10. Orki z Majorki

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Lucyfer

Myślałem nad tym niesamowicie długo, siedząc z Raulem na piwie w piekielnym barze. Koleś nie próbował mnie ustawiać, gdyż za bardzo się bał, jednak dzięki jego głupim tekstom zrozumiałem, że powinienem wrócić i dopilnować własnej rodziny. Nie można wiecznie uciekać, prawda? Przecież wszystkie problemy zawsze wychodzą wtedy, kiedy są najmniej oczekiwane. Dobijają, robią wszystko, byleby zgnieść człowieka na drobny mak. Dlatego właśnie postanowiłem zagospodarować dla nas wszystkich kolejny urlop. Może dzięki niemu będziemy w stanie bardziej się porozumieć. Majorka wydała mi się idealnym miejscem, zwłaszcza że nie jest położona od nas jakoś bardzo daleko, w porównaniu z USA, gdzie gościliśmy ostatnim razem podczas naszej podróży.

                                                                                  ***

Aurora stoi w osłupieniu, kiedy to z pokoju, w którym była wychodzi jeszcze Ezekiel. Marszczę czoło, zastanawiając się, co u licha, oni robili w jednym pomieszczeniu z zasłoniętymi roletami.

– A co wy tam robiliście? – pytam zainteresowany, spoglądając podejrzanie na mojego przyjaciela. Wygląda na naprawdę przerażonego, co tylko potęguje we mnie obmyślanie kolejnych, czarnych scenariuszy. A może... nie! Wykluczone. Przecież wie, że Aurora jest nietykalna i nie ma prawa dotknąć jej w żaden nieodpowiedni sposób. Wiem, że są dość blisko w znaczeniu przyjaźni, ale łapy precz, jeśli chodzi o związki. Ona. Jest. Moja.

– Rozmawialiśmy – oznajmia szybko Aurora, uśmiechając się szeroko. Nie wygląda na taką, która kłamie. A nawet jeśli to robi, zawsze wiem kiedy. Akurat ta kobieta nie potrafi kłamać i cudem jest to, jak świetnie ukrywała swoje emocje podczas wizyty jej rodziców w rezydencji.

– Dlaczego tutaj? – ponownie zadaję pytanie, by dowiedzieć się czegoś konkretnego. Obydwoje zerkają na siebie, po czym Aurora znów uśmiecha się szeroko. No mi do śmiechu ani trochę nie jest... Zaraz zagotuję się ze złości, ale tego lepiej niech nie wie, bo jeszcze dowiem się tyle, co nic.

– Bo tu jest dość ustronnie, a to była bardzo poważna, wymagająca prywatności rozmowa. Wiesz, mój drogi, nie o wszystkim faceci mogą rozmawiać. Niektóre rzeczy mężczyzna musi załatwić z kobietą – oznajmia Aurora, nabierając poważnego tonu prawdziwego mówcy. O, no proszę, to Ezekiel i moja dziewczyna mają jakieś sekrety. Toż to miód na serce Diabła! Uwielbiam tajemnice, więc to będzie przyjemność odkrywać ich.

– Załatwiać z kobietą... Brzmi dwuznacznie, lecz na ten moment nie będę wnikał. Pozwolisz, że teraz my załatwimy pewne sprawy? – Uśmiecham się złośliwie, wiedząc, jak moja propozycja brzmi.

– Chcesz iść razem do łazienki?

– To wiecie, lepiej będzie, jeśli zostawię was samych. Naprawdę nie mam ochoty słuchać tych sprośnych żarcików! – woła Ezekiel, podnosząc ręce ku górze, po czym szybko wychodzi z korytarza. Nie chcę teraz pytać o ich rozmowę, a wolę skupić się na mojej, dość interesującej propozycji.

– Chodźmy. Czas przedyskutować nasz wyjazd.

– Ale czemu? Czemu chcesz wyjeżdżać? Myślisz, że w moim stanie to odpowiednie? – Pytanie Aurory powoduje, że zaczynam zastanawiać się nad odpowiedzią. W jej stanie? A co z jej stanem jest złego? Oczywiście, nie jest do końca sobą. Nawet nie ma człowieczej duszy, ale przecież zachowuje się poprawnie, nie ujawnia zbyt wielu nadprzyrodzonych cech i chyba nie chce tego robić, więc pójdzie nam łatwiej w przyzwyczajaniu jej do nowego życia.

Uśmiecham się czule, dotykając jej ramion. Taka biedna, niewinna i niesforna dziewczynka, stojąca przede mną pełna obaw i strachu w oczach. Właśnie tej Aurorze oddałem swoje serce i duszę, która nie jest taka zła, jak wszyscy myślą. Ja naprawdę potrafię kochać. Choć nie przyznaję się do tego, tak właśnie jest. Oddanie komuś cząstki siebie jest najpiękniejszą rzeczą, jakiej kiedykolwiek dokonałem. I zrobiłbym to jeszcze raz, gdyby tylko nadarzyła się okazja.

– Będzie dobrze. W końcu nie teleportujesz się niepotrzebnie, nie leczysz innych dotykiem i nie wnikasz w cudze myśli. Wszystko jest na swoim miejscu, gdyż nie używasz swojego daru – mówię troskliwie, prowadząc ją w stronę pokoju Candidy. Liczę, że dziewczyna wróciła w pełni do swojego charakteru i jedyne, co zrobi po dowiedzeniu się o wyjeździe, to uściska mnie i rzuci jakiś głupi komentarz. Jeśli jednak nie... będę musiał się zastanowić, co jeszcze zrobić, by była w stu procentach sobą.

– CO?! To ja tak mogę? – pyta z niedowierzaniem Aurora, piorunując mnie spojrzeniem. O, to tego Gabriel jej nie powiedział przed swoją ucieczką? Mam nadzieję, że teraz Magdalena daje mu za to kosza. Powinien wprowadzić mą kobietę w świat, w jakim jemu przyszło żyć, ale jeśli tego nie zrobił: oberwie przy pierwszej okazji zejścia do nas, do Marsheland.

– Oczywiście, że możesz, ale nawet nie próbuj! To znaczy... jeszcze nie teraz. Najpierw powinnaś się oswoić ze swoją nową naturą. Przed wyjazdem kosztowanie nadprzyrodzonych zdolności, nie jest niczym odpowiednim. Kiedy wrócimy, będziesz mogła zrobić, co tylko zechcesz, ale nie dziś. I nie jutro! – ostrzegam ją tuż przed sypialnią Candidy.

Aurora kiwa entuzjastycznie głową, a ja w duchu karcę się, że akurat dzisiaj powiedziałem jej o tych wszystkich możliwościach, które stoją przed nią otworem, będąc aniołem, wysłannikiem Boga. A to w sumie zabawna kwestia. Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że Aurora Vino miałaby być aniołem – wyśmiałbym tę osobę, jednak teraz... stało się to istną rzeczywistością.

Pukam trzy razy, nim wchodzę do środka. Candida owinięta jest w swój koc z Avengersów, nucąc jakąś piosenkę, zapisując coś w notesie na łóżku. Typowa nastolatka. Ściągam z jej uszu słuchawki, pokazując, że wraz z Aurorą chcemy porozmawiać.

– Ach, jasne, siadajcie. Aurora... – zaczyna Can, lecz kobieta przerywa jej machnięciem ręki. Dla mojej córki to znak, by lepiej przymknęła jadaczkę, nim powie za dużo.

– Nie teraz, proszę. Będziemy mogły porozmawiać jeszcze nieraz, ale teraz posłuchaj ojca.

– Postanowiłem, że zrobisz sobie dłuższy urlop od tej szkoły we Francji i pojedziemy wspólnie na Majorkę. Co ty na to? – pytam, i choć spodziewałem się całkowicie innej reakcji ze strony Candidy, uśmiecham się najszerzej, jak tylko potrafię. W końcu jestem dobrym tatą, tak? Muszę przynajmniej zachowywać pozory.

– To mnie zaskoczyliście...

– Domyślam się, jednak wystarczy tylko twoja zgoda, a jeszcze dziś ruszamy – oznajmiam wesoło, starając się zmienić nastawienie córki. Aurora również uśmiecha się, kiwając do przyjaciółki. Candida mimo wszystko pozostaje niewzruszona tą propozycją i wzrusza ramionami, unikając naszego spojrzenia. Wlepia wzrok w notes, słuchawki, koc, byleby nie patrzeć na nas swoim smutnym, obłąkanym spojrzeniem.

Sądzę, że powinna zostać sam na sam z Aurorą. Zawsze świetnie się dogadywały i na pewno potrzebują teraz tej rozmowy, zwłaszcza, że Candida często słuchała rad swojej starszej przyjaciółki, uważając ją za wielki autorytet. Chciała po prostu być jak ona, robić to, co ona, być tak samo dobra, tak samo wyrozumiała, życzliwa i sympatyczna. Jednak moja córka to moja córka i nie potrafi zgrywać wielkiej świętoszki jaką jest Aurora. Ta dziewuszka ma wrodzone alter ego tatusia. No i cóż to z taką poradzić, jak tylko się cieszyć, że mam tak wspaniałą córkę?

Nic nie mówię, lecz szybko zabieram swój boski tyłek, ruszając do wyjścia. Zostawię je same, poczekam na Aurorę i z pewnością jeszcze dziś ruszymy na Majorkę, na cudowną wyspę, gdzie znów staniemy się jedną, spójną drużyną, a nie pokracznymi wrogami.

Aurora

Domyślam się, że Lucyfer próbuje w ten sposób pomóc Candidzie jeszcze bardziej się otworzyć, a ja postanawiam wykorzystać, że czmychnął gdzieś, i dopytać przyjaciółkę o tak wiele spraw, które nurtują mnie od tego feralnego ranka. Naprawdę jest mi żal Can oraz tego jak cierpi. Pragnę jej pomóc, zapewnić szczęście i radość, jednak nie potrafię. Lucyfer również nie potrafi. Dlatego musimy zrobić wszystko, aby poczuła się dobrze w roli człowieka. By pokochała życie, które dostała w zamian za moją duszę.

Spoglądam smutnym wzrokiem na równie smutną dziewczyną, starając się skupić swoje myśli na pozytywnych aspektach bycia człowiekiem. Jeśli wytłumaczyłabym je Candidzie, może i ona zmieniłaby nastawienie? Warto spróbować.

– Tak bardzo cię przepraszam, Auroro. Jestem taką idiotką! I wierz mi, nienawidzę się za to tak bardzo, że mogłabym skoczyć z mostu i wcale nie próbowałabym się ratować ... – oznajmia Can, przerywając moje rozmyślania. Przerażona jej słowami otwieram szerzej oczy. Nie takiego wyznania spodziewałam się po tej dziewczynie, jednak właśnie dzięki tym słowom rozumiem, że to jest moja przyjaciółka i jej charakter. To ona w stu, a może i nawet dwustu, procentach.

– Nawet tak nie mów! – wołam, szturchając ją w ramię.

– A jak mam mówić? Zniszczyłam twoje życie, narobiłam tylu szkód, chcąc zaspokoić moją ciekawość i cel, który okazał się tylko nastoletnim pragnieniem. Chciałam poczuć się jak człowiek i myślałam, że to jest moje największe marzenie. Aby być jak ty, lecz rzeczywistość okazała się inna. Naprawdę nie radzę sobie. Nie chcę tego Paryża. Nie chcę szkoły i tych okropnych znajomych...

– Ale co takiego się dzieje, Can? Coś się stało? Ten Julian...

– To tylko kolega. Byliśmy na jednej imprezie, to wszystko. Wiesz, gdybym była bardziej uparta, to może polubiłabym tę szkołę, ale lubię wydziwiać, i tym razem również nie pasuje mi nic. Kocham malować, rysować i rzeźbić, jednak... Ja nie potrafię ci tego wytłumaczyć, Auroro. Po prostu nie umiem być człowiekiem z krwi i kości. Załamuję się przy pierwszym uderzeniu, czy głupim szturchnięciu, jakbym umierała. Boję się przechodzić przez ulice, boję się pływać...

– Może potrzebujesz jeszcze trochę czasu do przyzwyczajenia się? Can, to dla ciebie coś nowego. Sama wiesz, jak to było ze mną, gdy dowiedziałam się o waszym świecie. Nie potrafiłam przyswoić sobie tej wiedzy, po czym stałam się jedną z was. Siedziałam w Piekle, jako demon, a teraz żyję sobie jako aniołek. To dla mnie ciężkie, ale staram się wtopić w tłum nadprzyrodzonych istot.

– I czujesz, że to ci się uda? – pyta dziewczyna.

– Oczywiście. Jeśli wierzysz w coś zaparcie, to niedługo stanie się to rzeczywistością. Wszystko zależy do twojego podejścia. Umysł gra tu największą rolę. Zmień nastawienie, a zmieni się cały twój świat.

– Myślisz, że mi się uda?

– No pewnie! Jesteś młodą, zdolną, cudowną dziewczyną i świat stoi przed tobą otworem. Odszukaj swoje powołanie, swoje talenty i cele, a wtedy będzie ci łatwiej w życiu codziennym. Będziesz miała, po co wstawać z łóżka, po co chodzić do szkoły i po co się uśmiechać. Życie jest naprawdę piękne, Candido. Musisz postarać się traktować je z szacunkiem, a i ono ci się odwdzięczy – mówię, uśmiechając się radośnie. Czuję, że właśnie przeskakujemy jeden mur, by ocalić jej piękną, dobrą duszę. Każdy człowiek powinien odczuwać radość ze swojego żywota; każdy powinien mieć jakiś cel życiowy, wtedy wszystko staje się jeszcze piękniejsze niż dotychczas.

– Ty to jednak wcale się nie zmieniłaś, Aurorito. Jesteś taka jak zawsze. Pomocna, dobra, najlepsza na świecie. Jestem wdzięczna wszystkim, dosłownie wszystkim, za to, że cię mam! – woła dziewczyna, wpadając w moje ramiona. Nie płacze, ale uśmiecha się. I to jest moja nagroda za walkę o jej szczęście. Najlepsza nagroda to zwykły uśmiech, zmieniający twój smutny dzień w radość nad radościami. – Wiesz, jak ja za tobą cholernie tęskniłam? – pyta ciszej, spoglądając w moje oczy z tym błyskiem. Tym razem to ja uśmiecham się szeroko.

– Chyba tak bardzo jak ja za tobą! Ale teraz nie czas na nasze miłosne wyznania, choć... będziemy miały dużo do nadrobienia, prawda?

– To znaczy...?

– Powiem tylko jedno, po czym ty zaczniesz się pakować. Ezekiel – oznajmiam i szybko wychodzę z jej pokoju, chociaż zdąża mi się oberwać poduszką w nogi. Chichoczę jak głupia, wracając do sypialni Lucyfera.

Po drodze mam ochotę skakać jak mała dziewczynka, lecz hamuję się ze względu na swój wiek. Czasami jednak dobrze zachować pozory dorosłej, dojrzałej panny, która jest w związku, wychowuje nastoletnią dziewczynę i ma całkiem poważne zamiary na przyszłość. Tak, pozory to pozory, udawać trzeba.

Zwalniam swój krok tuż przed pokojem, po czym wchodzę do środka, gdzie napotykam się na dwie walizki, przewracając na podłogę. Widzę, że pech również mnie nie opuścił...

– Łamaga – kwituje Lucyfer, siedząc na łóżku i podziwiając mnie ze złośliwym uśmieszkiem, wymalowanym na jego pięknej twarzy. Och, teraz ten uśmiech zmyłabym raz–dwa, byleby nie był takim dupkiem. Piorunuję go swoim, mam nadzieję, mrocznym spojrzeniem, jednak ten zamiast mi pomóc wstać i wziąć z mojego ciała walizki, tylko się śmieje, wystawiając język.

– Nie pokazuj języka, bo ci krowa nasika! – wołam jak przedszkolak, podnosząc się z twardej podłogi. Odsuwam dwie, wielkie, bordowe walizki i podchodzę do Lucyfera, uderzając go w ramię. – I jeszcze raz tak się zachowasz, a przysolę ci tak, że te ładne ząbki będziesz zbierał z tych brudnych, nieumytych paneli – grożę, kładąc się obok niego.

Lucyfer zaczyna śmiać się wniebogłosy, w ogóle nie przejmując się moim krytycznym zdaniem. Cmoka ustami, wstając z łóżka i zbierając nasze bagaże. Przy okazji grzebie w półce, wyjmując z niej zwykłą, białą kartkę papieru.

– Co ty robisz? – pytam zaciekawiona.

– Sprawdzam, czy wszystko zapakowałem. Wiesz, wolę się upewnić, zanim zaczniesz na mnie krzyczeć przy ludziach na wyspie – stwierdza kąśliwie, puszczając mi oczko. A ja znów czuję się jak zganione dziecko. Owszem, dość często tak się właśnie czułam przy Lucyferze, ale z czasem to uczucie mija, kiedy to ja zaczynam się wymądrzać i rzucać złośliwe uwagi.

 Nie komentuję jego zachowania, a sama zabieram swoją torebkę, poduszkę i wychodzę na korytarz. Tak pusty, tak ciemny... Bez żadnego charakteru. Choć rezydencja jest naprawdę wielka, i znam, teoretycznie, każdy jej kąt, to jeszcze dużo miejsc nie zostało okrytych przez moją osobę. Podejrzewam, że mogłabym znaleźć tu piękne, przyjemne dla oka pomieszczenia, uzupełnione w przedmioty ze starych epok. Lucyfer jest wspaniałym artystą, więc projektowanie wnętrza tego domu na pewno nie stanowiło dla niego większego problemu.

Przez chwilę stoję w holu, obserwując obrazy na ścianach i stary dywan na podłodze. W rezydencji nie było jeszcze tak smutno i pusto. Ten dom zawsze był nasiąknięty czyjąś energią. Radość i śmiechy rozchodziły się po wszystkich korytarzach, a odgłosy tupania, wchodzenia i schodzenia ze schodów były monotonią. Dziś... dziś jest cicho, pusto, bez tej rodzinnej atmosfery. Może to wina tego, że Gabriel, Carda, Amara i Michael wrócili do swojego prawdziwego domu. Od czasu do czasu Amara i Us przybywają na dłużej, choć nadal nie widzą sensu w siedzeniu tutaj, kiedy mają więcej pracy w Niebie. Nie mam im tego za złe, jednak trudno będzie się przyzwyczaić do pustki tego wspaniałego, wielkiego domu.

– O czym myślisz? – zagaduje Lucyfer, stając naprzeciwko mnie.

– Smutno tu jakoś... Nie uważasz?

– Chodzi ci... o pustki, które tu panują? Czego się spodziewałaś, Auroro? Każdy musiał wrócić do siebie, kiedy Candida stała się tym, kim się stała.

– A co by było, gdyby stała się kimś nadprzyrodzonym? – pytam z ciekawości. Przecież pragnę tego dokonać, więc wolę dowiedzieć się, co i jak, nim to by się wydarzyło.

– Wtedy wszyscy, którzy spędzili tu te szesnaście lat, musieliby wrócić do czasu, kiedy Can osiągnęłaby pełnoletność i nauczyła się panować nad swoimi zdolnościami, czyli przypuśćmy byłby to wiek osiemnastu, dziewiętnastu lat. Czemu pytasz?

– Tak tylko się zastanawiam... – odpowiadam ciszej, ponownie wracając do swojego własnego świata w umyśle. To świetne wiadomości! Dom wreszcie ożyłby, gdyby Candida mogła mieć nowe wcielenie. Naprawdę pragnę dać jej wielkie szczęście, ale na razie nie wiem, co mogłabym zrobić, a tym razem Lucyfera nie mogę prosić o pomoc. Zostałam z tym całkowicie sama, dlatego cieszę się na ten wyjazd. Być może wraz z Can wymyślimy jakiś sposób na oddanie jej nadprzyrodzonej natury.

W samochodzie czekamy na Candidę, która po piętnastu minutach wreszcie wychodzi z wielkimi walizami, które wrzuca do bagażnika i siada do tyłu, posyłając nam radosny uśmiech. Od razu czuję, że to właśnie moja Candida. Ta, którą poznałam, kiedy tu przyjechałam. Właśnie ta uśmiechnięta wariatka, chcąca popełniać jak najwięcej wykroczeń i spełniać wszelkie swoje zachcianki. Choćby namawianie mnie do prowadzenia samochodu bez prawa jazdy. To... było niezapomniane przeżycie i raczej nie prędko wyrzucę go z umysłu. Wtedy po raz pierwszy robiłam coś tak bardzo nielegalnego.

– Gotowe? – pyta Lucyfer, podjeżdżając pod lotnisko. Jak zawsze panuje tu spory ruch, a wszędzie krzątają się pracownicy tego budynku, ale także podróżni z równie wielkimi walizkami, co te od Candidy.

– Jak najbardziej! A gdzie nasz zabierasz, tatusiu najdroższy? – Can posyła mu słodki uśmiech, podając swoje walizki. Ależ oczywiście... Przecież sama ich nie będzie nosiła, więc musi się kimś wyręczyć. Również uśmiecham się, widząc, jak maślanymi oczami przekupuje ojca do niesienia jej bagaży przez cały parking. – Mogę sama załatwić te wszystkie sprawy? – pyta, kiedy Lucyfer chce zabrać od nas odprawy i walizki, i pójść do pierwszej odprawy bagażowej.

– To ma jakieś drugie dno? – Wydaje się dość podejrzliwy, ale gdy tylko dziewczyna zaczyna się śmiać, on również spuszcza ze swojego tonu detektywa i rozluźnia mięśnie.

– Nie, ale uważam, że powinnam uczyć się radzić sobie sama. Nie uważasz? – Nie czekając na jego odpowiedź, zabiera swoje rzeczy i sama podchodzi do stanowiska numer trzynaście, kiedy my idziemy do całkiem innego, dwudziestego drugiego. Zaczynam zastanawiać się, dlaczego, jednak nie wnikam, gdyż nie znam się na tych wszystkich procesach lotniczych, a Lucyfer jest zbyt zajęty rozmawianiem z upartą pracownicą, czepiającą się wymiarów jego walizki, że nie zwraca na to szczególnej uwagi.

Próbuję jakoś przeanalizować zachowanie Candidy, by móc być równie podejrzliwa jak jej ojciec, ale naprawdę nie umiem się do niczego przyczepić. Dziewczyna wygląda na całkiem normalną, choć brzmi to dość niemiło. Jest po prostu zwykła, taka jak zawsze. Skoro wrócił jej charakter, powinno być wszystko w porządku, ale mylę się już godzinę później...

Stoimy w holu, czekając na Candidę, która rzekomo poszła do toalety, podczas gdy przez mikrofon zapraszają pasażerów na lot do Paryża. I od tego momentu zapala mi się czerwona lampka, dlatego przepraszam Lucyfera i idę do łazienki, sprawdzić, czy młoda tam jest. Oczywiście moje podejrzenia sprawdzają się. Candidy wcale już nie ma w toalecie, jednak pod umywalką zauważam przyczepioną, niewielką, białą karteczkę. Kierowana zwykłą ciekawością sięgam po nią. Od razu rozpoznaję pochyłe pismo Can.

,,Droga Auroro,

Jestem święcie przekonana, że to właśnie Ty znajdziesz tę karteczkę. W innym przypadku pewnie nie wylecielibyście... Mniejsza o to. Mam jednak nadzieję, że to Ty czytasz teraz ten krótki liścik. Naprawdę nie chcę, żebyście się martwili z tatą, ale ja nie mogę polecieć na ten wyjazd. Po Twoich słowach uzmysłowiłam sobie, że warto spróbować. Warto spróbować normalnego życia we Francji. I postaram się to zrobić, Aurorito. Dla Ciebie, dla taty... dla siebie. Obiecuję Ci, że naprawdę się postaram, a Wy w tym czasie odpocznijcie i bawcie się dobrze. I proszę, nie martwcie się. Po prostu chcę spróbować jeszcze raz. Jeśli się nie uda, wrócę do domu, jednak próbować zawsze warto.

Buziaki, Candida"

Przymykam powieki i zaciskam pięści, przez co kartka zgina się, tworząc kulkę papieru. Sama nie wiem, czy jestem zdenerwowana, zrozpaczona, czy po prostu szczęśliwa, że jednak podjęła się próby. Mogła to zrobić wyjeździe, i to właśnie to mnie nie pokoi. Dlaczego akurat teraz postanowiła wrócić do Paryża?

Niechętnie wychodzę z toalety, podchodząc do Lucyfera, któremu przekazuję karteczkę. Od razu ją czyta, a potem wyrzuca do pierwszego, lepszego śmietnika. Łapie mnie za rękę, ciągnąc w stronę ostatniej odprawy kontrolnej.

– Nie wytrzymam z tą małolatą... – odzywa się wreszcie, spoglądając na moją reakcję.

– Musisz ją zrozumieć. Jest w trudnym okresie. Może nawet przechodzi ten znany wszystkim bunt. Próbuje wszystkich możliwości, by być szczęśliwa, a my nie możemy jej w tym ograniczać.

– Ograniczać? Aurora, słyszysz siebie? Nikt jej nie ogranicza w żadnym wypadku! Ma wszystko, co tylko sobie zamarzy. Mieszkanie w centrum Paryża? Wolność jak na taką nastolatkę? Świetną, dorywczą pracę; znajomych. Ma wszystko. I czuje się ograniczona? – pyta oskarżycielsko, przez co robi mi się głupio. Nie spodziewałam się takiego wybuchu. Raczej myślałam, że pogodzi się z tym, że jego córka dość często zmienia zdanie i lubi robić coś na przekór wszystkiemu i wszystkim. Taka jest jej natura.

– Rozmawiałam z nią. Nie wiem, czy powiedziała ci to samo co mi, jednak jestem pewna, że teraz będzie z nią lepiej, Lucyferze. Potrzebowała kogoś, kto ją zmotywuje do działania. Cieszmy się tym, że postanowiła walczyć, aniżeli złościć się, że podjęła się próby uszczęśliwienia siebie, a zarazem nas i mojej duszy – odpowiadam spokojniej, dotykając jego ramion w geście uspokojenia. Lucyfer naprawdę zdenerwował się tym i nie mogę się mu dziwić. W końcu to on ją wychowuje od szesnastu lat i zna ją o wiele lepiej niż ja, dlatego może nawet puścić moje słowa na wiatr.

– Może masz rację... Sam już nie wiem. Po prostu jej nie poznaję! Jeszcze kilka tygodni temu śmiała się z tobą, robiła głupie rzeczy, wtrącała nos we wszystkie nasze sprawy, a teraz? Teraz jest jak nie ona. I jeszcze te wymyślanie! Dobija mnie to, Auroro – wyznaje mężczyzna, a ja uśmiecham się pocieszycielsko. Przynajmniej przyznał to przed samym sobą, więc z radością przytulam go. Nie jestem pewna, jak pocieszać Diabła, ale moja dziwna, nowa, anielska natura sama mi to podpowiada.

– Wszystko będzie dobrze. Może brzmi to dla ciebie tandetnie, ale tak będzie. Musisz w to uwierzyć, bo inaczej wszystko się spieprzy – mówię, gładząc go po plecach, jednak tuż po moich słowach odsuwa mnie od siebie, mając oczy szeroko otwarte.

Marszczę brwi.

– Co? O co chodzi? – pytam zdziwiona.

– Brzydko się odezwałaś.

– Że co?

– Brzydko się odezwałaś. Do diabła, Aurora, powiedziałaś "spieprzy"! To nie w twoim stylu. – Lucyfer zaczyna się śmiać, odsuwając się ode mnie na przynajmniej kilka kroków. Podtrzymuje się ściany, a ludzie przechodzący obok nas, zerkają na naszą dwójkę ze zdziwieniem, wymalowanym na twarzy. Na Boga... Jeszcze chwilę, a naprawdę będę musiała się za nas wstydzić, dlatego podchodzę do niego, trzepiąc w ramię.

– Nie śmiej się ze mnie – ostrzegam groźnym tonem, ale on nic sobie z tego nie robi, nadal pozostając w wyśmienitym humorze. – To już drugi raz w ciągu dnia, kiedy się ze mnie nabijasz. Jeszcze raz, a będziesz spał na hotelowym korytarzu! – wołam.

– O, nie. Już mnie wyganiasz z hotelu, w którym nawet nie jesteśmy?

– A i owszem! Nie będziesz się ze mnie śmiał, pajacu.

– Słodka jesteś, jak się denerwujesz. Lubię cię taką – mówi wesoło, po czym podnosi z podłogi moją torebkę podręczną i ramieniem mnie obejmuje, prowadząc w stronę długiej kolejki do odprawy. Również nie mogę się powstrzymać i po prostu się uśmiecham. Tak dawno nie było między nam tak dobrze jak teraz. Dogadujemy się, mimo że czasami występują sprzeczki, to jednak widać, że rozumiemy się bardziej niż na początku.

W Palma de Mallorca lądujemy kilka godzin później, ponieważ nasz lot opóźnił się i wystartowaliśmy o wiele później, niż było to zapowiadane. Oczywiście pogoda jak na złość postanowiła zawalić się i powstała gęsta mgła.

Teraz jednak możemy cieszyć się wczesnym wieczorkiem na Majorce, która zadziwia mnie swoim pięknem, a tak właśnie jest. Niesamowicie. Jak zresztą każde miejsce, które wybierze Lucyfer. Są nasiąknięte czymś, co tak bardzo zaskakuje człowieka, przez co można stracić umiejętność mówienia na rzecz podziwiania.

– Wiesz, co? Głupio mi, że nic nie wiem o miejscu, w jakim się znajdujemy – oznajmiam Lucyferowi, kiedy wsiadamy do taksówki, mającej zawieźć nas do hotelu. Mężczyzna uśmiecha się szeroko, jakby moje wyznanie było dla niego wyjątkowo zabawne. – I z czego znowu się śmiejesz? Radzę ci pamiętać o moich słowach...

– Daj spokój – mówi, całując mnie w czoło. – Czasami jesteś po prostu zabawna i dajesz ku temu powody. Na przykład teraz. Kto normalny chce wiedzieć o miejscu, w którym się znajduje? Chcesz usłyszeć całą historię tego miasta, mam wymienić wszystkich żyjących tutaj ludzi i każdą ulicę? – pyta ze śmiechem, ale klepię go w ramię, piorunując wzrokiem. Naprawdę zaczynam czuć się jak dzieciak.

– Może nie takie szczegóły, ale nigdy nie ciekawi cię miasto, do którego jedziesz? Przed wizytą w Los Angeles sprawdziłam wiele rzeczy, które mnie interesowały. Jeśli będziesz na tyle łaskawy, o mój wielki panie, to opowiedz mi trochę o Palma de Mallorce.

Lucyfer wzdycha, nadal posyłając mi rozbawione spojrzenia.

– Stolica Majorki. Dość turystyczne miasto. Dużo zabytków, dużo ludzi, dużo zasranych katedr i pełno świętoszków chodzących do nich, by się pomodlić. Dużo klubów i pełna krasa świetnych restauracji. Koniec bajki.

– Nie brzmiało ani trochę jak Wikipedia – oznajmiam, marszcząc brwi. Spodziewałam się bardziej dyplomatycznego opisu. – Za to brzmi bardzo płytko.

– Skarbie, bo ja nie siedzę na Wikipedii przed każdym swoim wyjazdem, żeby zapamiętywać, co takiego tutaj jest, aby potem ci o tym opowiadać. Mam o wiele ciekawsze zajęcia z tobą, niż siedzenie na ławce, opowiadając ci, kto ułożył te kostki brukowe – stwierdza Lucyfer i tym razem to ja nie wytrzymuję, wybuchając śmiechem.

W dobrych humorach przemierzamy ulice Palma de Mallorca, a po piętnastu minutach zatrzymujemy się przed dość sporych rozmiarów hotelem z pięcioma gwiazdkami pod swoją nazwą.

No tak, bo gdybyśmy zamieszkali przez ten tydzień w jakimś tańszym motelu, to stałaby się wielka tragedia.

Nasz pokój to oczywiście jeden z tych piękniejszych apartamentów, dlatego od razu po wejściu rzucam się na wielkie, miękkie łóżko, pokryte śliczną narzutą. Lucyfer posyła mi kolejne, rozbawione spojrzenie, błądząc wzrokiem po pomieszczeniu, po czym wychodzi na spory balkon. Nie zdążyłam jeszcze zobaczyć widoków z jedenastego piętra, ale na pewno są nieziemskie. Wolę odpocząć od lotu samolotów. Nie lubię tego latającego cholerstwa i znowu maltretowałam rękę Lucyfera, zaciskając na niej palce i wbijając w jego skórę paznokcie. Nie wspominając o tym, że jak zwykle zwoływałam Boga, a mężczyzna po jakimś czasie przestał liczyć, ile razy to zrobiłam. Pod koniec podróży przyznał, że nienawidzi latać ze mną samolotami, chociaż ma niezły ubaw, co poskutkowało tym, że obiecałam mu spanie na kanapie, jeśli takowa w pokoju będzie. Kanapa oczywiście znajduje się w naszym apartamencie, więc od razu zabieram jedną z poduszek i rzucam ją na mebel.

Lucyfer odwraca się, spojrzawszy na niezbyt dużych rozmiarów białą sofę, a następnie spogląda w moją stronę, marszcząc brwi. Najwyraźniej zapomniał o tym, co mówiłam mu w trakcie lotu.

– To twoje posłanie – oświadczam dumnie, siadając po turecku na łóżku.

– No chyba śnisz...

– Wybacz, ale moje sny nigdy nie skupiały się na tobie, śpiącym na kanapach! – wołam rozbawiona, rzucając w niego kolejną poduszką. Mężczyzna nie wytrzymuje i rzuca się na mnie, przygniatając do materaca. Chichoczę pod nim, kiedy próbuje łaskotać mnie w różnych częściach ciała. Niestety, ma ogromnego pecha, gdyż nigdy nic mnie nie potrafiło połaskotać. Jedynie szyja była dość wrażliwa, ale tylko przy pocałunkach.

– A to... co to ma znaczyć? – pyta zdziwiony, siadając na mnie okrakiem, lecz szybko skopuję go nogami.

– Weź ze mnie zejdź! Nie ważysz pięciu kilo.

– Sugerujesz, że... jestem gruby? – Niemal krztuszę się ze śmiechu. – Bo jeśli tak, to jednak ty śpisz na kanapie – oznajmia, udając obrażonego.

– Nie jesteś gruby. Jesteś strasznie upierdliwy i zamiast zabrać mnie na jakąś romantyczną kolację, siedzisz tu jak głupi czopek, próbując mnie łaskotać. Znasz ty się w ogóle na kobietach, czy utknąłeś między przewijaniem pieluszek małej dziewczynce? – pytam ironicznie, wstając z łóżka.

Sięgam do walizki, podczas gdy Lucyfer nadal siedzi oniemiały, spoglądając w moją stronę.

– Przestań mnie zaginać, bo nie mam tekstów, żeby ci odpowiadać! – woła. – I wiesz dobrze, że nie jestem romantykiem!

– Jesteś, jesteś, tylko przyznać się boisz, gdyż twoje ego bardzo by ucierpiało, ale nie martw się tym. Akurat nie zależy mi zbytnio na twoim romantyzmie, chociaż od czasu do czasu mógłbyś się postarać.

– No dobrze, w takim razie... Auroro Eleonoro Vino, sprawisz mi ten zaszczyt...

– Nie! Stanowcze nie! – krzyczę, choć mój krzyk przerabia się w chichot. Lucyfer przewraca oczami, ponownie siadając po turecku na łóżku.

– Nawet nie dałaś mi dokończyć. Jak cię matka wychowała?

– Nie przyjmuję oświadczyn w takich okolicznościach. I nie lubię takich tandetnych tekstów. Dla mnie musiałbyś trochę... unowocześnić pytanie o moją rękę.

– Czyli żadnych kwiatków i zachodów słońca? – pyta zaciekawiony, potęgując przy okazji moją ciekawość.

– Trochę romantyzmu, ale i normalności z twojej strony, Lucyfer.

– Co? Za tobą, kobieto, nadążyć się nie da. Albo romantyzm, albo jakieś nowoczesne teksty... Ciężka jesteś... – oznajmia, przewracając oczami.

– Sugerujesz, że jestem... gruba? – pytam, naśladując jego ton.

– A niech cię piorun trzaśnie! – woła wesoło, po czym wchodzi do łazienki zmęczony moimi docinkami. Chcę, żeby choć trochę poczuł się jak ja, kiedy mnie tak irytuje swoim głupiutkim zachowaniem, i przyznam, że mam wielką satysfakcję z tego, choć na początku nie wiedziałam, że z takiego docinania może wyjść taka zabawa.

Kpię z Diabła, wcale się go nie obawiając. I kocham Diabła, choć on może tego nie odwzajemniać. Jest moim wschodem, zachodem, moją papką, moim najsmaczniejszym budyniem. Jest jedną z moich dróg życia. I jestem najszczęśliwszą kobietą, kiedy mam go przy sobie.

Już następnego dnia podczas przeglądania sterty ulotek z różnych, ciekawych miejsc w stolicy Majorki, zastanawiam się, gdzie moglibyśmy pójść. Tym razem nie jako przyjaciele czy poznająca się dwójka ludzi, a raczej jako para. Choć brzmi to dla mnie jeszcze trochę abstrakcyjnie, ponieważ nigdy nie myślałam na poważnie o tym, że kiedykolwiek miałabym być z Lucyferem, z Diabłem, z postrachem dusz, z kimś, komu oddają cześć sataniści. A jednak dziś wszystko się zmieniło. Kocham tego mężczyznę, kimkolwiek by nie był.

Mówiąc o Lucyferze, oczywiście powiedział wieczorem, że nie ma zamiaru spać na kanapie, ale pod moim czujnym wzrokiem położył się grzecznie w wyznaczone przeze mnie miejsce. Jakimś dziwnym cudem rano był już przy mnie. Wyjątkowo sen wrócił na stałe do mnie, choć praktycznie tego nie potrzebuję.

– Wybrałaś wreszcie coś? – pyta mężczyzna, wychodząc z łazienki z owiniętym wokół bioder białym ręcznikiem. Przy okazji lustruję resztę jego ciała. Może i nie do końca jego, ale wybrał sobie piękne naczynie. – Jestem cudowny, czyż nie?

Prycham, przewracając oczyma.

– Nie za bardzo się cenisz?

– Ani trochę. Przecież widzę, jak na mnie patrzysz! Wracając do mojego pytania: wybrałaś coś, czy sam mam się tym zająć?

Uśmiecham się wesoło, wskazując palcem na jedną z ulotek, gdzie widnieją fotografie z portu Palma de Mallorca, ale także pobliskiego targu. Oczywiście podtrzymuję tradycję odwiedzania każdego napotkanego targu. Zawsze mają tam najświeższe owoce i same pyszności! A o pamiątkach nawet nie wspomnę.

– Nie wierzę! Znowu to...? A kto będzie ci nosił te wszystkie siatki? – pyta, przekrzywiając głowę na jedną stronę.

– Jak to kto? Ty – odpowiadam rozbawiona, podnosząc się z łóżka. Zabieram z podłogi torebkę, kapelusz i okulary przeciwsłoneczne. Przyznam, że Lucyfer naprawdę zna się na ubraniach i powybierał mi najlepsze z najlepszych. Przez jakiś czas narzekałam na swoją, nową garderobę, jednak słowa Luciego wygrały i nie mogłam dłużej się kłócić. – Jeśli chcesz, możesz wyjść w tym ręczniku, jednak nie wiem, co powiedzą władze na twój skąpy strój – oświadczam ironicznie, zamykając drzwi od naszego hotelowego pokoju.

Zapowiada się piękny, urokliwy dzień... Jedynym minusem jest brak Candidy. I to właśnie ten fakt sprawia, że czuję się smutniejsza.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro