9. Fałszywe charaktery

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Lucyfer

 Od czasu powrotu obu kobiet do naszego domu i wyznania im, co takiego stało się z ich charakterami, zdaję mi się, że powoli wracają do siebie. Cudownie jest patrzeć na obie, kiedy są takie szczęśliwe i takie żywe. Nawet nie odczuwam, że moja wybranka życia jest trochę inna, niż była kiedyś. Jej anielska dusza ani trochę nie zmieniła jej ogólnie. To tylko skutki uboczne oddania swojej własnej duszy. Wierzę, że jeszcze wszystko się ułoży, a moja córka wróci do Paryża bez żadnych głupich pomysłów. Tym bardziej, jeśli mowa o jakimś mężczyźnie. Z tego, co Aurora zdążyła się poskarżyć wiem, że ma na imię Julian i muszę wytępić drania! Od razu myślę, iż zabranie ze sobą mej kobiety na takie schadzki może być ciekawym zajęciem, zwłaszcza że ostatnio nieźle nagadała Amarze. Nie taką Aurorę poznałem, ale nie mogę się czepiać. W końcu przejście z powierzchni do Piekieł, a potem z Piekieł na powierzchnie z inną duszą... to nie lada wyzwanie, więc i tak podziwiam tę kobietę za siłę i radość, z jaką podchodzi do życia. Jedynym minusem jest ten, że Gabriel musiał nas opuścić, wracając do swojego ukochanego domu. Może mi tak bardzo to nie przeszkadza, lecz Aurorze na pewno. Mocno zżyła się z tym starcem, jednak mam nadzieję, że przy mojej pomocy wszystko się unormuje. Chcę, by była najszczęśliwsza, gdyż naprawdę na to zasługuje. Zasługuje jak nikt inny na tej planecie.

Siedzę w swoim ulubionym fotelu w gabinecie, gdzie z kominka tryska ogień, sprawiając, że czuję się prawie jak w domu. Delikatny uśmiech pojawia się na mojej twarzy, kiedy słyszę, jak ktoś zakrada się za mną. Cóż, Diabeł zawsze miał wyostrzone wszelkie zmysły, więc takie coś jest dla mnie normalne.

Jej drobne dłonie dotykają moich ramion, po czym zakrywają oczy. Nachyla się nade mną, a woń jej perfum, płynu do prania i wanilii łączy się, tworząc boski aromat. Chyba nigdy jej nie wspomniałem, jak uwielbiam zapach płynu do prania!

– Zgadnij, kto tam – szepcze cicho do mojego ucha, pobudzając wszystkie moje zmysły. Ta kobieta, kiedy się postara, naprawdę potrafi nieźle uwodzić. Chyba muszę jej to powiedzieć, gdyż w tym momencie jest niesamowicie zmysłowa, a tego nie powiedział jej tu chyba nikt.

– Jakaś seksowna pani z muffinkami na podłodze? – pytam, uśmiechając się szeroko. Od razu odrywa swoje dłonie, siadając na moje kolana. Cicho chichocze, zakrywając rumieniec długimi włosami. Czyżby... czyżby Aurora wracała do swojego własnego charakteru?

– Skąd wiesz, że przyniosłam babeczki?

– Wyczułem je na kilometr. Co robi Candida?

Kobieta głośno wzdycha.

– Śpi, ale, Lucyferze... Ona cierpi. Czuję, że te całe problemy z Julianem to tylko wymówka, żeby nie powiedzieć, co tak naprawdę ją trapi. Boję się, że może to być coś bardziej poważnego, na co nie mamy wpływu... – wyznaje, spoglądając w moje oczy. Chyba nawet domyślam się, o co jej chodzi, jednak wolę posłuchać tej teorii.

– Rozumiem, że już coś podejrzewasz, tak?

– A co, jeśli ma dość bycia człowiekiem? Może za bardzo przyzwyczaiła się do posiadania w sobie cząstki nadnaturalnej i teraz jej tego brakuje? – pyta cicho, jakby nie chciała o tym mówić. Och, również moje teorie krążyły wcześniej wokół tego tematu, jednak kiedy Aurora mówi o tym teraz... Mam wrażenie, że staje się to niechcianą prawdą. Przecież Candida od zawsze marzyła o normalnym życiu, bez żadnych wyborów, bez bycia kimś innym niż reszta jej rówieśników. Teraz otrzymała swoje największe marzenie i próbuje uciec od niego? Przecież Aurora poświęciła dla niej życie, a ta wydziwia... Czuję, jak wszystkie mięśnie napinają się od złych myśli.

– Wybrała to, Auroro, a ty spełniłaś jej, powiedzmy, prośbę. Nawet gdyby chciała wrócić do swojego dawnego wcielenia, nie jest to możliwe i niech w dupę się pocałuje. To nie były buty, które można zwrócić do sklepu, a twoja dusza, do cholery! Straciłaś życie! – wołam oburzony zachowaniem mojej córki. Jak śmiała w ogóle napomnieć o tym Aurorze? Ta kobieta stara się być jej matką, a ona... zaczyna robić swoje widzi mi się.

– Lucyferze, uspokój się. Skąd mogła wiedzieć, że życie człowieka nie należy do najprostszych?

– Och, błagam cię! Jęczała o tym od dziesiątego roku życia, a teraz, gdy już ktoś poświęcił się dla niej, ona twierdzi, że to jednak nudne? Nie ma tak!

– Ale po co te nerwy? – pyta spokojnie, dotykając moich policzków swoimi chłodnymi dłońmi. Dzięki jej dotykowi odprężam się, zamykając oczy, licząc do dziesięciu.

Jeden, dwa, trzy... pieprzyć to!

– Bo to mała, rozpuszczona gówniara! Chyba za dobrze było jej w tym Paryżu i się zapomniała.

– Masz rację, zapomniała się, ale mam ci przypominać dlaczego? Przecież to nie jej charakter, a ja pracuję nad tym, by go odzyskała. To wymaga trochę czasu, więc nam go daj i przestań się tak bulwersować, bo ci żyłka wyskoczy – mamrocze ironicznie, całując mnie w czoło. Uśmiecham się krzywo. Całkiem podoba mi się ten jej Candidowy charakterek, jednak wolę ją w swoim wcieleniu. Ta nieśmiała, czasami zbyt wygadana, Aurora bardziej mi imponuje.

– Ależ ty wygadana!

– No daj buziaka, biedaczku, ty mój! Niech cię pocieszę! – woła wesoło, sprawiając, że wszystkie problemy krążące wokół nas nagle znikają, tworząc czystą, przyjemną atmosferę. Oboje napawamy się swoim towarzystwem, chłonąc każdą wspólną chwilę, ciesząc się swoimi uśmiechami, głupimi tekstami, czy choćby jej dziewczęcym śmiechem. Mocniej ją ściskam, zabierając prosto na górę po schodach. Obejmuje mnie, a jej wilgotne, słodkie usteczka muskają moją szyję, przez co przechodzi mnie ciepły dreszcz. Mimowolnie uśmiecham się, stawiając ją dopiero w naszej bordowej sypialni.

Odsuwam się, by móc podziwiać jej boski widok, delikatnie rozgrzanej, ale pełnej oczekiwań. Przez chwilę przyglądamy się sobie nawzajem, po czym dziewczyna pokonuje dzielącą nas odległość i wpada na mnie, przewracając na łóżko. Porządnie uderzam głową o wielki filar w jednym rogu łoża, a Aurora wybucha głośnym śmiechem.

– Nawet w takich sytuacjach jesteś totalną niezdarą! – woła, siadając wygodniej na czerwonej pościeli. Spoglądam na nią speszony, jednak staram się zapanować nad tym. Halo, przecież Diabeł nie może się peszyć! Nie w takich sytuacjach. Muszę wyjść z tego z godnością. Ale jak, jak to już się stało?

– Odezwała się ta, która pierwszej nocy tutaj spadła z łóżka – prycham, a ona rzuca we mnie jedną z poduszek.

– To zabierzesz się do roboty, czy mam tu czekać i się nudzić? – pyta spod przymrużonych powiek.

– To ma być wyzwanie?

– Może tak, może nie – odpowiada pewniej siebie, dlatego ochoczo podejmuję się wyzwania. Nie przejmując się pulsującą głową ruszam w jej stronę, poczynając od najgorszych tortur tej osóbki. Łaskotki. One działają na każdą dziewczynę. Tym bardziej na Aurorę, tak wrażliwą na taki dotyk. Chwila, gdzie te jej stópki? – Ej, ej! Przestań! No weź, bo rozbudzę cały dom!

– Widzisz, sama mówisz, że to ty rozbudzisz dom, nie ja – mruczę, uśmiechając się złośliwie. Ponownie dostaję mi się poduszką prosto w twarz. Tym razem nie wytrzymuję, więc prawie rzucam się na nią. Jej chichot staje się moim narkotykiem, od którego zaczynam się uzależniać. A widok jej takiej pięknej, oddanej mi... jest najpiękniejszym ze wszystkich.

Aurora

Z pięknego snu, gdzie wyleguję się w słońcu na łące, wybudza mnie piekielne ciepło, okrywające moją skórę. Otwieram jedno oko, chcąc sprawdzić, czy to promienie słoneczne stały się aż tak piekące, czy może Lucyfer się wkurzył. Kiedy jednak nie dostrzegam go, a jedynym wyjaśnieniem jest upalny dzień, podnoszę się, obserwując pokój. Mężczyzna musiał już wyjść z sypialni, zostawiając mnie w samotności. Przynajmniej raz nie przeszkodzi mi do wyszykowania się na śniadanie. Uśmiecham się pod nosem, zaglądając do naszej szafy, gdzie dostarczono już nowe ubrania prosto ze sklepu. Dotykam materiałów przeróżnych ciuchów, zalegających na wieszakach, rozkoszując się boskim jedwabiem czy satyną. Błagałam Lucyfera, aby nic mi nie kupował, jednak ten dureń uparł się na zmianę mojej garderoby. Stwierdził, że zrobi ze mnie prawdziwą kobietę, choć zdaję mi się, że prawdziwą kobietą jestem już od dawna.

Ciche pukanie do drzwi odwraca moją uwagę od ubrań w szafie, dlatego odchodzę od mebla, spoglądając na stojącą w progu Candidę. Uśmiecha się delikatnie, wchodząc do środka. Trzyma w ręce całkiem sporych rozmiarów telefon oraz tackę z ciasteczkami i kakaem. Z zaciekawieniem lustruje sypialnię, po czym siada na łóżku, zrzucając z niego satynową kołdrę.

– Musiało być dziko – oznajmia ironicznie, więc marszczę brwi, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, o czym ona w ogóle mówi. Speszona rumienię się, gdyż nie uważam, by temat naszych intymnych spraw z Lucyferem powinien interesować Candidę. Mimo wszystko to właśnie takie drobne uwagi utwierdzają mnie w choć przekonaniu, że im dłużej tutaj jest, tym bardziej wraca jej charakter. Zawsze taka była.

– Zajmij się swoimi sprawami, Can. Błagam cię... – mówię, zamykając szafę, siadając obok niej. Zerkam na pojemniczek z owocami, a potem rzucam spoglądam w jej rozweselone oczy.

– Pomyślałam, że zjemy razem śniadanie. Tylko ty i ja, no i mandarynki! – woła wesoło, wyciągając z pudełeczka cztery, pomarańczowe owocki. Na ich widok mam ochotę zawołać Gabriela, by pokazać mu... mnie. Dla niego od zawsze byłam Mandarynką.

– A tatuś? – pytam, posyłając jej blady uśmiech, na co Candida wzrusza ramionami.

– Stwierdził, że idzie na zakupy. Wyśmiałam go, ale nie protestowałam, kiedy kazał mi się tobą zająć. I tak miałam w planach porwać cię na samotne śniadanie pośród krzaków i drzew, choć sypialnia też mi starczy. Wcinaj ciastka! Sama wczoraj piekłam.

– Candido, zadziwiasz mnie. Ty i wypieki?

– A i owszem. W Paryżu musiałam nauczyć się trochę dbać o siebie, swoje potrzeby i zachcianki. Nie chciałam wydawać niepotrzebnie pieniędzy na drogie ciastka, w zamian tego sama piekłam. Ale nie z tym do ciebie przychodzę. Bo wiesz... widziałam taki świetny film i podoba mi się ścieżka dźwiękowa. Posłuchasz ze mną? – pyta, robiąc maślane oczka, przez co prawie wybucham śmiechem. Może niektórzy wyglądają wtedy jak słynny kot ze Shreka, lecz Candida absolutnie nie należy do takich osób.

– Jasne, dawaj i pokazuj, co tam masz. Byleby nie żadne wyjce – uprzedzam. – Zero metalu. Zrozumiałaś?

– Oczywiście! To tylko z Legionu Samobójców, więc nie ma metalu.

Po prawie godzinie siedzenia i rozmawiania przy muzyce z filmu, śmiało mogę stwierdzić, że Candida dochodzi powoli do siebie, choć nadal widzę, iż coś ją gnębi, a za Chiny Ludowe nie chce tego powiedzieć. Być może to to, o czym tak uparcie myślę. Brak chęci do bycia człowiekiem. W końcu żyjąc w świecie nadnaturalnym dzień w dzień przywykła do pewnych ulg i ułatwień. No i zawsze miała przy sobie kogoś, kto będzie w stanie pomóc jej w trybie natychmiastowym. W Paryżu tego nie ma i być może to jest jej głównym zmartwieniem. Nie przejmuje się zamianą naszych charakterów, a samym byciem człowiekiem. Prawdziwym, zwykłym, szarym człowiekiem. We Francji nikt nie rozpoznaje jej jako panny Marsheles, cenionej córki wielkiego Lucyfera. Jest taka sama jak reszta społeczeństwa, czyli nieznana. Sława potrafi nieraz przyćmić prawdziwą ścieżkę życia, którą powinniśmy podążać. I jestem pewna, że gdyby Candida zyskała tam sławę, nie nauczyłaby się żyć pięknem życia.

– Can? – zagaduję ją, gdy sprzątamy w sypialni bałagan, który same zrobiłyśmy. Gdyby Lucyfer wszedł tu, załamałby się na miejscu. Takiego syfu dawno tu nie mieliśmy.

Dziewczyna zerka na mnie zaintrygowana moim poważniejszym tonem i wzdycha. Pewnie sama wie, o co chciałabym spytać, ale to nieuniknione. Naprawdę potrzebuję znać jej odpowiedzi na nurtujące mnie pytania, a jedynym wyjściem jest po prostu, zadanie ich.

– Powiedz mi wreszcie, co się dzieję? Myślisz, że potrafisz cokolwiek ukrywać? Mylisz się. Ani trochę ci nie wychodzi. Może miałaś nosić jedną jedyną maskę, ale zamiast tego nosisz tysiące innych, maskując to, co tak naprawdę czujesz. Koniec tej maskarady. Zdejmij maskę i pokazuj, co kryje ta prawdziwa Candida – oznajmiam, odsuwając się od łóżka, by stanąć tuż naprzeciwko dziewczyny, wyglądającej na zaskoczoną. Przecież mogła spodziewać się mojego monologu. To typowe jak na mnie, więc nie rozumiem jej szoku.

– Auroro... Naprawdę musisz drążyć ten głupi temat?

– Głupi?! Przecież tu chodzi o ciebie! O to, jak nieudolnie próbujesz udawać, że wszystko jest dobrze. Julian stał się tylko przykrywką do prawdziwego powodu twojego stanu. Nie jestem ślepa. Wręcz fantastycznie widzę. Widzę wszystko.

– To może czas złożyć wizytę u okulisty, bo jednak chyba masz problemy ze wzrokiem – prycha, przewracając oczami. Mam wrażenie, że Candida zaczyna zachowywać się jak ja, kiedy miałam swoje problemy, będąc jeszcze zwykłym, szarym człowieczkiem. Dziś jednak to ona posiada jakieś zmartwienie, a nie chce nikomu powiedzieć. Powinna wiedzieć z autopsji, że lepiej od razu wyznać najcięższy ze swoich problemów, niż tkwić w półmroku zapewnionym przez cierpienie i złe myśli.

– Nie wymądrzaj się tak, Puszko, tylko mów.

– Że co, proszę? Jaka znowuż Puszko? Myślałam, że to tylko ty otrzymujesz ksywki! – woła, a na jej twarzy pojawia się kolejny uśmiech, dzięki czemu i ja odwzajemniam ten gest.

– Przypomnij sobie, co twój skrót oznacza po angielsku, a znajdziesz rozwiązanie twojego nowego pseudonimu. Teraz nie zawracaj mi głowy tym, i lepiej mów, co chcę wiedzieć.

– Chyba żadnej z tych rzeczy nie chcesz wiedzieć, Auroro. A ja naprawdę nie potrafię ci o tym powiedzieć – mamrocze cicho, spoglądając na mnie spod przymkniętych powiek. Wzdycham głośno i przełykam ślinę. Wiem, że może nie być najłatwiej rozmawiać o jej problemach, zwłaszcza że jest tylko załamaną nastolatką, przechodzącą trudny okres bez rodziców, którzy powinni być przy niej. Bardzo chciałabym móc pomagać jej, kiedy tego potrzebuje, pozwalać się wypłakać na ramieniu, pocieszyć głupim filmem czy choćby ścieżką dźwiękową albo spacerem, ale życie inaczej nam się poukładało.

– Pamiętasz, co mi kiedyś powiedziałaś? Jesteśmy przyjaciółkami, a przyjaciółki są od tego jak dupa od srania, żeby słuchać i pomagać sobie nawzajem. To teraz ja ci to mówię: przyjaciółka jest od tego jak dupa od srania! Chcę ci pomóc, Can. I zrobię to, a ty dobrze o tym wiesz. Zrobiłabym dla ciebie i Lucyfera wszystko, bylebyście byli szczęśliwi.

– I to twoja wada, Auroro – przerywa dziewczyna. – Starasz się uszczęśliwić wszystkich wokoło, ale nie siebie. To ty potem tkwisz w dołku, z którego nie potrafisz wyjść, bo nie jesteś w pełni radosna ze swojego życia. Poświęciłaś się dla mnie, ale po co to było, skoro tyle wycierpiałaś? Wiesz, co? Miłość jest naprawdę szalona, szalona w każdym calu i dlatego jest taka wyjątkowa. Bo nie jest nudna.

– A co to ma do rzeczy? Miłość to miłość, szalona czy nie, ona zawsze wygrywa. Czy szalona czy nudna. Czy brzydka, czy piękna. Miłość jest tak silna, że przezwycięży wszystko.

– Bo dzięki twojej szalonej miłości do tej rodziny zmarnowałaś sobie życie, a zarazem zyskałaś coś nowego. To wszystko takie szalone...

– Nasza rozmowa idzie donikąd, Candido. Odwracasz moją uwagę swoimi filozofiami, ale ja pragnę dowiedzieć się, o co ci chodzi, tłumacząc mi to wszystko? Miłość wygrywa, miłość jest szalona, ja zmarnowałam sobie życie? O nie, kochana, uratowaliście mnie od monotonii i nudy. Właśnie przez wybór, jakiego dokonałam, wszystko się zmieniło. Na lepsze.

– Ty tak myślisz, jednak jest inaczej...

– Czyli jak? – pytam zdezorientowana, gubiąc się w temacie. Już naprawdę nie rozumiem, o co dokładnie jej chodzi. Nie uważam, żebym zmarnowała sobie życie. Ja je komuś podarowałam, by spełnić marzenia. Kiedy jedno marzenie zaczyna się spełniać, a ty możesz patrzeć na radość tej osoby... cały świat staje się piękny. I mój również stał się piękny, kiedy widziałam Candidę, gdy weszła do domu taka radosna i uszczęśliwiona.

Carry on my wayward son

There'll be peace when you are done

Lay your weary head to rest

Don't you cry no more...

One I rose above the noise and confusion

Just to get a glimpse beyond this illusion

I was soaring ever higher

But flew too hight

Though my eyes could see I still was a blind man

Though my mind could think I still was a mad man

I hear the voices when I'm dreaming

I can hear them say...

Carry on my wayward son... *

Zszokowana tym, co robi Candida, przysłuchuję się kolejnym zwrotkom piosenki, którą mi śpiewa. Rozumiem, że właśnie tym chce mi przekazać, co się z nią dzieje, o co jej dokładnie chodzi, więc wytężam słuch, tłumaczę słowa i powoli zaczynam wszystko analizować. Wzniosła się wyżej, niż chciała...

– Zapragnęłaś czegoś, czego nie przewidziałaś. Wzniosłaś się wyżej, niż chciałaś. Nie chcesz być człowiekiem, Candido. O to chodzi. I to jest twoja maska. Udajesz szczęśliwą, chociaż nie jesteś – oznajmiam zdecydowanie, na co dziewczyna wybucha głośnym płaczem.

Powstrzymuję się, gdyż sama też miałabym ochotę płakać razem z nią. Dlatego, że jest nieszczęśliwa, że jednak może zrobiłam błąd, oddając za nią duszę, kiedy ona teraz cierpi, będąc tym, kim w rzeczywistości nie chciała nigdy być. Czuję się okropnie winna, ponieważ to przeze mnie Candida jest w takim stanie a nie innym. Powinna radować się i ja, głupia, myślałam, że będę mogła jej to zapewnić, lecz i moje oczekiwania były zbyt wygórowane, dlatego teraz obie musimy cierpieć. Przez moją głupotę. A może i zbyt dobre serce?

Przytulam ją do siebie, aż do momentu, kiedy do pokoju nie wkracza Lucyfer wraz z Ezekielem. Oboje patrzą na nas ze spokojem, jakby wiedzieli już o wszystkim. Kiwają mi głową na znak, bym puściła Can. Ta obraca się w stronę drzwi i ściera ostatnie łzy, wypływające z jej oczu.

– Auroro... – odzywa się, lecz ja nie mogę już dłużej wytrzymać. Biegiem opuszczam pokój, ruszając prosto do ogrodu. Znajduję moją ulubioną ławkę, na której zwykle zwierzałam się Gabrielowi lub Candidzie. Teraz sama muszę tutaj posiedzieć i pomyśleć, co dalej robić. Przecież nie mogę pozwolić, aby moja najlepsza przyjaciółka, moja prawie córka, była nieszczęśliwa, a dobra matka zrobi wszystko, byleby zadowolić dziecko i dać mu, co może. A czy mogę oddać po raz kolejny duszę? Och, to niedorzeczne. Oczywiście, że nie mogę, a Lucyfer wyraźnie powiedział o tym wczoraj.

Załamana spoglądam w niebo, mając nadzieję na jakiś znak od Gabriela. Czuję, że na pewno on wie, co się tu dzieje, jednak nie da rady nagle pojawić się i mi pomóc. Choć zawsze znajduję rozwiązania na wszystkie problemy, teraz nie potrafię nawet zebrać myśli w jedność, by ustalić, co dalej począć z młodą Candidą i jej nieszczęściem. I w tym jednym ma rację: miłość jest szalona. Cholernie szalona, przez co potem ludzie cierpią, nie wiedząc, gdzie w tym szaleństwie odnaleźć prawdziwe szczęście.

Siedzę nadal na ławce, podziwiając wzbijające się coraz wyżej słońce i piękno naszej wspaniałej natury. W międzyczasie pozwalam łzom swobodnie wylewać się z oczu, by uzyskać upragnioną ulgę, lecz nic takiego się nie dzieję, a ja wciąż nie wiem, co robić dalej. Siedząc bezczynnie na pewno nic nie zdziałam, ale nie mam pomysłu. Czy powinnam wrócić do domu, polecieć do Lucyfera i jemu też się wypłakiwać? Gdybym mogła, najpierw poszłabym do Gabriela spytać o radę, jednakże nie ma Gabriela, nie ma też rady i muszę radzić sobie sama. Smutna rzeczywistość otacza mnie z każdej strony, tworząc wokół mojej osóbki szary obłok złych chmur, które izolują mnie od innych. A gdy moje myśli zaczynają krążyć obok tego scenariusza, wizja naprawdę spełnia się i już po chwili jestem świadkiem, kiedy to szary obłoczek błąka się swobodnie obok ławki. Mam ochotę uciec, krzyknąć, lecz zamiast tego zostaję tam, gdzie siedzę i powoli wyciągam dłoń do chmurki. Muszę sprawdzić, czy to nie żadne halucynacje, że to się dzieje naprawdę. I nie mylę się. Obłok jest prawdziwy i choć wychwycić go nie mogę, odganiam go jak pianę w wannie.

– Aurora! – Z tego pięknego zdarzenia wyrywa mnie donośny głos Lucyfera, przez co, jak za dotknięciem magicznego różdżki, obłok znika, pozostawiając mnie w wielkim stanie zaskoczenia i zdziwienia. Że co to wszystko było?

Obracam się w stronę mężczyzny, który przysiada się do mnie, obejmując ramieniem. Wzdycha, przymykając powieki.

– Dlaczego uciekłaś? Chcieliśmy porozmawiać. Nie sądziłem, że ten plan tak szybko wypali... – oznajmia. Marszczę czoło, po raz kolejny zaskoczona. Tym razem: jego wyznaniem.

– A co miało wypalić? Lucyfer, Candida nie chce być człowiekiem. To miało wypalić czy co? Unieszczęśliwiłam ją! Dałam jej coś, czego tak naprawdę nie pragnęła, a była ciekawa. Jestem taka podła... – burczę, zakrywając sobie twarz dłonią. W życiu nie czułam się bardziej winna niż dzisiejszego dnia. Całe to zdarzenie przypłynęło jak motorówka do portu. Szybko i nagle, ochlapując nas swoją orzeźwiającą prawdą.

– CO? Nie o to mi chodziło, ale teraz to mnie zaciekawiłaś. Z Ezekielem trochę poszperaliśmy Candidzie w umyśle, potem przyszła do ciebie i szybko poszło – oznajmia, jakby właśnie powiedział mi, że jest ładna pogoda.

– Ty... on... grzebaliście jej w głowie?!

– Oj, tam, nic wielkiego się nie stało. Ważne, że ma swoje klepki. Chyba aż za bardzo swoje, bo zaczęła się zwierzać, prawda? Co to za cyrk z tymi twierdzeniami? – pyta spokojnie, patrząc na mnie swoim najbardziej ciekawskim spojrzeniem. Marszczy wtedy nos i czoło, a także unosi jedną brew. To jego mina idioty, ale cóż... nie narzekam, gdyż ogólnie jest bardziej przystojny, kiedy nie stroi min.

– Teraz ma sens jej płacz na mym ramieniu. Wróciła... Tyle że wróciła załamana, pełna psychicznego bólu. Ona cierpi, Lucyfer. I to przeze mnie. Oddałam za nią duszę, by mogła być człowiekiem, ale ona tego nie chce. Źle się z tym czuje. Ja muszę to jakoś naprawić. Muszę, rozumiesz?

– O, nie! Wiedziałem, że tak będzie. Nie ma takiej opcji, do cholery. Nie ma opcji, żeby znowu mogła być jak my. Po prostu nie ma! A nawet gdyby, mówiłem ci już, że to nie loteria, ani wymiana butów.

– Proszę cię...

– Nawet mnie o to nie proś, bo spotkasz się z moją odmową. Nie będę ryzykował utratą ciebie. Zrozumiesz to kiedyś, czy nie?! – woła, uderza pięścią o ławkę i niemal tak szybko, jak się pojawił, tak znika za domem. Wiem, dokąd się udaje, ale nie mogę go powstrzymać. Sama również nie jestem w stanie ponownie wejść do Piekieł, choć nie uważam, by w miejscach, w których przebywałam było jakoś makabrycznie, to jednak nie potrafię. Nawet Raul powiedział pod koniec mojego pobytu w czeluściach mroku, aby więcej tu nie wracać, bo wszystkie złe wspomnienia wyjdą na jaw.

Rozgoryczona postanawiam wrócić do rezydencji, jeszcze raz porozmawiać z Candidą, uspokoić i siebie i ją. Nie możemy tak tego zostawić, a ja nie mam zamiaru patrzeć, jak ta dziewczyna marnuje swoje życie, cierpiąc. Jest jeszcze taka młoda, może wszystko, a ja? Ja nie mam nic do stracenia, aby zapewnić jej szczęście. Gdyby była potrzeba, skoczyłabym za nią w ogień. Bo tak właśnie zachowuje się rodzina, taka jest nasza szalona miłość.

Przekraczam próg domu, kiedy to wpada na mnie Ezekiel, niemal gubiąc buty z tego pośpiechu. Spogląda na mnie zaskoczony, po czym odsuwa się kawałek, bym mogła przejść. Wygląda na naprawdę przejętego jakąś sytuacją.

– Coś się stało? – pytam zaniepokojona.

– Ja... ee... nie. Wszystko w porządku. A... ty? Trzymasz się jakoś?

Jego pytanie nawet zaczyna mnie bawić. Takie głupie odwracanie kota ogonem.

– Ezekiel, błagam cię, myślisz, że tobie udawanie też się udaje? Coś nie tak? Masz jakieś problemy? Potrzebna ci pomoc?

– Absolutnie nie. Chociaż... kurczę, Auroro, bo ja nie wiem, co robić, a jak Lucyfer się o tym dowie, to mnie zabije. Od razu spali na stosie – wyznaje ciszej, czym ponownie zostaję zaskoczona, lecz postanawiam pomóc na razie mojemu innemu przyjacielowi. W końcu zawdzięczam Ezekielowi naprawdę wiele. W ciągu kilku tygodni stał się moim dobrym przyjacielem, pomagającym w trudnych sytuacjach, przede wszystkim: w Piekle. Opowiadał mi trochę o jego ukochanej Catherine i samym wydarzeniu, jak przebiegało jego życie tutaj przez te wszystkie szesnaście lat.

– O, nie. To brzmi poważnie. W takim razie... może nektar z banana? – pytam, uśmiechając się jak idiotka, a widząc minę Ezekiela wyjaśniam mu, o co chodzi. – Kiedyś Candida mi to zaproponowała, gdy ja miałam problem. Przyjdź do mojej starej sypialni, ja zaraz tam dojdę.

Mężczyzna kiwa głową, wchodząc po schodach na pierwsze piętro. W tym czasie szybko wchodzę do kuchni, otwieram lodówkę i zabieram z niej karton nektaru bananowego. Muszę dać trochę czasu Lucyferowi i Candidzie, a po rozmowie z Ezekielem na pewno wrócę do mojej rodzinki, aby i z nimi wreszcie powyjaśniać wszystko.

– A więc... co się dzieje? – Kiedy wchodzę do starego pokoju, przytłaczają mnie wspomnienia związane z tym pomieszczeniem. To tu był mój zakątek, gdy było źle, ale i dobrze. To stąd Lucyfer zabrał mnie na naszą schadzkę, to tu rozmawialiśmy w pierwszą noc, to tu dotknął mnie... inaczej niż powinien, przenosząc moje cielsko z balkonu na łóżko. Szybko wycofuję się z tych myśli i siadam naprzeciwko Ezekiela, na fotelu przy wejściu na balkon. Mężczyzna ewidentnie spina się i stresuje, dlatego uśmiecham się szeroko, widząc go w takim stanie.

– To może być głupie... Chociaż chwila. Ty też mnie za to zlinczujesz! Do diabła... nikomu nie mogę tego powiedzieć.

– Ezekiel, nie baw się ze mną w podchody. Pomagałeś mi, gdy ja tego potrzebowałam, nieważne, jak głupie by to nie było, więc zrób to samo. Powiedz, co ci leży, a ja pomogę. To znaczy, nie obiecuję, że to zrobię, ale się postaram.

– Pocałowałem Candidę. Szesnastoletnią dziewczynę. Córkę Lucyfera. Twoją przyjaciółkę! Cholera no, czuję się jak jakiś gówniarz, którego przesłuchuje matka, ale, Auroro, jak ja się boję tego twojego faceta i mojego przyjaciela. Mnie musiał Szatan opętać! – woła przerażony, po czym bierze spory łyk nektaru. Gdy otwiera oczy, jest świadkiem mojego wybuchu śmiechu. Nie tego się spodziewałam. Podejrzewałam kolejne problemy z Lucyferem, ale na pewno nie to, że pocałował moją przyjaciółkę. Przecież ma do tego prawo, byleby nie chciał jej zgwałcić. Jeśli ona tego chciała – to wszystko jest dobrze.

– I boisz się...

– Tak, boję się Lucyfera! Przecież on mnie zabije, że w ogóle zbliżyłem się do jego córki. Pamiętasz, co zrobił z jej poprzednim chłopakiem? Zabił, do krówki nędzy, zabił! To wyobraź sobie, co ze mną zrobi. Zastosuje tortury typu D666.

– Że co, proszę? Jaki typ? – pytam rozbawiona. Nie sądziłam, że przy cudzych problemach można aż tak świetnie się bawić i napawać się lękiem przed Lucyferem. To naprawdę dość niespotykane, zważywszy na to, że Ezekiel i Lucek są najlepszymi przyjaciółmi, odkąd pamiętam, czyli od jakiś kilkunastu miesięcy, a może i dalej.

– Gwałt analny nożem. Ulubione tortury naszego Diabła. Do zesrania, przecież umrę! UMRĘ! Jezu. Boże. Matko Boska! Halo, ktoś mnie słyszy? Latający potworze spaghettii?

Niemal przewracam się ze śmiechu.

– Ezekiel, przestań! Przecież nikt ci nic nie zrobi. Ty i Candida... to jakaś chemia? – pytam zaciekawiona, próbując powstrzymać kolejny napad śmiechu, połączonego z histerycznym chichotem.

– Możliwe. Sam nie wiem, ale myślę, że to rodzaj terapii po Catherine, a Candida... jej też pomaga moje towarzystwo. Nie znam się już na tym, ale myślę, że tak można to odebrać. Pomagamy sobie nawzajem już od dłuższego czasu, jednak to dziś postanowiłem ją pocałować, żeby dać jej znać, że halo, ja, ten stary demon interesuje się nią bardziej.

– O kurka. Właśnie, w sumie to jesteś pedofilem? – kończę ze znakiem zapytania, a Ezekiel uderza się otwartą dłonią w czoło.

– No liczę setkę, ale chyba nie wyglądam na takiego starca? Poza tym nie pragnę jej wykorzystać, Auroro. Chcę zapewnić jej to, czego nie zdążyłem zapewnić Catherine. Mogę być wreszcie szczęśliwy, a Candida... nawet jeśli ma szesnaście lat, to na pewno nie zachowuje się na tyle. Jest bardzo dojrzała...

– Nie musisz się tłumaczyć. Powiedzmy, że macie moje poparcie. Nawet nie wiesz, jak się cieszę z tego powodu. Może wreszcie wszelkie problemy znikną, i uda nam się dojść do porozumienia.

– Dziękuję, panno Mandarynko – mówi Ezekiel, przytulając mnie. Na to pieszczotliwe słówko, mówione zawsze przez Gabriela, znowu mam ochotę wybuchnąć płaczem, lecz powstrzymuję się ze względu na mężczyznę stojącego tuż obok. Jeszcze raz uśmiecham się, wychodząc z pokoju. Od razu natrafiam na tors Lucyfera. Przerażona odskakują, uderzając go w twarz.

– O Boże! Przepraszam! – wołam, zatykając dłonią buzię. Cóż... porządnie dostał.

– Człowiek idzie, żeby zaprosić swoją dziewczynę i córkę na Majorkę, a otrzymuje z liścia. Uwielbiam cię, Auroro, ale, do diabła, nie wzywaj Boga! – oznajmia mój mężczyzna, a ja zaczynam się śmiać. On mówi o sobie jako o człowieku? Aż niemożliwe... jednak bardzo prawdopodobne, kiedy do akcji wkraczam ja!

*Kansas - Carry On My Wayward Son

 Na tę chwilę mogę zapowiedzieć tak z dwa, góra trzy, dobre rozdziały. Po dobrych chwilach musicie się szykować na coś... no wiecie, błagam Was, bez żadnych pochodni, spaleń na stosie :( W końcu historia nie może być w pełni dobra, prawda? <3 Do zobaczenia na Majorce wraz z Lucyferem, Aurorą i Candidą, bo właśnie tam lecimy w następnym rozdziale!

PS. Nie wiem, czy zauważyliście w opisie na moim profilu dopisałam wzmiankę o tym, że za kilka miesięcy się ujawnię. O tak, Mandarynki, agitag wreszcie postanawia w pełni się przedstawić, pokazać twarz, powiedzieć, ile ma lat! Ale na to przyjdzie czas :*

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro