Zygmunt myśli, że cię złowił na te swoje piękne oczy...

Maria uśmiechnęła się delikatnie.

— Nigdy nie dam się złowić. — Zaśmiała się cicho. — Nie jestem rybą, żeby mnie łowił!

— Miłowanie jest dla wszystkich, ale... — Elżbieta spuściła oczy, odsuwając się od córki. — Nie wiem, czy Zygmunt ci je da... To trudny człowiek, będziesz miała z nim wiele problemów...

Andegawenka kiwnęła głową.

— Niestety i ja to wiem, matko. — Ponownie odwróciła głowę do Bośniaczki, spoglądając na nią swoimi wielkimi, brązowymi oczami. — Lecz nie czas o tym rozprawiać, trzeba mi gotować się do ślubu...



Buda, 15 sierpnia 1385


Od godziny Maria stała w miejscu, a wokół niej dwórki poprawiały jej suknię. Wyszyta w delikatne koronki, była jasnobłękitna, zdobna w perły i złote nici. Suknia była w miarę luźna, choć związana na sznurki i guzy z tyłu. Rękawy, które opinały ręce Marii, miały drobne perełki co równą odległość. Poły sukni były zwieńczone tymi samymi perełkami, które zdawały się świecić, kiedy ona się poruszała. Długie włosy Andegawenki opadały jej na ramiona, ułożone swobodnie. Miała na głowie piękny welon, który podtrzymywała jej prywatna korona.

— Pani, jesteś wspaniała — rzekła Zofia, przyglądając się Marii. — Ale na twą szyję przydałby się wisior... Najlepiej delikatny...

Zaśmiała się cicho, usłyszawszy słowa przyjaciółki.

— Niech najpierw wszystko zostanie poprawione w sukni, potem zajmiemy się wisiorem.

Gdy dwórki skończyły układać suknię i dopinać, dowiązywać wszystko, Zofia podeszła do Marii z kuferkiem, w którym znajdowała się część biżuterii władczyni. Wyciągnęła zeń srebrne cacuszko, zdobne w perły i przymierzyła do szyi Andegawenki. Po chwili pokręciła przecząco głową z zabawnym grymasem na twarzy i zaczęła szukać następnego wisiora, który godnie by się reprezentował na szyi władczyni w jeden z najważniejszych dni jej życia, jeżeli nie najważniejszy.

Kiedy tak wyciągała różne wisiory ze skrzyneczki, drzwi komnaty tak nagle się otworzyły, że niewiasty nie mogły zareagować. Stało się. Pan młody zobaczył panią młodą. Zygmunt wpatrywał się w Marię z lekkim uśmiechem, a potem położył swoją dłoń na piersi i skłonił głowę.

— Gwiazdy nie miały nigdy takiego blasku, jaki ty wokół siebie dziś roztaczasz — powiedział, zobaczywszy nagle, że dwórki zaczynają osłaniać Marię. — Wy przesądne niewiasty, już i tak ujrzałem mą przyszłą żonę... — Na jego twarz wpełzł pełen litości i kpiny uśmieszek.

— Dziękuję, Zygmuncie. Jednak ja wolałabym, żebyś mnie więcej nie oglądał, zanim staniemy przed Bogiem i nie złączymy się węzłem małżeńskim. — Posłała mu delikatny, aczkolwiek wymuszony uśmiech.

Pokręcił głową, cicho się śmiejąc.

— Dla ciebie wszystko, moja królowo... To znaczy, królu. — Kiwnął jej głową i wyszedł z pomieszczenia, nawet nie mówiąc, po co przybył.

Dwórki rozsunęły się, jedne bardziej przejęte, drugie mniej. Uśmiechały się dobrotliwie, patrząc na zamknięte drzwi. Niektóre zdawały się być zauroczone słowami Zygmunta, jednak Zofia patrzyła na to wszystko bardzo sceptycznie. Maria tymczasem wpatrywała się daleko przed siebie. Minę miała spokojną, oczy rozszerzone, jak zawsze, kiedy zapatrywała się gdzieś. Była jednak bledsza niż wcześniej, przejęła się bowiem wejściem Zygmunta do jej komnaty.

— Zobaczył mnie... — wyszeptała do siebie. — Nieszczęście...



W kościelnej ławie siedziało dwóch mężczyzn. Jeden na klęczkach modlił się, wspierając czoło na złączonych dłoniach. Czarne włosy miał zaczesane do tyłu, ale pojedyncze kosmyki opadały mu niżej. Drugi zaś siedział, kątem oka spoglądając na przejście między rzędami ław. Kościół zaczął powoli się zapełniać. Przystrojony bardziej niż zwykle, na większą chwałę Bożą. W końcu ślub władczyni Węgier jest wydarzeniem wyjątkowym i trzeba było to ukazać.

Tymczasem w stallach zasiadła matka oblubienicy. Ubrana w złotą suknię z czerwonymi wstawkami Elżbieta wyglądała wspaniale, jej długie włosy zostały związane w piękny warkocz z wplecionymi weń nićmi, a na głowie miała czepiec pod kolor, zdobiony wielkim rubinem na środku. Dalej zebrało się możnowładztwo, duchowieństwo, aż w końcu do środka wszedł pan młody, przeżegnał się i ruszył na przygotowane dla siebie, wyściełane aksamitem krzesło.

Zygmunt, zobaczywszy kuzynów, uśmiechnął się do nich lekko, a potem uklęknął i począł się modlić. Miał na sobie jasnoczerwoną tunikę, wyszywaną w złote pnącza, przepasaną pasem z klamrą w kształcie lwa. Na to miał adamaszkowy, złotawy kubrak, który dobrze na nim leżał. Ciżmy miał czerwone, zdobne w te same pnącza, co strój.

— Boże, wraz z żoną, daj mi koronę... — rzekł w modlitwie. Zamknął oczy, nie zwracając uwagi na szmery, jakie towarzyszyły dworzanom i dwórkom, którzy zasiadali w ławach. Aż nagle wstał i otrzepał kolana, zasiadając na krześle.

Zabrzmiał chorał. Ceremonia powoli się zaczynała, a Zygmunt już czekał tylko na przyszłą żonę.



Stali pod ołtarzem, wraz z duchownym, który kazał podać im sobie dłonie. Luksemburczyk uśmiechnął się do Marii, a ona spuściła ciemne oczy. Złapał lekko jej palce, dziwnie chłodne i delikatne, a następnie spojrzał na nią. Przez chwilę wyglądał, jakby był zafascynowany jej osobą, jednak tak nie było. Walczył o koronę, nie o Marię...

Biskup nagle zaczął mówić:

— Królu, jako osoba dorosła i w pełni świadoma swoich decyzji, przysięgniesz teraz w obecności Boga i świadków wierność twemu przyszłemu mężowi. Powtarzaj za mną: Ja, Maria, król Węgier, córka Ludwika i Elżbiety...

— Ja, Maria, król Węgier, córka Ludwika i Elżbiety...

— Biorę sobie ciebie, Zygmuncie, synu Karola i Elżbiety za męża...

— Biorę sobie ciebie, Zygmuncie, synu Karola i Elżbiety za męża... — Maria patrzyła w mu w oczy, kiedy mówiła. W jej oczach można było wyczytać obawę.

— I ślubuję ci miłość...

— I ślubuję ci... miłość... — Przez chwilę łamał jej się głos, ale nie chciała dać po sobie tego poznać. Bała się. Zarówno przyszłego życia, jak i stojącego przed nią Luksemburga.

— Małżeńską wiarę... I że cię nie opuszczę...

Pobladła i zawahała się, jednak poczęła ponownie powtarzać słowa przysięgi:

— Małżeńską wiarę... I że cię nie opuszczę...

— Aż do śmierci.

— Aż do śmierci...

— Tak mi dopomóż, Panie Boże Wszechmogący, w Trójcy Jedyny i wszyscy święci.

Powtórzyła, z obawą w głosie. Nadszedł czas przysięgi Zygmunta — ten zaś mówił bez zająknięcia, tonem pewnego siebie młodego mężczyzny. W trakcie wypowiadania przyrzeczenia patrzył w oczy Marii, a w jego tęczówkach, jak zresztą zawsze, czaiło się coś niepokojącego.

— Mariaż został zawarty — rzekł biskup, gdy Zygmunt skończył mówić ostatnie słowa przysięgi.

Luksemburczyk uśmiechnął się do Andegawenki.

— Jesteś moją żoną — powiedział cicho, jak gdyby był nią zauroczony.



Na uczcie grała muzyka i ciągle donoszono nowe potrawy, ale królowa Elżbieta ledwo skubała to, co roznoszono. Choć trwało wesele jej córki, Bośniaczka była smutna i przygaszona, jakby nieobecna. Dookoła trwała zabawa — dwórki i dworzanie, delegacje z zagranicy, wszyscy śmiali się i opowiadali żarty, Jodok pił z Prokopem miód, skłóceni na co dzień bracia śmiali się teraz, gdy rozmawiali między sobą w języku czeskim.

Tymczasem Maria i Zygmunt wstali od stołu, rozchodząc się w przeciwne strony. Wyszli na środek sali i kiwnęli sobie głowami. Stali tak naprzeciwko siebie — on pewny siebie, jak ten ogień, spoglądający niebieskimi oczami po ludziach, ona — drobna i delikatna, z lekka zniechęcona i przestraszona. Spoglądali na siebie — Maria wiedziała, że Zygmunt dopiął swego — zdobył węgierską koronę, od której tak bardzo chciała go odsunąć jej matka. Luksemburczyk zaś winszował sobie w duchu, że Andegawenka wraz z koroną Węgier są już jego...

Muzyka zabrzmiała i para młoda zbliżyła się do siebie na odległość lekko ugiętej, wyciągniętej ręki. Taniec zaczął się ze strony Marii dygnięciem, a ze strony Zygmunta — ukłonem. Ruszyli — ona na prawo, on na lewo, potem odwrotnie. Cały czas w oczach jej wysokości czaił się lęk, a u margrabiego — pewność siebie. Wyciągnęli ku sobie dłonie i złączyli je. Ich palce splątały się w dziwnej igraszce, gdy ruszyli w tan, patrząc na siebie. Podskakiwali równomiernie w takt muzyki. Wtem rozłączyli dłonie i oddalili się od siebie, poczynając osobne, delikatne ruchy. Unosili się na palcach, kręcąc się wkoło...

W tańcu Maria była delikatna i spokojna, ale przejęta. Jasna suknia wirowała, gdy władczyni wykonywała obroty. Zygmunt zaś zdawał się wybuchnąć jakimś gwałtownym ruchem, jak płomień ognia, aczkolwiek nic takiego się nie stało. Tańczył wytrwale, przestrzegając ruchów.

Ponownie zbliżyli się do siebie i złączyli dłonie, a rudowłosy spojrzał żonie w oczy.

— Nie lękaj się... — szepnął, lecz ona nie odpowiedziała.



Ciemna noc nastała, skończono się bawić i było pewne, że dojdzie do zbliżenia między małżeństwem. A przynajmniej było to pewne dla Zygmunta, któremu właśnie sługa wiązał złote nici u koszuli. Zygmunt podniósł głowę do góry, teatralnie wodząc oczami po sklepieniu komnaty. W pomieszczeniu siedzieli jeszcze jego kuzyni, a raczej... Przytomny był tylko Jodok, Prokop bowiem już drzemał prawdopodobnie ze zbyt dużej ilości wypitego miodu.

— No, Lisku... — ozwał się kpiąco Jodok. — Śliczny jesteś, ale przygładź nieco to rude futro! — Spojrzał wymownie na jego fryzurę, która była rozczochrana.

— Pilnuj swego nosa — odparł Zygmunt, krzywiąc się. — A najlepiej zawrzyj usta, bo Prokop jeszcze spadnie z krzesła...

Jodok spojrzał na brata. Ten, uśpiony, opierał się głową o oparcie krzesła, na którym półsiedział, półleżał. Potrząsnął głową, wywracając oczami.

— Ty lepiej patrz, ażeby Maria była w komnacie... — Uniósł brew, uśmiechając się półgębkiem.

— Na pewno jest. — Zygmunt uśmiechnął się, dając kuzynowi znać, że nie ma się czym martwić. W tym czasie sługa zawiązał mu koszulę i skłonił się przed swoim panem, wychodząc najciszej, jak się dało.

Jodok wstał, podchodząc do syna Karola. Zmierzył go swoimi oczami i, choć niższy, mężczyzna zdawał się trochę traktować młodszego od siebie Zygmunta nieco z góry. Spojrzał na niego, krzywiąc się, ni to w uśmiech, ni to coś innego.

— A co będzie, jak nie zostaniesz królem?

— Nie dopuszczam takiej możliwości. — Lekki ton głosu Zygmunta zaczął się łamać.

— Upór często popłaca, ale... — Jodok spojrzał na swoje palce, na których błyszczały pierścienie. — Ale nawet na to trzeba mieć umiar. Jesteś tu obcy, musisz budować sobie pozycję. Cóż z tego, że się ożeniłeś z Marią?

Zygmunt odwrócił się do niego, marszcząc z lekka brwi i czoło.

— Co masz na myśli? — zapytał.

Jodok zaśmiał się krótko.

— Nie wierzę, że tego nie widzisz — odparł, uważnie patrząc na Zygmunta. — Węgrzy ciągle wspierają Karola, stabilizacja jest wyłącznie pozorna, a królowa-matka nie jest ci przychylna... Tak samo jest w Czechach, u Wacława... Ile razy grożono mu detronizacją?

— A jednak na tronie się trzyma — rzekł Zygmunt. — Może tak samo będzie z Marią?

— Maria to niewiasta! — Jodok zbliżył się do stryjecznego brata, nie chcąc budzić śpiącego Prokopa. — A jej matka jest tak niepopularna, że to tylko kwestia czasu, aż je obalą... Do tego jeszcze ten jej wierny Garai... Widziałeś, jak na niego patrzą? Jak gdyby chcieli go rzucić sępom na pożarcie...

Zygmunt zamilkł na chwilę, zastanawiając się nad słowami kuzyna. Miał rację, ale siedemnastolatek nie chciał mu jej przyznać. W tym momencie rozległo się głośne pukanie, które mało tego, że zbudziło dotąd drzemiącego Prokopa, to było dość uporczywe. Pan młody skrzywił się i odwrócił, mówiąc krótkie:

— Wejść.

Do środka wszedł zaaferowany sługa, ten sam, który wiązał mu wcześniej koszulę.

— Królowa Elżbieta, panie... — zaczął, wahając się. — ...nie godzi się na noc poślubną.

Zygmunt zmarszczył brwi.

— Co takiego?! — zapytał zirytowany, mając wrażenie, jak gdyby po długich staraniach o względy niewiasty został odrzucony i, mało tego, spoliczkowany. — Jak to?!

— Królowa się nie zgadza.

Luksemburczyk zacisnął pięści i zęby, próbując się opanować. Już gotował się w nim szał gniewu, który mógł okazać w najbliższej chwili. Przypomniał sobie jednak, że nie ma na Węgrzech żadnej władzy... Odprawił sługę, kiwając głową i odwrócił się do kuzyna, który założył ręce na piersi i wpatrywał się w niego z pełnym kpiny uśmiechem.

— Nie dopuszczasz takiej możliwości, tak...? — Jodok uniósł brew, próbując się nie zaśmiać.

— Zejdźcie mi z oczu! — wykrzyknął Zygmunt, nad którym gniew powoli przejmował kontrolę. — Poszli stąd! — Pokazał im drzwi. Oczy pociemniały mu ze złości. — Chcę zostać sam!

Jodok jeszcze raz posłał mu złośliwy uśmieszek, po drodze zabierając na wpół przytomnego Prokopa ze sobą. Kiedy tylko drzwi się zamknęły, Zygmunt podszedł do stołu i rąbnął w niego pięścią, krzycząc.

— Niech by ją... — Nie skończył, wściekłym wzrokiem wodząc po ścianach.



Elżbieta Bośniaczka, zadowolona z odmowy nocy poślubnej, siedziała w swojej komnacie, pijąc zioła na lepszy sen. Wpatrywała się w kominek, gdzie palił się jeszcze ogień. Patrzyła w taniec płomieni, z uśmiechem satysfakcji na ustach.

Dobrze zrobiłam — pomyślała. — Niedopełnione małżeństwo.. Zawsze można starać się o unieważnienie...

Wtem do jej komnaty zapukano. Otrząsnęła się z rozmyślań, spoglądając ze zdziwieniem na drzwi. Jednak pozwoliła wejść do komnaty. W drzwiach pojawił się palatyn. Mężczyzna skłonił głowę i, patrząc uważnie na królową, rzekł:

— Pani, złe wieści. Karol z Durazzo ruszył z Neapolu na Węgry.


Trochę musieliście poczekać, ale chyba nie było źle, prawda? :D Łapcie dziś ślubny rozdział!


¹ Maria, Dei Gracia... — z łaciny: Maria, z Bożej Łaski... — taki napis znajdował się na każdej pieczęci. A ta, z której brałam wzór do opisu... Wkleję Wam link w komentarzu :)


Mam nadzieję, że rozdział się spodobał!


EDIT: wszelkie charaktery/wyglądy postaci są wytworem mojej wyobraźni. Nie chcę, żeby ktokolwiek "kradł" je do swoich publikacji. Wszelkie prawa do "Marii, króla Węgier" są zastrzeżone dla mnie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro