27. Nie każdego problemu da się pozbyć

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Aurora

Rankiem, po tym wspaniałym wieczorze z Lucyferem, wracamy do naszego domu. Chciałam wczoraj być bardziej szczęśliwa i mój, od wczoraj, narzeczony spełnił moją wewnętrzną prośbę. Nigdy w życiu nie pomyślałabym, że Diabeł będzie się oświadczał. Z szerokim uśmiechem wpatruję się w szybę samochodu. Znowu siedzę na przodzie wraz z Lucyferem, podczas gdy reszta rozmawia sobie z tyłu. Zdaję się, że tylko Gabriel podejrzewa coś na temat poprzedniego wieczoru. Kiedy tylko się obracam, posyła mi wesołe uśmieszki, a potem zerka na moją dłoń, gdzie znajduje się piękny, ale skromny pierścionek. Wtedy Lucy łapie mnie za tę rękę i kładzie ją na biegu, by po chwili przykryć ją swoją. W ten sposób prowadzi aż do lotniska. Płaci za wynajęty samochód, po czym całą grupką przechodzimy przez stanowiska odprawy. W hali odlotów od razu każdy siada na wolnych miejscach. Wyglądają przy tym, jakby wielce byli zmęczeni, więc staję naprzeciw nich, zakładając ręce na biodra.

– Co wy wyprawiacie? Dopiero całą drogę przesiedzieliście w wygodnych fotelach!

– Nie marudź, kobieto, tylko daj odpocząć – odpowiada Amaron, mrużąc oczy, na co Lucyfer otwiera oczy, przyglądając się do swojemu bratu. – A tobie o co chodzi?

– Nie mów do niej "kobieto". Tylko ja tak mogę – burczy, a ja wzdycham. Gorzej niż dzieci. – Ale zgoda! Poróbmy coś pożytecznego. Zagrajmy w... karty! Lubicie karty?

– Facet... – znowu udziela się Amaron, lecz tym razem ja mu przerywam machnięciem ręki.

– Nie mów do niego "facet". Tylko ja tak mogę! I tak, zagramy w karty. Wstawać! – wołam, wyciągając z plecaka Gabriela karty. Dobrze wiem, że staruszek wszędzie je zabiera i wszystkich męczy, by z nim grali.

Przez moment, w trakcie tej luźnej godziny oczekiwania na lot, nikt nie wspomina o żadnej ciąży. Ja nawet nie pamiętam o tym do momentu, kiedy wsiadamy do samolotu, a mnie dopadają wszelkie strachy. Łapię Lucyfera za rękę, starając się nie wbijać paznokci w jego skórę. Po cichu liczę do dziesięciu, mając nadzieję, że kiedy wylądujemy, temat nadprzyrodzonego dziecka zniknie.

– Zaśnij, Auroro. Będzie ci lepiej – szepcze mi do ucha Lucyfer, delikatnie całując moje czoło. Uśmiecham się, szybko zamykając oczy. Już nie ma żadnych zmartwień. Tylko błogi spokój, tylko radość, tylko piękne sny, które mi się jawią. Ja i on, na cudownej, piaszczystej plaży. Tuż przy moim ukochanym zachodzie słońca. Czuć zapach drogiego wina oraz znienawidzonej przez niego wanilii. Mimo to nie narzeka, a tylko się uśmiecha, czule obejmując ramieniem. Gdzieś z tyłu słychać wesołe okrzyki dzieci. Nie naszych, ale za to wesołych córek jakiejś pary siedzącej kilka metrów za nami. Oboje z Lucyferem patrzymy na nich z tęsknotą w oczach, z wielką nadzieją, że mogłbyby być nasze... ale jesteśmy w innym świecie. Piękny widok zachodu zostaje zastąpiony mroczną nocą, niebem bez gwiazd... bez księżyca. Prawie złoty piasek zamienia się w czarny, a zamiast ciepłego powiewu wiatru, okrywa nas zimno. Obracam się w jego stronę, lecz nikogo nie ma. Jestem sama. Przede mną stoi drobna postać dziewczynki. Patrzy w moje oczy i otwiera usta, by coś powiedzieć.

– Zrujnowałaś mi życie. Zrujnowałaś je. Jesteś zła – szepcze, po czym znika. Znika wszystko. Plaża, noc, dziecko...

– Nie! – krzyczę, by ją zatrzymać. Chcę dowiedzieć się wszystkiego, ale gdy ponownie otwieram oczy, wcale nie jestem na żadnej piaszczystej plaży. Otacza mnie zwyczajne wyposażenie samolotu klasy pierwszej. Obok mnie nie znajduje się Lucyfer, a za to po chwili pojawia się przerażony Gabriel.

– Mandarynko, co się stało? Czemu krzyczałaś? – pyta troskliwie, zasiadając na miejscu mojego współpasażera. Ocieram rękoma twarz, po czym biorę głęboki wdech. Ze stoliczka obok mnie zabieram plastykowy kubeczek z wodą i szybko go opróżniam. – Auroro, odpowiedz, bo zacznę się poważnie martwić.

– Miałam zły sen – odpowiadam szybko, patrząc w jego zmęczone, błękitne oczy. Są takie spokojne, że można byłoby w nich odpłynąć na długą podróż... Można byłoby się w nich zatopić. – Obawiamy się z Lucyferem, że to ja jestem w tej ciąży. A w ten sposób zrujnujemy temu dziecku życie. Chcieliśmy być jak prawdziwi ludzie, stąd te całe oświadczyny, ale nie planowaliśmy potomstwa, bo to źle się kończy... Sam wiesz po Candidzie – tłumaczę, starając się opanować drżenie swojego głosu. Ciężko mi się o tym mówi, a gdybym zrobiła ten test, nie musiałabym tak się tego obawiać. Mimo wszystko wolę poczekać do przyjazdu do domu. Wtedy porozmawiam z Noemi jeszcze raz. Kiedy dyskutowałyśmy w hotelu, postanowiła poopowiadać mi o Lucyferze, wychowaniu tego nadnaturalnego dziecka. Nie stwierdziła dokładnie, kto jest w ciąży, ale skoro wzięła na rozmowę mnie, nie Amarę, mogę śmiało wnioskować, że to ja noszę pod sercem przyszłego potomka.

– Nie zamartwiaj się na zapas, Auroro. Wcale nie zrujnujesz mu życia. Wierzę, że jeśli urodzisz, będziesz najlepszą matką na świecie. Wyobraź sobie, że Candida w trakcie kilku miesięcy dostała takiego kopa szczęścia, że twoje dziecko byłoby przez szesnaście lat takie radosne!

– A potem? Co by było potem, Gabrielu? – pytam cicho.

– Nie myśl o tym, co będzie za tyle lat. Skup się na tym, że jesteś narzeczoną! Naprawdę dalej nie dowierzam, że ten chłopiec posunie się do takiego kroku. Owszem, rozmawialiśmy o tym, o ulepszeniu waszego związku, ale to dla mnie szok – wyznaje Gabriel, przez co od razu się ożywiam. Ci dwaj przeprowadzali rozmowę na temat naszego związku?! A niedawno co tak strasznie się ze sobą kłócili...

– Wiesz, że zrobił to z kanapką? To były najbardziej urocze zaręczyny na świecie! Ale nie rozumiem po co. Przecież jesteśmy z dwóch różnych światów. Co da nam małżeństwo?

– Co wam da? Mandarynko, byłaś człowiekiem, dalej zapewne masz jakieś ludzkie zapędy. Lucyfer chce tylko, byś czuła się jak wcześniej. Chciałaś męża, dzieci, domek. On ci to zapewni, ponieważ sam tego pragnie.

– Chce męża, dzieci i domek? – pytam, posyłając mu rozbawione spojrzenie, na co Gabryś prycha.

– Raczej chce się poczuć jak człowiek, jak mężczyzna z twoich najskrytszych snów. To wiesz... taki napęd do działania. Najlepsza motywacja – stwierdza, uśmiechając się szeroko. – Och, o wilku mowa. Lucy, musisz potrzymać swą damę za rączkę, ponieważ zaraz lądujemy.

– Tylko nie to. Błagam, staruszku, zostań tu z nią! Ja biegnę do Sana! – woła, ale Gabriel macha mu przed nosem palcem.

– To twoja narzeczona.

Słysząc to jedno określenie, od razu robi mi się ciepło. Teraz już nie jestem jego dziewczyną, partnerką, przyjaciółką czy zwykłym pracownikiem. Teraz jestem narzeczoną. Kimś... lepszym. Kimś, kogo ten mężczyzna darzy wielkim, szczerym uczuciem, z kim chce stworzyć normalny dom, i być jak zwykły, pospolity człowiek. Nie pragnie się wyróżniać, lecz zachowywać jak każdy, kto zamieszkuje Ziemię i należy do rasy ludzi. To mnie uszczęśliwia, dlatego w mgnieniu oka pozbywam się strachu oraz lęku przed lotem. Liczy się dla mnie ta wspaniała radość, która ogarnęła mój umysł. Lucyfer zauważa zmianę mojego nastawienia i posyła mi czuły uśmiech, który jest jak miód na serce. Uwielbiam go. Całego. Wiem, że gdyby mój los potoczyłby się inaczej, nigdy nie znalazłabym tak wspaniałego mężczyzny. Choć Lucy nie jest doskonały i posiada mnóstwo, dość istotnych, wad, kocham go. Za to, jaki potrafi być dobry; za to, jakim cudownym jest ojcem, partnerem, i za to, że tak bardzo się stara. Stara być kimś, kim wcześniej nie był. To mnie właśnie uszczęśliwia. A kiedy wiem, iż to ja dużo w nim zmieniłam, moja radość jest jeszcze większa.

Po chwili znów udaję się do krainy snów, gdzie panuje idealny spokój, którego nikt nie narusza. Nie ma żadnej Noemi, oznajmiającej, że jedna z domowniczek jest kobietą ciężarną. Gdzie nie ma Fokalora, zła ani innych, strasznych rzeczy, zdarzających się na naszej drodze do szczęścia. Powstaje tylko harmonia, spokój oraz wszechogarniająca wszystkich radość. Radość tak wielka, że można ją wyciskać i wlewać do kubeczków, by każdy mógł jej spróbować!

***

Kiedy lądujemy na lotnisku w Barcelonie, jest już piękne, późne popołudnie. Słońce nie grzeje tak mocno, lecz nadal jest ciepło i przyjemnie. Wsiadamy do podstawionego przez Bena, kierowcę z rezydencji, samochodu typu jeep. Jedziemy przez dobrą godzinę, jak nie więcej, ale na razie jestem zbyt szczęśliwa, by móc przejmować się tym, co zastaniemy w domu. Nadal liczę, że Candida zachowywała się jak dojrzała dziewczyna i niczego głupiego nie zrobiła. Liczę też na to, że Ezekiel wykazał się swoim dojrzałym intelektem i jej pilnował. Boję się, iż ta dwójka mogła narobić więcej złego niż dobrego. Zostawić w domu dwa demony to jak kazać Diabłu rozwieszać waniliowe zapaszki w jego Piekle.

Całą drogę szczerzę się, przypominając sobie śmieszne momenty z udziałem Lucyfera. Mieliśmy wiele takich chwil, więc wszystkie te wspomnienia przewijają się w moim umyśle niczym slajdy na prezentacji multimedialnej.

– Auroro, już jesteśmy, wysiadaj. – Ciche słowa Gabriela docierają do mnie dopiero po chwili. Wtedy zauważam, że wszyscy zdążyli wysiąść, włącznie z Lucyferem, który nawet na mnie nie poczekał. Widzę, jak od razu pędzi prosto do domu, nie zabierając z bagażnika swojego bagażu. Wzruszam ramionami i w porównaniu z nim, spokojnie, wręcz mozolnie, wyciągam niewielką walizkę oraz torebkę. Powoli ruszam w stronę wejścia, rozglądając się po naszej ukochanej okolicy. Przyznam, że minęło tylko kilka dni, a ja zdążyłam stęsknić się za tym domem, widokiem wspaniałego ogrodu i po prostu tym klimatem, który otacza całą posesję. Zawsze panuje tu ta tajemnicza aura, mroczny powiew magii.

– Co to ma znaczyć, do ciężkiej cholery?!

Już od progu dochodzą do mnie głośne wrzaski Lucyfera. To tylko działa na niekorzyść moich myśli. Wiem, że coś się stało i ma to związek z Candidą. Biorę głęboki wdech, odstawiam swoje bagaże, a następnie ruszam do saloniku demonów, by dowiedzieć się, o co chodzi. Wchodząc do pomieszczenia, zastaję istne pobojowisko. Porozrzucane poduszki, stłuczone szkło, pełno wody na podłodze i krew na ścianach. Przerażona odskakuję o krok, wpadając na czarne pianino. Wiem, że było tu wcześniej, ale na pewno nie w tym miejscu. Instrument znajdował się tuż przy wielkich oknach, a nie przy wejściu do pokoju. Co tu się stało?

– Lucy... – mówię, zwracając jego uwagę.

Obraca się w moją stronę, piorunując mnie swoimi czerwonymi, wściekłymi oczami.

– Znajdźmy tę małolatę i zróbmy z nią porządek!

– Czekaj, czekaj... A jeśli to było włamanie? – pytam cicho, dotykając jego ramion. Szybko zabieram ręcę, gdy wyczuwam, jak się spina. Lepiej bardziej nie drażnić pana Diabła. Przełykam ślinę i patrzę na niego, wyczekując odpowiedzi. Powinniśmy brać kilka opcji uwagę, nim od razu zaczniemy zrzucać winę na Candidę i Ezekiela. Tak właściwie... gdzie się oni podziali? Zwykle Can wita nas, gdy wracamy z jakichś podróży, a tymczasem jest cicho... brudno i pusto. Jakby uciekli. A może to się właśnie stało? Odeszli od nas? Przerażona nie czekam na Lucyfera i sama biegnę na górę, prosto do pokoju mojej przyjaciółki. Łapię za klamkę, uchylam drzwi i wchodzę do środka.

Dziewczyna od razu podrywa się do pozycji siedzącej, wpatrując się we mnie przerażonym wzrokiem. Przez chwilę tylko siedzi, mrugając oczami, nim dociera do niej fakt, że nie jest już sama. Ezekiel, widząc moje zdziwienie, czym prędzej otwiera okno i wyskakuje przez nie, nawet chwilę się nie wahając. Zaskoczona podchodzę do firany, dykskretnie przyglądając się, czy wylądował bezpiecznie. Ten jakby nigdy nic, uśmiecha się do mnie, a potem odchodzi w drugą stronę.

– Ciesz się, że to ja cię nakryłam. Co ty wyprawiasz?! Przecież ty masz szesnaście lat! – wołam, piorunując ją wzrokiem. Widzę, że jest speszona i nieco rozżalona, ale ona musi to zrozumieć. W ich związku istnieje jedna, cienka granica – wiek. Ezekiel jest dorosłym, może nawet starym, facetem, a ona... ma tylko te piekielne szesnaście lat. Nie może robić wszystkiego, co robią dorośli. Wiem, że ona i Ez... uprawiali seks, po prostu to przeczuwam, jednak boję się, że za bardzo dają się ponieść. W końcu gdyby Lucyfer ich nakrył, zabiłby swojego przyjaciela na miejscu.

– My się kochamy, Auroro... Nie możesz nam zabronić miłości.

– Skarbie, cieszę się, że jesteś zakochana, ale musisz uważać. Nie wszystko, co robią osoby w wieku dwudziestu lat, mogą to też robić nastolatki. Twój ojciec wściekłby się, widząc jego w twoim łóżku. I to półnagiego – mówię spokojnie, siadając obok niej. Wolę szybko przeprowadzić tę konieczną rozmowę, nim zrobi to Lucy. A wiem, że to byłoby nieprzyjemne.

– Przepraszam. Może faktycznie trochę daliśmy się ponieść... Będę uważać, obiecuję. A jak wyjazd? Udało się zakończyć tę misję? – pyta, próbując uniknąć kontynuowania tego niezręcznego tematu. Nie zamierzam się o to czepiać, więc uśmiecham się, mocniej obejmując ramieniem dziewczynę. Niezmiernie się cieszę, że wreszcie wróciliśmy do domu. Brakowało mi tej małej jędzy, nawet jeśli robi wiele głupich rzeczy. To moja kochana, cudowna przyjaciółka, której każdy może mi tylko pozazdrościć. Przywiązałam się do niej tak bardzo jak do własnego brata przez wiele, kiedyś może i pięknych lat. Zawsze był dla mnie autorytetem, ale teraz... czasami nawet Candida potrafi być osobą, którą chciałoby się naśladować.

Już mam odpowiadać, gdy do pokoju wpada rozwścieczony Lucyfer. Najpierw zerka na mnie, a potem na dalej roznegliżowaną Candidę. Mężczyzna zaciska usta w cienką linię, piorunując córkę spojrzeniem.

– Ty mała puszczalska gówniaro! Nie tak cię wychowałem, żebyś pieprzyła się z moimi demonami! – wydziera się, tym samym szokując mnie swoim słownictwem. W jednej chwili z dobrego ojca nic nie pozostaje. Wstępuje w niego prawdziwy Diabeł, ten, którym sam jest. Jego skóra zaczyna delikatnie przybierać czerwonej barwy, a oczy zmieniają kolor. Szybko wstaję, podbiegając do niego.

– Uspokój się. O czym ty w ogóle mówisz?

– Zejdź mi z drogi! Już ja zrobię porządek z tym małym czupiradłem. Co ty sobie myślisz? Zdajesz sobie sprawę z tego, co narobiłaś?! Zrujnowałaś temu dzieciakowi życie. Poza tym sama nadal jesteś dzieckiem, Candido Marsheles!

– Tato, błagam cię... – skomle dziewczyna, lecz Lucyfer ani trochę się nie uspokaja. Z impetem odsuwa mnie, przez co uderzam o ścianę, a sam podchodzi do przestraszonej nastolatki. Patrzy na nią morderczym wzrokiem, lecz nie próbuje podnieść na nią ręki. Po prostu stoi przed jej łóżkiem, z góry patrząc.

– Potrafiłem zrozumieć wszystkie twoje zachcianki i kaprysy, ale przechodzisz samą siebie! Znudziło ci się życie człowieka, więc błagasz kobietę, która oddała za ciebie życie o pomoc, a potem? Potem zachodzisz w ciążę! Do ciężkiej cholery, jesteś niepoważna i głupia!

– Tato, przestań!

– Nie pouczaj mnie, gówniaro! – wrzeszczy mężczyzna i jednym ruchem policzkuje dziewczynę. Wytrzeszczam oczy, lecz nie pozostawiam tak tego. Sama do niego podchodzę, odsuwając go na kilka kroków do tyłu. Powtarzam jego gest tym razem na nim.

– Jeszcze raz ją uderzysz, a te zaręczyny możesz sobie w dupę wsadzić. Spieprzaj stąd i nawet nie pokazuj mi się na oczy! – warczę, pokazując mi drzwi.

Przez chwilę Lucyfer waha się, jednak nie protestuje i nic więcej nie mówi. Po prostu wychodzi z pokoju, a ja obracam się w stronę zapłakanej Candidy. Nie sądziłam, że to ona... że to ona zaciążyła, ale wcale nie chcę jej potraktować jak jej ojciec. Wiem, że zasłużyła na karę, ponieważ wraz z Ezekielem zachowali się nieodpowiedzialnie, lecz teraz jest po fakcie. Stało się, dziecko rozwija się w łonie nastolatki, a my jako rodzice powinniśmy pomóc dziewczynie. Na pewno nie bić ją za to. Ile jest teraz młodych, niepełnoletnich matek? Dużo. To się zdarza i nic już na to nie poradzimy.

– Can... Naprawdę jesteś w ciąży? – pytam cicho.

Mam cichą nadzieję, że Lucyfer pomylił się z tymi informacjami, które nawet nie wiem, skąd wziął. Jestem pewna, że Ezekiel sam mu się nie pochwalił, że spał z jego córką, więc to stwierdzenie może jeszcze okazać się błędne, a słowa Luciego już na zawsze zostaną w pamięci Candidy. Nazwał ją... puszczalską gówniarą. Jest jego córką i powinien mieć pewne granice w słownictwie. Tym bardziej nie mógł podnosić na nią ręki.

– Przepraszam, Auroro. Przepraszam was! Nie chciałam nikogo zawieść, ale to się stało... Nawet próbowałam je usunąć. Nie zrobiłam tego, bo tak cholernie się bałam. Przepraszam... naprawdę przepraszam... – mamrocze, rzucając się w moje ramiona.

Nic nie mówię. Nie jestem w stanie postawić się w jej sytuacji, wyobrazić sobie, co czuje, dlatego milczę, dając się jej wypłakać. Teraz potrzebuje opieki, troski, a nie krzyków i wyżywania się na niej za dziecko, które rozwija się w jej łonie. Musimy jeszcze dojść do tego, kiedy to się stało. Poza tym trzeba zrobić badania, a od tego jest nasz domowy doktorek: Gabriel. Zawsze zajmował się chorymi w rezydencji, czy także moim leczeniem, więc chyba ginekologiem także potrafi być, prawda? A do Lucyfera na pewno nie mam zamiaru się odzywać. Przegiął na całej linii. Rozumiem jego zdenerwowanie, ponieważ sama również nie jestem najszczęśliwsza, jednak istnieją pewne granice zachowania względem własnego dziecka. Nakrzyczeć można, ukarać można, ale nie bić i nie wyzywać. To dla mnie po prostu granica, której nie wolno przekroczyć. Jestem za spokojniejszym wychowaniem dzieci, więc przemoc i brzydkie wyzwiska nie wchodzą w grę. Na pewno zrobię mu porządny monolog, lecz dopiero wtedy, kiedy sam zrozumie swój błąd. Tę rozmowę mogliśmy odbyć spokojnie, a tak w ogóle jej nie odbyliśmy. Skończyło się na płaczu dziewczyny i naszej kłótni.

Dopiero po pół godzinie udaję mi się uspokoić Candidę, dlatego wygodniej siadamy na jej łóżku. Pokój zdążył przybrać mrocznego klimatu poprzez zachodzące słońce i nastający na zewnątrz mrok. Obie wiemy, że ta rozmowa nie należy do najłatwiejszych, ale im szybciej przez nią przejdziemy, tym lepiej dla nas wszystkich.

– Co ja mam zrobić, Auroro? Ja nie potrafię zabić tego dziecka... Naprawdę chciałam, ale nie mogłam – szepcze cicho, na co kręcę głową.

– Nawet nie mów o aborcji, Can. Poradzimy sobie, zaufaj mi. Na początku będzie cholernie ciężko i nie mogę ci wmawiać kłamstw, ale masz mnie, masz rodzinę, która ci pomoże w każdej chwili. Wszyscy nauczymy się wychować tego malca i sprawimy, że będzie miał najpiękniejsze życie na świecie.

– A tata? On mi w życiu tego nie wybaczy! Przecież go kocham, a miłość powinna wygrać, tak? – pyta, wypuszczając kolejne łzy.

– Oczywiście, że wygra. Lucyfer musi się otrząsnąć, uspokoić i przemyśleć to na spokojnie. A ty musisz być przygotowana na to, że Ezekiela spotka surowa kara za to. Trzaśnięciem w policzek to się nie skończy – uprzedzam ją, a Candida wygina usta w delikatnym uśmieszku.

– Mój biedny...

– Kiedy to się stało? – dopytuję, przymykając powieki. Sama nie wiem, czy chcę dokładnie to wiedzieć, więc biorę głęboki wdech szykując się na te informacje, lecz przerywa nam gwałtowne wejście do pokoju Can. W progu staje Gabriel. Wygląda na dość przerażonego, ale na pewno nie na wściekłego. Posyła nam delikatne uśmiechy, wchodząc głębiej.

– Słyszałem o tym, co się stało. Candido, wszystko się ułoży. Pomożemy ci – mówi nieśmiało, siadając koło nas na łóżku. – Zobaczysz, będzie dobrze. Teraz jednak musimy zebrać się do kupy, ponieważ w odwiedziny wpadła Noemi z gościem. Niespodziewanym gościem.

– Kto taki, Gabrielu? – pytam zaniepokojona.

– Teodon... Teodon przybył.

Rozdział nie był sprawdzany, ale po powrocie do domu (wtorek), na pewno to zrobię! Miłego dnia, Mandarynki! ♡

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro