22. Nie pozwól mi odejść

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Cały czas siedząc na piasku wpatruję się w postać przede mną. Wysoki mężczyzna nawet się nie rusza, więc przez chwilę przechodzi mi przez myśl, że może to być tylko posąg. Przymykam powieki, zmęczona ciągłym rozmyślaniem nad Lucyferem. Jestem już przewrażliwiona na tym punkcie, dlatego daję sobie pomóc wstać i jeszcze raz zerkam na postać przede mną.

– Auroro, coś się stało? Coś zobaczyłaś? – pyta skonsternowany Carlo.

Kręcę głową, by wybić sobie myśl o Lucyferze. Muszę przestać. Po prostu przestać. Mogę za to skupić się na przystojnym Carlo, który wyjątkowo zwrócił na mnie uwagę. Może to nieładnie tak go wykorzystać, by zapomnieć o swojej wielkiej miłości, ale co innego mam począć? Jestem zbyt zdesperowana, żeby kusić się na jakieś racjonalne pomysły.

– Panno Vino, cóż tam pani zobaczyła? – ponawia swoje pytanie mężczyzna, tym razem siląc się na wesoły ton. Uśmiecham się do niego i biorę pod ramię.

– Patrz, czy ty też to widzisz? – Wskazuję ręką na postać przed nami. Carlo rzuca mi zmieszane spojrzenie, lecz zgodnie potakuje głową. – Ja muszę... muszę coś sprawdzić. Daj mi sekundkę – oznajmiam i pijackim krokiem, starając się nie przewrócić, podbiegam do nadal stojącej nieruchomo osoby. Biorę głęboki wdech i spoglądam w jego oczy. Widać tylko je, gdyż resztę zasłania typowo diabelska maska. Tylko jedno pytanie. Jedno słówko. Jedno imię. – Lucyfer...?

– Że kto?! – Mężczyzna przede mną wybucha głośnym śmiechem, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, jak naiwna jestem. W co ja wierzyłam? Że nagle przyjdzie tu, by co... pocieszyć mnie, przeprosić?

– Przepraszam... musiałam pana z kimś pomylić – mamroczę zawiedziona i gdy mam się obrócić, żeby odejść do Carlo, postać łapie mnie za ramię, ponownie obracając ku sobie. Przerażona próbuję się wyrwać, ale mężczyzna ma mocny uścisk i nie potrafię. Przełykam głośno ślinę, a z oddali słyszę, jak biegnie do nas Hiszpan.

– Z nikim mnie nie pomyliłaś – odzywa się, ściągając z siebie maskę.

Widząc Lucyfera, odbiera mi mowę, a oczy robią się jak za szkłem. Sama nie wiem, czy się uśmiecham, czy mam po prostu szeroko otwartą buzię, ale nie mogę zahamować kolejnych łez, które zbierają mi się w kącikach oczu. Nie... nie będę się w ogóle hamować! Wybucham płaczem, kiedy stoję tak przy tym, który zranił mnie w taki sposób... Uderzam pięścią w jego tors, ciągle płacząc.

– Ty! Zasrany! Dupku! Teraz co?! Wracasz z podkulonym ogonem, tak?! – wrzeszczę, cały czas go bijąc. W końcu łapie mnie za nadgarstki i uśmiecha się blado.

– Przepraszam, Auroro – szepcze cicho, a wtedy zauważam drobną łzę, spływającą po jego policzku. Z szoku przestaję uderzać w jego klatkę piersiową i spowalniam oddech. Rzadko kiedy miałam widok płaczącego Lucyfera, ale teraz nie jestem w stanie nic innego zrobić, jak wpaść mu w ramiona. Mężczyzna przytrzymuje mnie, kładąc głowę w zagłębienie mojej szyi. Stoimy tak w objęciach, dopóki pięknego momentu nie przerywa Carlo, delikatnie dotykając mojego ramienia.

– Auroro? Wszystko... eee... dobrze? – pyta zaniepokojony, a wtedy Lucyfer obraca się tak, że spogląda swoimi czarnymi oczami na Latynosa. – Pan Marsheles! – woła zdumiony, zatykając sobie buzię dłonią.

– Wracamy do domu, mój śliczny aniele. Tam wyjaśnimy sobie wszystko – mruczy mi Lucyfer, więc zbieram się w sobie i odsuwam się od niego. Zauważam, że na parkiecie nasza rodzinka wciąż baluję, więc postanawiam wykorzystać trochę Carlo. Uśmiecham się do niego słodko i przemawiam:

– Carlo, mój drogi, mógłbyś przekazać mojej rodzinie, że źle się poczułam i zamówiłam taksówkę do domu? Nie wspominaj nic o Lucyferze. W zamian będę ci winna kawę! – mówię wesoło, ale spojrzenie Diabła muruje mnie. Jest zazdrosny! Tym bardziej uśmiecham się, gdyż radość... radość ciągle mnie przepełnia. Jestem również wściekła, ale nie ma co odstawiać akcji na środku plaży, gdzie co chwilę przechodzą ludzie. Lepiej, żeby nie słyszeli, o czym rozmawiamy.

– Och... no dobrze. W takim razie skontaktuj się ze mną telefonicznie, mój numer już masz. Miłego wieczoru, państwu życzę – oznajmia przewodniczący zarządu miasta, odchodząc w stronę podestu.

W międzyczasie Lucyfer pomaga mi dotrzeć do swojego czerwonego mercedesa i sadowi na fotelu.

– Randkowania ci się zachciało, co? – pyta, gdy wyruszamy do rezydencji. – I już ja cię zaraz wyleczę z tego upojenia alkoholowego.

– Zamknij się! Wiesz, jak bardzo cię nienawidzę? Wiesz?! Gdybym mogła, skakałabym po tobie jak po robaczku, żebyś poczuł mój ból! – wrzeszczę, czując wyjątkowy przypływ adrenaliny. Już ja mu pokażę moją dobroć aniołka! Po moim trupie będzie radosny! – A spróbuj komentować mój stan, a pożałujesz, że w ogóle zstąpiłeś na Ziemię, ty Szatanie nieczysty! – wołam, krzyżując ręce na piersi. Ja mu dam litość... Oj, lepiej, żeby długo jechał do tego domu, bo jak tylko tam dotrzemy, będzie z nim krucho. A przynajmniej mam nadzieję, że nie ulegnę i mimo wszystko będzie z nim źle.

Budzę się w egipskich ciemnościach. Moją uwagę przykuwa ciemna postać, oświetlona przez blask księżyca. Siedzi na parapecie przy oknie i spogląda na niebo, więc w tym czasie próbuję przeanalizować, co się stało. Pamiętam tylko tyle, że ujrzałam na plaży postać Diabła, a potem... Lucyfer! Cholera! Czy to był sen? Czy ja naprawdę go spotkałam? Od razu się wybudzam, nie czując żadnego kaca ani tego, że byłam w stanie upojenia alkoholowego. W biegu zeskakuję z łóżka, przez co się potykam i ląduje na ziemi, twarzą na podłodze. Klnę po cichu, próbując się podnieść, lecz czyjeś silne ręce robią to za mnie.

– Boże, powiedz mi, że spotkałam go naprawdę! Że naprawdę tu jest! – krzyczę, szarpiąc się z postacią przy mnie. Widzę na jego twarzy figlarny uśmiech, a chwilę potem ląduje w jego ramionach.

– Spotkałaś. I właśnie trzyma cię w objęciach.

– Nienawidzę cię, dupku! Wiesz, jak ja cię...

– Nienawidzisz mnie, wiem. Ja też cię kocham. Dlatego wróciłem – oznajmia cicho, a ja przełykam ślinę. On... on to powiedział? Powiedział to naprawdę, czy to mój wymysł?

– Kochasz mnie? – pytam z niedowierzaniem.

– Kocham, Auroro. Bardziej, niż to sobie wyobrażasz. I jestem strasznym tchórzem. Boję się uczuć, boję się trwania w tym wszystkim, więc uciekłem. Jestem potworem, to również wiem, ale ja nie mogłem inaczej... Wiem także to, że bardzo cię zraniłem i minie sporo czasu, nim mi wybaczysz, ale proszę, Auroro, proszę, nie pozwól mi już odejść – szepcze cicho.

Może powinnam zrobić mu teraz monolog, powiedzieć, jakim jest dupkiem, ale nie mam sił, skoro on sam to wie i przyznaje się do tego. W pewnym sensie potrafię go zrozumieć i może rano, gdy będę bardziej skora do rozmowy, przedyskutujemy to, a teraz? Teraz absolutnie nie mam ochoty na żadne dyskusje. Chcę jedynie mieć go przy sobie i poczuć jego miłość. Tę prawdziwą miłość.

– Ja ciebie też kocham, Lucyferze – odpowiadam wreszcie, lecz gasi te słowa, pochylając się nade mną i zamykając moje usta pocałunkiem. Długim i namiętnym... Jego wargi, twarde i gładkie, palą jak ogień. Gorliwy, nieustępujący ogień.

Lucyfer kładzie mnie na satynowej pościeli, po czym ponownie wraca do smakowania moich ust. Waham się przez chwilę, ale tylko przez tę drobną chwilę, on to natomiast wykorzystuje i wgłębia się w wilgotne i delikatne zakamarki mych ust, drażniąc, wzmagając palące pragnienie. Czuję, jak wspólnie odnajdujemy nową, namiętną przyjemność w smaku i dotyku własnych ciał. Przywieram do niego, przesuwając dłońmi po ramionach i karku. Oddychając szybko, zaplatam palce w jego gęste, kasztanowe włosy.

Wydaję z siebie cichy jęk, kiedy palce Lucyfera zaczynają błąkać się po innych partiach mojego ciała. Powoli unoszę drżącą dłoń, by dotknąć jego twarzy, zachęcić do dalszych pieszczot. Z racji tego, że i tak niewiele mam na sobie, mężczyzna szybko zrzuca zbędne ubrania, kładąc je gdzieś na podłodze, po czym wraca, by kontynuować podróż po moim ciele. Moment później Lucyfer przyciąga mnie do siebie, a przyjemność zaczyna trwać w najlepsze, gdy przejmuje nade mną władze rytm kojących poruszeń. Czuję, jak krew szaleńczo pulsuje w żyłach, jak krople potu zraszają moją skórę, jak każde uderzenie zmienia się w falę dreszczy biegnących przez całe moje ciało. W oczach pojawiają mi się łzy. Łzy uniesienia i radości, że mam go przy sobie, że jest mój i nigdzie się nie wybiera.

Aż wreszcie ulegam, ulegam odwiecznej, pięknej magii, żarłocznej eksplozji cudów! Wydaję z siebie kolejny, głośniejszy jęk, aż przeobraża się to w krzyk spełnienia, które oboje osiągamy.

Mimo wspaniałych przeżyć z Lucyferem, nie przestaję płakać. Łzy ciągle cisną mi się do oczu, dopóki nie znikają, spadając z końca policzka na moje włosy, rozłożone bezwiednie na poduszce. Przełykam głośno ślinę, a Lucyfer dotyka mojej twarzy. Wyczuwając coś mokrego, spogląda na mnie wymownie.

– Czemu płaczesz? – pyta cicho.

– Bo boję się, że za chwilę odejdziesz. Znowu...

– Auroro, obiecuję ci, że więcej nic takiego się nie stanie. Pamiętasz o mojej prośbie. Nigdy nie pozwól mi odejść. Obiecaj, że nie pozwolisz mi na to.

– Obiecuję... Obiecuję – przyrzekam szeptem, a potem wtulam się w jego silne ciało, gdy czuję, że sen obejmuje nade mną władzę.

Wybudza mnie ciche brzdąkanie na gitarze. Niepewnie otwieram jedno oko, a widząc półnagiego Lucyfera z instrumentem w ręku wiem, że to wszystko nie było snem. Naprawdę wczoraj wrócił, naprawdę miałam, i mam, go przy sobie. Chociaż przeprosił, chociaż uległam, nadal czeka nas poważna rozmowa. Nie da się ot tak przyjąć z powrotem kogoś, kogo nie było ponad półtorej miesiąca. Owszem, napisał te listy, a teraz przyszedł skruszony, błagając o wybaczenie i wybaczyłam mu, ale to nie znaczy, że moja anielska dusza jest spokojna. Obiecałam nie pozwolić mu odejść i dotrzymam tego słowa, lecz jeśli on znów postawi na swoim, jednak naprawdę znów będzie chciał uciec, ponieważ tu będzie nieszczęśliwy? Co wtedy powinnam zrobić? Także zabronić mu odejścia? Postanawiam na razie nie główkować o przyszłości. Po cichu, korzystając, że jest zajęty graniem na gitarze, podnoszę swoje ubrania, zakładam je na siebie i wstaję z łóżka. Dopiero wtedy mnie zauważa.

– Ubrałaś się... – stwierdza na wejściu, a ja parskam śmiechem.

– Miałam się nie ubierać? – pytam wesoło, na co on przeczy głową, odkładając instrument. Powolnym krokiem podchodzi do mnie, sunąc dłońmi po moich plecach. Następnie składa czuły pocałunek na moim czole, by móc skończyć na ustach.

– Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że wróciłem. Czas ogłosić to rodzince! – woła uradowany i sięga po swoją czarną koszulkę, którą nakłada na siebie. Chwyta mnie za dłoń i razem wychodzimy z sypialni, by móc wspólnie przywitać resztę domowników. Już nie ma smutku na mej twarzy, nie ma śladu cierpienia. Jest czysta, zwykła, błaha radość. Choć mogłabym się złościć w nieskończoność, co mi to da? Że miesiąc później mu ulegnę? Chyba lepiej zrobić to teraz, mieć go przy sobie, przypominać sobie, jak to wspaniale jest być razem, niż siedzieć w osobnych pokojach, zastanawiając się, co jeszcze zrobić, by było lepiej.

Przestaję się tym gnębić, gdy silna dłoń Lucyfer mocniej mnie ściska, a on sam wpatruje się swoimi przenikliwymi, ciemnymi oczami. Zagryzam wargi, czując wyjątkową krępację. Wiem, że nasza poważna rozmowa dopiero przed nami, lecz ja już się jej obawiam. Oprócz tego, że Lucy przyznał, że jest zwykłym tchórzem, coś się jednak zmieniło. Jego uczucie... coś musiało się stać, iż postanowił wrócić do nas, do swojej rodziny, która miesiącami za nim tęskniła.

– Nad czym główkujesz? – pyta spokojnie.

– O, proszę, ty mnie o to pytasz? Ostatnim razem siedziałeś w moim umyśle i perfidnie w nim grzebałeś – odpowiadam kpiąco, starając się zapanować nad drżącym głosem, natomiast Lucyfer cały się spina. Kątem oka patrzę na niego, gdy marszczy brwi, a potem spuszcza wzrok na podłogę, po której idziemy. Od razu podejrzewam, że mój komentarz był zbędny. Tamta kłótnia powinna pójść w zapomnienie, a mimo to ciągle dorzucam swoje uszczypliwe uwagi, przypominając mu, jak okropnie się zachował. Gdzieś w głębi czuję, że tak powinnam zrobić, aby go ukarać. W końcu zasłużył sobie na to. Zostawił mnie ze swoim dzieckiem, myśląc, że to ja wszystko załagodzę i wszystkim się zajmę. Jeśli to był jego plan – był w poważnym błędzie, gdyż w tamtym okresie, gdy już nas zostawił, czasami zachowywałam się gorzej od tej szesnastoletniej dziewczyny. Przynajmniej ona miała Ezekiela, który starał się jej pomóc, a ja? Ja wtedy uciekałam od pomocy, której nikt nie był w stanie mi udzielić.

Choć kusi mnie, by go teraz przeprosić, nie poddaję się, nie ulegam, po prostu milczę, zabierając swoją dłoń z jego. Sięgam nią do kieszeni swojej białej bluzy, którą dostałam wraz z całą reszty jasnej garderoby. To było jakieś kilka dni po tym, jak Lucyfer nas opuścił. Candida przyszła z wielkim pudłem, oznajmiając "to są teraz twoje nowe ubrania". Śmiałam się jej prosto w oczy, wyjmując po kolei śnieżnobiałe sukienki, bluzki, a nawet bieliznę. Oczywiście postanowiłam grzecznie położyć to na półkę, ale nie zawsze korzystać. Nadal lubię ubierać się w swoje kolorowe, ulubione ciuchy, więc ciężko mi się przekonać do tych nowych, nieco ładniejszych od moich.

– O czym myślisz? – Z tego wszystkiego wyrywa mnie, nadal, spokojny głos Lucyfera. Przełykam ślinę i uśmiecham się.

– O ubraniach... O tym, dlaczego muszę chodzić na biało. Dlaczego w ogóle biały przysługuje tej dobrej stronie, a czarny złej? A co z czerwonym i różowym?

– Auroro, naprawdę zawracasz sobie głowę takimi bzdetami? – pyta mężczyzna, a ja piorunuję go wzrokiem.

– Zawracam sobie głowę tym, dlaczego akurat takie kolory mają identyfikować ludzi! Jeśli nastolatka ubierze się na czarno, to od razu jest bandytką, demonem, a może złodziejką?

Dość często zastanawiam się nad tym, dlaczego ludzie w ogóle przypisują nam jakieś cechy, oceniając nasz styl. Dlaczego osoby ubierające się na ciemniejsze barwy od razu są szufladkowane razem z tymi złymi? Dlaczego świat jest tak pokręcony i tak okrutny? A może to my tacy jesteśmy? Bezlitośni, egoistyczni, wiecznie zapatrzeni w swoje własne, przecież takie idealnie, odbicie. Ludzie przestają być ludźmi. Ludzie zaczynają być gorszymi demonami od tych prawdziwych bestii.

– Od zawsze tak było, Auroro... Człowiek ciągle identyfikują innych za pomocą drobnych rzeczy. Czy to ubranie, czy biżuteria, czy nawet zawód, który wykonuje. Jak myślisz, jak będzie postrzegany mężczyzna zamiatający jesienne liście albo pani myjąca toalety?

– Chyba wiem, jak będą postrzegani... – odpowiadam, przewracając oczami. Dociera do mnie, jak źle są traktowani tacy ludzie. A przecież potrzebują pomocy, jakiejś deski ratunku, której mogliby się złapać, by popłynąć dalej, na lepsze wody. Oni na pewno pragną godniejszego zawodu, godniejszego bytu, a jednak nie ma, kto wyciągnąć do nich pomocnej dłoni.

I tym sposobem do mojej głowy wkrada się pewien, istny, anielski pomysł.

– Lucyfer, chcę założyć fundację! – wołam, uszczęśliwiona swoim tokiem myślenia. Wreszcie mogłabym pomagać na większą skalę! Kocham radować innych ludzi, a tym bardziej tych, którzy rzeczywiście potrzebują pomocy, choćby krótkiej rozmowy.

– Co? Jaka znowuż fundacja? Kochana, owszem, jesteś aniołem, ale to nie oznacza, żebyś od razu leciała do miasta, pomagając biedakom – oznajmia brunet, marszcząc brwi.

– A żebyś wiedział, że właśnie to będę robiła! Będę pomagała, czy ci się to podoba, czy nie. Ty możesz wiesz co? W tyłek mnie pocałować! – mówię naburmuszona, szybciej krocząc holem. Zbiegam po schodach i zatrzymuję się dopiero przed Gabrielem, który czeka na samym dole. Minę ma poważną, oczy wielkie, a sam wygląda na bardzo spiętego. Uśmiecham się do niego, ukazując, kogo zabrałam ze sobą.

– Ach, tak, czyli nie myliliśmy się, gdy widzieliśmy wczoraj oddalającą się Aurorę z Diabłem w przebraniu... Diabła – oświadcza staruszek suchym tonem, który zwala mnie z nóg. – Witamy w domu, Lucyfer, ale... chyba wasza sielanka nie potrwa długo, ponieważ mamy gościa.

– O nie! Jeśli Teodon znów sprawił nam wizytę to... – zaczyna mężczyzna, lecz Gabriel powstrzymuje go machnięciem ręki.

– Myślę, że wizytą Teodona byłbyś bardziej zachwycony niż tą. Pamiętasz może czasy, gdy miałeś spięcie, z jak sądziłeś wcześniej, pewnym mężczyzną o czarnych włosach, mrocznym spojrzeniu... Mówiłeś, że wygląda jak cień.

– Chodzi ci o...

– Daj mi skończyć, chłopcze. Myliłeś się. To wcale nie jest mężczyzna. W saloniku czeka na was Noemi. I nie ma dobrych nowin – mówi Gabriel, a potem przenosi spojrzenie na mnie. Dostrzegam w jego oczach błysk, który ponownie nie zwiastuje niczego dobrego. Uśmiecha się ciepło do mnie, chwytając moją dłoń. Przystawia swoje usta do mojego ucha, po czym szepcze: – Tak w głębi siebie też się cieszę, że wrócił, ale wiesz... muszę zgrywać oziębłego dziada. Rozumiesz mnie, prawda?

Prawie wybucham śmiechem, przez co Lucyfer zwraca na nas uwagę.

– Nie pora na śmiechy! To... to Noemi! – woła przerażony, a po chwili z saloniku wychodzi wysoka, piękna kobieta o przerażającym, pustym spojrzeniu. Noemi.... kim jesteś?

 I jak, kochane mandarynki, cieszycie się, że pan L. wrócił? Szczerze przyznam, że ja już się za nim stęskniłam! Przy okazji... w tym rozdziale pojawiła się moja pierwsza scena zbliżenia, więc mam nadzieję, iż wyszła no całkiem w porządku. 

A kim jest Noemi... dowiedziecie się w następnym rozdziale. Macie jakieś przypuszczenia? 

Do usłyszenia, miłego weekendu! <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro