Rozdział 4: Zapoznanie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Obudził mnie dźwięk tłuczonego szkła i zduszony krzyk. Powoli wstałem i ruszyłem w stronę kuchni, rozmasowując kark obolały od spania w fotelu. Przyspieszyłem słysząc głośny, urywany oddech.
Na wyłożonej kafelkami podłodze klęczała moja tymczasowa lokatorka. Trzymała lewą dłoń jak najdalej od siebie, a po policzkach spływały jej łzy.
Czym prędzej popędziłem po apteczkę i po chwili klęczałem naprzeciw dziewczyny. Skrzywiłem się widząc grube odłamki szkła wbite w skórę i kapiącą krew.
- Z-zabierz to-o! - łkała trzęsąc się.
Podałem jej tabletkę przeciwbólową, którą szybko spożyła. Złapałem szczypce i zabrałem się za wyciąganie fragmentów. Starałem się robić to jak najdelikatniej, ale i tak krzywiła się i syczała z bólu. Serce krajało mi się, gdy widziałem, jak ta mała istotka cierpi, więc postanowiłem zająć jej myśli rozmową.
- Jak masz na imię? - zapytałem dalej pozbywając się odłamków.
Chwilę trwało, zanim dotarły do niej moje słowa - cóż się dziwić, to było jak operacja na żywca.
- M-mothyave. Dekarei Mothyave.
- Wow! - zaśmiałem się nieadekwatnie do sytuacji. - Przedstawiłaś się jak Bond. - spojrzała na mnie, najwyraźniej nie rozumiejąc. - Wiesz: "Bond. James Bond".
Kąciki jej ust zadrżały, lecz po chwili wykrzywił je grymas, gdy przeczyściłem rany wodą utlenioną. Zabandażowałem dłoń niezdary i podniosłem się na proste nogi, przyciskając dłoń do krzyża. Ech, siedząca praca nie wpływa dobrze na kręgosłup - nie skończyłem jeszcze dwudziestegoósmego roku życia, a plecy bolą mnie jak jakiegoś staruszka.
Podałem jej rękę, pomagając wstać. Podążyła do salonu, który jednocześnie był moją sypialnią, z ranną kończyną przycisnięta do ciała. Usiadła na krańcu łóżka ze zbolałą miną, a ja klęknąłem przed nią, obejmując jej twarz dłońmi. Otarłem łzy cieknące po policzkach. Lekko otworzyła oczy i uśmiechnęła się leciutko, z wdzięcznością.
Warto tu dodać, że nie czułem do tej małej, samotnej istoty żadnych nieodpowiednich uczuć. Traktowałem jak bliską mi osobę - córkę lub młodszą kuzynkę. Jak skrzywdzonego człowieka, dziecko, któremu należy pomóc.
Powoli uniosłem ręce i palcami rozchyliłem jej powieki. Jej niezwykłe oczy śniły mi się po nocach, nawiedzały myśli. Tonąłem w czarnych źrenicach, a świat przysłaniały mi tęczówki o kolorze, który nie powinien występować.
- Jak...Jak one mogą istnieć? - spytałem przerywają otaczającą nas ciszę.
Spojrzała na mnie z góry, a jej usta wygięły się w mały, pogardliwym uśmieszku.
- Głuptasie, dowiesz się w swoim czasie. Ponieważ... - wyszeptała, opierając głowę na moim ramieniu i przybliżając twarz do ucha. - ...wybrałam Cię, Nickolasie Fris.
Przytuliłem ją, sam nie wiem dlaczego. Po prostu to zrobiłem.
Moją głowę zaprzątała jedna myśl. Nie pytałem się, skąd zna moje imię i kim jest. Myślałem tylko o jednym. Jej pusty wzrok przejżał mnie, przerażał, jakby wiedział, co tłucze mi się po mózgu.

Wybrała mnie...do czego?

~~~~~~~~~~
Przepraszam, że rozdział tak późno, ale...tego...święta Wielkanocne!
*szczęśliwa, że ma wymówkę na lenistwo*

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro