28. Bóg nie umarł

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nikt na pewno nie spodziewał się, że Bóg, którego uznaliśmy za oficjalnie zaginionego, znowu powróci do naszej rezydencji. Gdy ostatnim razem tu był, sprowadził mnie z Piekieł, dał coś nowego, choć nie zasłużyłam. Obawiam się, że Jego powrót może oznaczać tylko tyle, iż zna nasz rodzinny sekret. Sekret Candidy. W końcu przed Teodonem nic nie da się ukryć, prawda?

Staram się teraz nie dać po sobie poznać, jak bardzo jestem przerażona, dlatego delikatnie uśmiecham się do Gabriela, kiwając mu głową. We trójkę powoli schodzimy do salonu, by stanąć oko w oko z Bogiem. Po raz kolejny oczywiście. Nie interesuję mnie to, co teraz robi Lucyfer. Mógł nawet zaszyć się w piwnicy, w szafie, pod łóżkiem – mam to gdzieś. Zasłużył sobie jeszcze na dodatkowe lanie bambusem na goły tyłek. W życiu nie pomyślałabym, że zwyzywa córkę od puszczalskich gówniar, a potem ją uderzy. Owszem, teraz rodzice często stosują przemoc wobec swoich dzieci, a niektórzy dopuszczają się, dla nich, zwykłych klapsów, lecz to nie przechodzi u mnie. Nawet jeśli moja córka zachowywałaby się źle, znalazłabym lepszy sposób niż cielesne karanie. Dlaczego potem te dzieciaki zamykają się w sobie, nie chcą rozmawiać o swoich problemach, boją się kontaktu z rówieśnikami? Są zbyt przestraszone wiecznymi karami, swoją niezbyt lubianą przeszłością. Dlatego właśnie w ten sposób zareagowałam na to, co zrobił Lucyfer. Miał prawo być wściekły, przecież jest Diabłem, ale nawet on powinien zachować pozory, a dopiero wyżyć się na... choćby jakiejś wstrętnej piekielnej duszy.

Już od progu wyczuwam napiętą atmosferę, a widząc Noemi siedzącą u boku... dziwnego Teodona, otwieram szerzej oczy. Bóg nieco zmienił swój image, dlatego ciężko mi przejść obok tego obojętnie. Zgolił swoją siwą, gęstą brodę, a pozostawił jedynie szarą czuprynę na głowie. Na sobie ma strój, jakby dopiero wrócił z Indii, przez co w całym pomieszczeniu pachnie śmiesznymi kadzidełkami, które w rzeczywistości przybywają z ubrań Boga.

– Dzień dobry, Auroro – oświadcza poważnie, z dystansem jak kiedyś.

Mam wielką ochotę przewrócić oczami, lecz ostatkami siły powstrzymuję się. To raczej lekceważące w Jego obecności. Uśmiecham się nieśmiało, kiwając głową. Sama nie wiem, po to robię, jednak to mój naturalny odruch, gdy z kimś się witam.

– Zapewne zastanawiacie się, dlaczego wróciłem do waszego domu, ale odkąd odszedłem, zdarzyło się kilka interesjących rzeczy, które natychmiast trzeba wyjaśnić.

– Teodonie... – wtrąca się Gabriel, lecz On powstrzymuje kontynuowane wypowiedzi machnięciem dłoni.

– Przestań, Gabrielu. Akurat ty przestań. Nie dopilnowałeś tego, co trzeba było dopilnować, więc od razu możesz wyjść. Nie powierzę ci więcej tak ważnych obowiązków.

– Skończ! – woła, nagle pojawiający się w salonie Lucyfer. Piornuje Ojca wzrokiem, zaciskając pięści. Rzuca mi ukradkowe spojrzenie, po czym ponownie staje naprzeciw Teodona, wcale nie ukazując jakiegokolwiek szacunku. W tym momencie mu sie nie dziwię. W końcu... On tak okropnie potraktował Gabriela. Dlaczego? Co było jego obowiązkiem, że go nie dopełnił?

Patrzę na nich wszystkich, wciąż trzymając Candidę za rękę. W salonie brakuje tylko Ezekiela, a ja zaczynam się o niego poważnie martwić. Jeśli Lucyfer był zdolny do takich wyzwisk i uderzenia własnej córki, to co takiego zrobił swojemu przyjacielowi? Przełykam głośno ślinę, dyskretnie spoglądając na Can. Stoi jak wmurowana, przyglądając się ojcu, który stanął właśnie w obronie Gabriela. Nie wiem, co to za nagły objaw troski w stosunku do staruszka, ale nie neguję tego. Choć raz zachował się jak pan tego domu, broniąc tych, których powinien.

Czuję, jak dziewczyna mocniej zaciska palce na moich, przez co odrywam się od tej sytuacji. Czas coś zdziałać i poszukać jej ukochanego. Nie mam w zamiarze zostawić go na pastwę losu tylko dlatego, że ma przyjaciela dupka.

– Candido... idę poszukać Ezekiela. Zostań tu – mówię jej na ucho, na co od razu się podrywa i prostuje.

– Idę z tobą. Proszę... Nie chcę zostać tu z nimi wszystkimi... Błagam cię – szepcze, a w jej oczach pojawiają się pierwsze łzy. Ten widok łamie mi serce, ale nie mogę jej na to pozwolić. Na razie powinna trzymać się z dala od Ezekiela. A przynajmniej do momentu, kiedy sytuacja nie ulegnie poprawie. Przede wszystkim muszę porozmawiać z Lucyferem, dopiero potem godzić się na związek dziewczyny z demonem. – Auroro... błagam!

– Ciii... idź do Gabriela. Wrócę jak najszybciej – oświadczam i nie obracając się za siebie, wychodzę z salonu, by przejść korytarzem na zewnętrz, przed dom. Rozglądam się, zastanawiając, gdzie może podziewać się Ezekiel. Gdybym była demonem, uciekającym przed karą Diabła, gdzie bym się schowała?

Wznoszę oczy ku górze, cały czas głowiąc się, gdzie on mógł się podziać? A może na niego także działa ta dziwna telepatia? Może powinnam zwołać go w myślach? Warto spróbować. W końcu nic mnie to nie kosztuje, a nuż widelec się znajdzie.

Ez? Słyszysz mnie? Bo ja tak w sumie mówię do własnego umysłu, licząc, że się tu spotkamy. Jestem aż taką idiotką, czy jednak słyszysz mnie?

– Nie jesteś idiotką, Auroro, ale chodź stąd, zanim Diabeł także cię usłyszy. Daj mi rękę – oświadcza Ezekiel, który znikąd wziął się tuż za mną. Bez wahania podaję mu dłoń, a już po chwili znajdujemy się w ogrodzie botanicznym Santa Clotilde na obrzeżach Lloret. Tak myślałam, że ten demon ma w sobie więcej romantyzmu niż Lucyfer, i lubi takie miejsca. Nadal mogę twierdzić, że Ezekiel to ktoś naprawdę dobry. Mimo że jego zawód nie należy do miłych i przyejmnych, nie winię go za to. Na pewno gdyby nie oddał duszy za swoją ukochaną, byłby teraz w Niebie, popijając ich bezprocentowe winko. – Musiałem się zaszyć, póki sytuacja się nie naprawi.

– Nie można wiecznie się chować. Nawet jakbyś wrócił za rok, to tym bardziej Lucy powyrywałby ci nogi z dupy. Dobre czasy się skończyły i musisz wziąć odpowiedzialność za to, co zrobiliście. A zrobiliście sobie dziecko – mówię cicho, patrząc w jego smutne oczy. Wygląda tak niewinnie, że naprawdę ściska mi serce, ale muszę być stanowcza. Lucyfer miał w jednym rację, ponieważ nie powinni... nie powinni się związywać. Może wtedy nie powstałby ten malutki problem w postaci drobnego osobnika w łonie Candidy. Skazali to dziecko na ciężkie życie wśród nadnaturalnych istot i wyboru, więc powinni teraz zrobić wszystko, by te szesnaście lat było pięknym okresem.

– Lucy mnie zabije. Nie zdążę wychować tego malca, bo umrę w trakcie jego ulubionych tortur. Ten facet wyrwie mi jaja, rozumiesz?!

– Przestań się mazać, Ez. Jesteś starym demonem, więc czas się ogarnąć! – wołam, klepiąc go w ramię. – Zachowujcie się poważnie. Lucyfer dostanie ode mnie ostrogę i nie tknie cię, bo zagrożę mu zerwaniem zaręczyn, dlatego wróć teraz...

– Czekaj! Zaręczyliście się?! Bierzesz ślub z Diabłem? – pyta zszokowany.

– A ty będziesz ojcem? Ojcem dziecka Candidy?

– Dobra. Nie było tematu – odpowiada, unosząc ręce w geście poddania.

Uśmiecham się krzywo, a potem tak po prostu go przytulam. Przytulam, by okazać mu swoje wsparcie. Przecież zawsze będą na mnie mogli liczyć. Przybędę, gdy będą mnie potrzebować. Nie chcę być jak Lucy, który postanowił nagle zgrywać wielkiego pana Piekieł. Już od dawna przestał się tak zachowywać, więc próbuje nadrabiać stracony czas. Myśli, że w ciągu jednego dnia znowu zrobi z siebie Diabła? To raczej nie takie łatwe. A skoro zdecydował się żyć na Ziemi, zaręczyć się ze mną, to musi przestać być dupkiem. Inaczej nigdy nam nie wyjdzie.

Po krótkiej chwili za pomocą teleportacji wracamy do Marsheland, gdzie od razu spotykamy się z rozwścieczonym Lucyferem.

– Co, najpierw pieprzysz moją córkę, a teraz bierzesz się za narzeczoną? Czy ciebie, do kurwy nędzy, Bóg opuścił?! – wrzeszczy, odsuwając mnie od demona. Nim się oglądam, obydwaj leżą na ziemi. Przygnieciony Ezekiel okładany jest pięściami Lucyfera, dlatego bez zastanowienia ruszam do akcji. Jednym ruchem odpycham go od przyjaciela, tym samym sam upada na trawę. Piorunuje mnie wzrokiem, choć po kilku sekundach jego skóra powraca do tej samej barwy co zwykle, a oczy robią się spokojniejsze.

– Zastanów się, o co kogo oskarżasz. Rozumiem twoje zdenerwowanie, ale oni oboje podjęli decyzje. Ich karą będzie patrzenie na wybór tego dziecka. To wystarczająca kara, Lucyferze – oznajmiam cicho.

– Nic nie rozumiesz. On pieprzył moją szesnastoletnią córkę! To jest przyjaciel?

– Pieprzył mnie popierzony Diabeł! To jest normalne? To jest pracodawca? To jest relacja szef-pracownik? Nie! Więc skończ się wymądrzać, bo do niczego nie prowadzisz, jak do zwykłego ośmieszenia samego siebie. Zastanów się, a dziś nawet nie próbuj przypałętać się do mojego łóżka, bo specjalnie naszykuję na ciebie kolce – warczę, pozostawiając oniemiałego Lucyfera wraz z nadal leżącym na trawie demonem. Nie mam zamiaru więcej się z nimi użerać. Postawiłam sprawę jasno, każdemu dałam reprymendę, a teraz mogę spokojnie wróćić do domu wysłuchać tego, co ma do powiedzenia Teodon oraz Noemi, którzy przybyli do rezydencji. Przy okazji chcę jeszcze trochę pobyć z Candidą sam na sam, a do tego niepotrzebni są nam żadni nerwowi mężczyźni, którzy potrafią nawzajem się oskarżać i lać po twarzy.

Słysząc dziwne odgłosy z kuchni, postanawiam tam zerknąć. Kiedy wchodzę do pomieszczenia, Candida pochyla się nad czymś tak, że mam widok na jej tyłek odziany w czarne legginsy. Przewracam oczyma, zbliżając się do niej.

– Och! Jesteś taki gorący! – krzyczy głośno, dlatego od razu się zatrzymuję, przełykając głośno ślinę. O żeż kurka wodna. Przechylam głowę na jedną stronę, a wtedy dziewczyna odskakuje, szybko kładąc biały talerz na kuchenny blat. Oddycham z ulgą, nie widząc tu żadnego mężczyzny.

– Mówiłaś to... do talerza? – pytam rozbawiona.

– Wiesz, jak skurczybyk poparzył mi ręce?! Jest... gorący!

Przez jedną jedyną chwilę próbuję powstrzymać napad śmiechu, lecz przestaję się hamować. Ta dziewczyna... ona nadal jest całkowicie sobą, nawet w obliczu rodzinnej tragedii. Jej energia, jej optymizm zawsze poprawiał wszystkim nastrój, dlatego liczę, że teraz także tak się stanie. Tylko dobre i pozytywne myśli będą otaczały jej umysł. Wiem, powinniśmy być wściekli na nią, na Ezekiela, ale nie ma co złościć się przez nie wiadomo ile czasu, by potem i tak się pogodzić. Lepiej to zrobić już, nie zamartwiając się niczym. Czekają nas długie miesiące, więc potrzebujemy wzajemnej troski, opieki, mobilizacji, a może nawet modlitwy.

Razem z Candidą postanawiamy trochę sobie odpocząć od tego, i zapominając, że w domu mamy Boga, spokojnie pijemy sobie herbatkę, a dziewczyna je obiad. Omawiamy wstępne rzeczy związane z jej ciążą, gdy do kuchni wpada rozzłoszczony Gabriel, stając przed Can.

– Gabe, co się dzieje? – pyta przestraszona szesnastolatka, co także i mnie podrywa z siedzenia. Ten anioł nigdy się tak nie zachowuje... coś się zmieniło albo coś nam grozi. Inaczej nie byłby taki spięty, taki... wściekły. Tylko w momencie, gdy coś grozi naszej rodzinie, ten staruszek jest w stanie wszystko poświęcić w jej imię.

– Nie oddam Candidy! – krzyczy, patrząc w stronę drzwi, w których po chwili pojawiają się Teodon oraz Noemi. Kobieta zerka na mnie ze współczuciem, cały czas przetrzymywana za ramię przez samego Boga. Napięcie coraz bardziej rośnie, a ja głośno przełykam ślinę. Z jednej strony cieszę się, że teraz, do środka tego Armagedonu nie wparował Lucy, ale z drugiej... mógłby nam pomóc. Albo chociaż swojej córce. – Ona ma prawo wychować dziecko sama!

– Gabrielu, Candida sama jest dzieckiem, więc jak ma wychować swoje? Chcemy tylko pomóc. Noemi mogłaby na razie pracować tutaj, a gdy dziecko by się urodziło, zabrałaby je ze sobą. To ułatwi wszystkim życie. Przede wszystkim temu maluszkowi – oznajmia poważnie Teodon.

– Nie poznaję Cię, Przyjacielu – mamrocze staruszek. – Twój pobyt na Ziemi musi się zakończyć. Nie myślisz jak Bóg, i nie chcesz dla nikogo dobrze. Los tego malca jest w rękach naszej rodziny. Podołamy zadaniu, bo mamy siebie.

– Gabe...

– Dla Ciebie: Gabriel. Skończyłem ten temat. Candida nie odda dziecka. Prawda, słońce? – zwraca się do niej Archanioł, dlatego dziewczyna wreszcie się ożywia, uświadamiając sobie, co się wokół dzieje. Teodon... on chciał zabić maluszka, gdy się urodzi? Przecież to zbrodnia! A on jest Bogiem!

– Oczywiście, że nie oddam! Kto w ogóle wpadł na ten cholernie śmieszny, irracjonalny pomysł?! Moje dziecko zostaje przy mnie, czy to się komuś podoba, czy nie. Ja i Ezekiel sami go wychowamy, a wy możecie spadać! – woła Can, piorunując wzrokiem dwójkę istot, nadal stojących w progu. Na pierwszy rzut oka nie można ich poznać z wcześniejszych spotkań. Kiedy po raz pierwszy ujrzałam Teodona, biło od Niego to przyjemne ciepło, miłość do wszelkich stworzeń. Mówił mądrościami, dobrze radził, opiekował się nami, chciał jak najlepiej, ale teraz? Kim właściwie jest Bóg? Czy jego zmiana ma coś wspólnego z Lucyferem? A może jest buntem Gabriela przeciwko władzy Cardy?

– Candido, jesteś taka młoda, a to maleństwo... zrozum mnie, nie chciałem niczego złego – zaczyna się tłumaczyć Teodon, lecz dziewczyna wstaje od stołu, wymijając wszystkich zebranych.

– Walcie się! I nigdy nie wracajcie! – krzyczy wściekła, trzaskając drzwiami. Przymykam powieki, obserwując reakcję staruszka oraz dwójki naszych gości. Przez moment także mam ochotę wykrzyczeć im swoją frustrację, lecz zamiast tego wychodzę do ogródka. Słońce przygrzewa, niebo jest całkiem czyste, bez skazy białych chmurek, a w powietrzu unosi się śliczny zapach kwiatów. Wszystko zdaje się takie... idealne, a w głębi nic nie jest perfekcyjne. Nawet słońce, nawet niebo, nawet kwiaty... nawet życie. Nie damy rady osiągnąć idealizmu, choć byśmy bardzo tego pragnęli. Stwórca świata oraz życia także nie mieni się perfekcyjnością. Ma swoje wady, których na pewno jest świadomy, więc dlaczego ludzie wciąż dążą do czegoś, czego nie dadzą rady osiągnąć? Dlaczego, zasypywani zdjęciami cudownych gwiazd, zaniżają swoją wartość tylko dlatego, że wyglądają inaczej? Przecież każdy jest piękny, a jeśli tego nie czuje – musi w to uwierzyć, pokochać samego siebie. Jesteśmy warci wszystkiego, ale nie ideału, który nie istnieje, i nawet Bóg go nie stworzy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro