15. Wyprawa po naszych charakterach

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Lucyfer spogląda na mnie wyraźnie zaskoczony tym zwierzeniem, przez co czuję się onieśmielona. Może posunęłam się o krok za daleko? Brzmi to jak podryw? Cholerka. Przecież poziom mojego wyrywania jest tak słaby, jak poziom czytania po łacinie.

– Marzyłem, by ojciec przeprosił mnie za wszystko, co zrobił... – mówi, prawie szeptem.

– Przeprosił?

– Nie. Nawet się nie odzywa. Jest jak głuchy telefon, nie dostaję żadnej poprawnej odpowiedzi na moje pytania. Jednak spełniło się to, że dał mi spokój i harmonię, o jakiej marzyłem.

– Mój brat też nigdy nie przeprosił mojej rodziny za krzywdy, które nam wyrządził – wyznaję. Kolejny punkt na mojej mapie, czyli podwójna gra. On mówi swoje tajemnice - ja mówię swoje.

– Nie opowiadałaś, co zrobił twój brat...

– Bo wstydzę się tego. To... zbrodniarz jakich mało.

– Gdybyś znała mnie lepiej, też mogłabyś powiedzieć to samo – mówi ponuro, zaciskając dłonie na kierownicy. Nie uwierzę, że on mógł robić taką krzywdę ludziom, a tym bardziej swoim bliskim. – Auroro, powiedz mi naprawdę, dlaczego uciekłaś z Włoch? – pyta mężczyzna, posyłając mi spokojne spojrzenie. Biorę głęboki, uspokajający wdech, który niby miałby mi pomóc, ale wcale tego nie robi. Nikomu, oprócz Candidy, nie powiedziałam prawdy. Ona mnie zrozumiała, ale czy zrobi to Lucyfer? On jest... inny.

– Mój brat... on... – zacinam się, niezdolna do wypowiedzenia tych okropnych słów. To tak, jakbym miała powiedzieć, że zabiłam swoje dziecko. Właśnie tak okropnie wygląda przeszłość moja i mojej rodziny. Jest brudna... pomaczana w złym płynie.

 Lucyfer łapie mnie za dłoń, spoczywającą na moim kolanie, dodając otuchy.

W jednej chwili przypomina mi się mała obietnica mojej przyjaciółki. Pamiętam, kiedy powiedziała, że jeśli ja jej powiem, co mnie trapi, ona opowie o Lucyferze, jego ojcu i Wielkim Dniu. A to małpa! Zakręciła mną tak, że zapomniałam o tym, ale teraz jest szansa, by dowiedzieć się tego wszystkiego samodzielnie, prosto od głównego bohatera moich myśli.

– No dalej, Auroro. Wyduś to z siebie, a będzie ci lżej na duszy – mówi mężczyzna, nie zabierając swojej dłoni.

– On zabił swoją rodzinę. Torturował ich i zabił... To najgorszy zbrodniarz, o jakim słyszałam.

Kiedy to mówię, Lucyfer nie wygląda na jakiegoś zaskoczonego. Przypomina mi Candidę, która zareagowała podobnie na tę wiadomość. Obydwoje... tacy podobni... jakby z jednego DNA, a jednak różni, bo z dwóch innych.

– Dlaczego się tego wstydzisz? Przecież to nie ty to zrobiłaś, tylko on.

– Ale jestem jego siostrą, jego rodziną. Cała ta prawda otoczyła mnie ze wszystkich stron, Lucyferze. Jestem zhańbiona takim oszczerstwem!

– To był powód, dla którego uciekłaś? – dopytuje.

– Ludzie zaczęli plotkować na mój temat, osaczali mnie, mówili, że jestem taka sama jak brat, że powinni zamknąć mnie z powrotem na oddziale psychiatrycznym. Rodzice nie wytrzymali i kazali uciekać, póki jeszcze mogę – mówię niechętnie. Każdy ma temat, o którym rozmawia mu się ciężko. Moim tematem tabu jest historia rodziny.

– Przejmowałaś się opinią innych ludzi? Kto tak robi, Auroro? Zwykle ludzie w tych czasach mają gdzieś to, co powiedzą o nich inni.

– Straciłam swoją pracę, bo moim bratem jest morderca. Nie mogłam żyć tak dalej i uciekłam z pomocą rodziców.

– Czujesz się teraz... szczęśliwsza? – pyta, ewidentnie zainteresowany tematem.

– Tak. Odnalazłam spokój, harmonię i szczęście, którego wcześniej mi brakowało – wyznaję z uśmiechem. Tak i jeszcze znalazłam przyjaciółkę, której nigdy nie miałam i świetnego mężczyznę, który nie jest moim mężczyzną, ale mam ciekawą misję, która polega na jego odbudowaniu.

– Na pewno jesteś tutaj szczęśliwa? Marsheland przynosi ci ukojenie?

– Na pewno. Mimo tych wszystkich waszych tajemnic, atmosfery panującej w domu, jest cudownie. Tego brakowało mi od bardzo dawna.

– Schlebiasz mi – mówi z chytrym uśmieszkiem. Przez jego głupią gadkę rumienię się i odwracam wzrok na szybę. Dojeżdżamy do wielkiego parkingu i równie wielkiego budynku, składającego się z kilku osobnych części.

– Czas na lot. Mam nadzieję, że się nie boisz.

– Lecimy samolotem? – pytam zdziwiona. Candida coś wspomniała, ale wtedy byłam tak zajęta jej samopoczuciem, że nie zwróciłam na to uwagi.

– Spokojnie, potrzymam cię za rączkę. – Śmieje się mężczyzna i naprawdę chwyta mnie za rękę, prowadząc ku wejściu na lotnisko.
  Z każdej strony otaczają nas biegnący podróżni, którzy spieszą się na swoje loty. Ja –zamiast być tak znerwicowana jak oni, rozglądam się po całym obszarze. Jest tłoczno, ale i przyjemnie dla oka. Wszędzie jakieś monitory, stanowiska odpraw, torby walające się po podłodze. To dla mnie nowość. Nigdy nie byłam na lotnisku... Nie widziałam na żywo samolotu. Nie marzyłam, by nim lecieć...

 Lucyfer zabiera moją torbę i przekazuje ją kobiecie przy jakimś stanowisku. Ta spogląda na mnie i kątem oka widzę jej zdziwienie. No tak, gdzie taki przystojny facet może lecieć z taką ofermą jak ja?
Wzdycham i w pewnym momencie zdaję sobie sprawę z prawdy moich słów. Przecież ja przy Lucyferze wyglądam... jak jego służka. Mimo że nią jestem, to jednak czuję się jego sprzymierzeńcem, poza tym służek nie zabiera się na weekend we dwoje.

 Przełykam ślinę i spuszczam głowę. Powinnam być szczęśliwa, że lecę do Paryża, czy gdziekolwiek mnie zabiera, ale ja nie pasuję do tego człowieka, a jeśli każdy będzie na mnie patrzył w taki sposób jak ta pracownica lotniska... załamię się, nim będziemy wracać. Lucyfer zerka na mnie i marszczy brwi.

– Coś nie tak? – pyta troskliwie, a kobieta ważąca jego bagaż zwraca na nas większą uwagę, niż powinna.

– Może później ci powiem?

– Nie sądzę. Wolę teraz, póki mam szansę coś z tym zrobić.

– Czuję się przy tobie jak jakaś oferma życiowa – wyznaję ponuro, spoglądając na panią, która spowodowała moje wątpliwości, czy aby na pewno lecieć. Lucyfer podąża moim wzrokiem i zatrzymuje się na kobiecie o nazwisku „Portes". Uśmiecha się do mnie czule i chwyta ponownie za rękę.

– Idziemy, kochanie. Nasz lot za chwilę – mówi głośno i wyraźnie, zabierając dokumenty od panny Nie Wierzę Własnym Uszom.

– A to... co to miało być? – pytam zaskoczona, kiedy przechodzimy przez kolejne miejsca.

– To się nazywa ucieranie nosa gorszym ludziom – tłumaczy wyjątkowo radośnie i wreszcie puszcza moją dłoń.

– Skąd wiesz, że to ona sprawiła, że tak się poczułam?

– Bo patrzyłaś na nią, jakbyś co najmniej chciała ją spoliczkować.

Uśmiecham się nieśmiało i podążam za nim, prosto do hali odlotów.

***

Lądowanie było najbardziej przerażające z całego procesu latania. Błagałam samą siebie, żeby oddychać, być spokojniejszą, ale nic nie pomagało, więc Lucyfer cały czas musiał trzymać mnie za rękę, którą kurczowo ściskałam. To było najpiękniejsze wydarzenie, ale zarazem najgorsze. Bałam się, że spadniemy, że umrę nie tak, jakbym chciała. Przy okazji dwa razy wezwałam Boga, na co Lucyfer wzdychał i kazał mi milczeć, po czym zaczynał się śmiać.

– I jak? Wszystko dobrze? – pyta, kiedy wsiadamy do taksówki, która podobno ma nas zawieźć do hotelu.

– Teraz tak...

– Naprawdę było tak strasznie, że musiałaś wzywać bóstwa, w które nie wierzysz? – Jego pytania wyprowadza mnie z toku myślenia. Myślałam, że ten temat sobie odpuścimy, a jednak znowu zadaje to perfidne pytanie, na które nie mam ochoty odpowiadać.

– Chcesz porozmawiać o ojcu, w którego wątpisz? – pytam, odbijając pałeczkę. On nie lubi rozmawiać o swoim tatusiu, a ja o Bogu, więc niech nawet nie zaczyna.

– Mam do niego taki sam stosunek jak ty do Boga. Nie wierzę, że on gdzieś jest i ma ochotę mnie przeprosić, nie chcę o nim rozmawiać, bo zrobił mi psychiczną krzywdę. No dobra... fizyczną też, ale to najmniejszy problem. Ty nie wierzysz w Boga, czy tam nie chcesz w niego wierzyć, bo zrobił ci psychiczną krzywdę i fizyczną, zabierając dziadków. Rozważyliśmy te problemy? – pyta uszczypliwie, czym mnie zaskakuje, że wreszcie powiedział, jaki ma stosunek do ojca.

– Nie chcę wierzyć w Boga, a ty nie chcesz wierzyć, że ojciec cię przeprosi. Tak, teraz rozważyliśmy to –odpowiadam.

– Musisz zawsze stawiać na swoim?

– Upartość to moja ulubiona cecha –mówię z przekąsem. Czy ja wiem, czy na pewno ulubiona?

– Moja też – dodaje Lucyfer i nagle wysiada z samochodu przed dość sporym budynkiem. – A więc witamy w Nicei!

– Nicea? Lazurowa Królowa? – pytam zszokowana. Podejrzewałam ten Paryż, a tu taka niespodzianka! Takie miejsca jedynie śniły mi się, a nawet ciężko jest sobie to wyobrazić, bo w porównaniu z moimi wyobrażeniami... to miasto jest piękniejsze!

Wita nas przerażający ukrop, chyba gorszy niż ten w Lloret, i głośna muzyka, która puszczana jest przed hotelem kilka metrów dalej. Młodzi ludzie tańczą, zaczepiając innych i zapraszając ich do wspólnej zabawy. Szybko wyjmuję z torebki gumkę, związując swoje długie włosy w koka. Lucyfer stoi przy mnie i ewidentnie stara się zrozumieć, co robię, ale nie będę mu tłumaczyła. W końcu przyjechałam korzystać z tego miejsca, ile się da.

Z uśmiechem podbiegam do młodych ludzi, a kiedy jeden z chłopaków zauważa mnie, wita się po angielsku i przyciąga bliżej grupy, która tańczy do wesołej piosenki. Z wielkim bananem na twarzy zachęcam Lucyfera, który zdążył odłożyć nasze torby i przypatruje mi się ze zdziwieniem, jakby chciał pogonić za to, że wygłupiam się w jego obecności. A co, teraz będzie zgrywał sztywniaka? Dobrze wiemy, że nim jest, ale w porównaniu do niego, ja biorę słowa Candidy do serca i uczę się żyć pełnią życia.

– Jak się nazywasz?! – przekrzykuje jeden z chłopaków, który tutaj mnie zaciągnął.

– Aurora – mówię radośnie. Och, jakże wspaniale jest przebywać wśród tak wesołych i optymistycznych ludzi. Mimo że moja długa sukienka nie pozwala mi wykonywać niektórych ruchów –staram się nie przejmować i bawić, póki gra muzyka.

– Miło nam cię poznać. Ja jestem Philippe, tam Samuel i Maria. Reszty nie znam, gdyż to ludzie, którzy przyłączyli się do naszych zabaw – tłumaczy chłopak, a ja potakuję i uśmiecham się jeszcze szerzej, niż to możliwe. Nigdy w życiu nie robiłam takich akcji, ale tańcząc z tą grupką, czuję się wyzwolona i radosna jak nigdy. Och, ile bym dała, by Candida mogła być tu ze mną i patrzeć na mój rozwój.

– Jesteście naprawdę odważni, żeby tutaj tańczyć... – mówię, biorąc łyk lemoniady, którą przyniósł Philippe.

– To raczej chęć rozweselania ponurych turystów i mieszkańców Nicei. Jako że jesteśmy biednymi turystami, których okradziono... musimy zarobić na wylot do swojego kraju.

– Zostaliście okradzeni? – pytam zdziwiona.

– Dwa dni temu... Musieliśmy odejść z hotelu, a do Włoch daleka droga, więc zarabiamy na bilety.

– To mój rodzinny kraj! – wołam ucieszona, że to Włosi. Moi rodacy! Mój cudowny kraj, za którym tak potwornie tęsknie.

– Naprawdę jesteś z Włoch? – pyta Philippe, więc potakuję. – Z jakiego miasta?

– Z Florencji, ale wyprowadziłam się niedawno.

– Niech zgadnę, wyszłaś za mąż za tamtego zazdrosnego pajaca i teraz mieszkasz we Francji? – Uśmiecha się chłopak, a ja nie dość, że spalam buraka, to czuję się niezręcznie.

– To mój... przyjaciel. Wybraliśmy się na weekend tutaj z Lloret – tłumaczę mu, co powoduje jego zdziwienie. Och, wystarczy kilka słów, by zmienić cały przebieg myśli.

Lucyfer, nie wytrzymując samotnego sterczenia, podchodzi do nas i posyła mi pytające spojrzenie.

– Okradziono ich. Zbierają na powrót do Włoch – podkreślam nazwę swojego kraju, by wzbudzić w nim jakiekolwiek współczucie. Dodatkowo biorę się za opcję numer dwa. – Od dwóch dni żyją na ulicy. Smutne, prawda?

Błagam, pomóż im, bądź choć raz dobry, myślę sobie i próbuję przedostać się do jego myśli, ale to naprawdę ciężkie. Nie jestem jakąś wróżką, by to robić, jednak akcja z maślanymi i błagającymi oczkami powinna się powieść.

– Może zechcielibyście naszej pomocy? Mogę zapewnić wam nocleg w hotelu, a jak staniecie na nogi, wyruszycie – oznajmia Lucyfer, a ja otwieram szerzej oczy. Kurczę. Czyżby moje błagania wpłynęły na niego?

– Naprawdę byłby pan zdolny do takiej pomocy?

– Aurora jest dobrą duszą, więc staram się podążać jej tropem. Tak, będę zdolny, ale jeszcze chwila, a się rozmyślę – mówi ponuro i po raz kolejny podnosi nasze torby, a następnie wchodzi do środka hotelu, który... jest niesamowicie piękny.

Rozglądam się po całym wnętrzu i dalej nie mogę uwierzyć, że właśnie znajduję się w Nicei, daleko od domu. I to za darmo!

– Jesteś takim dobrym człowiekiem –mówię, podbiegając do Lucyfera i rzucając mu się w ramiona, co dziwi i jego... i mnie.

– Aurorito, jeszcze chwila, a uronię łzy! –woła ze śmiechem i dodaje: – I jeszcze pomyślę, że ci się podobam...

Jego słowa odbijają się echem w mojej głowie. Czy on mógłby mi się podobać? Oczywiście, że jest przystojny, ale czy to oznacza, że każdy atrakcyjny mężczyzna ma stać się moim obiektem westchnień?

– Takiego gbura jak ty nie można ubóstwiać –bronię się, na co Lucyfer zaczyna się śmiać.

– Przykro mi to stwierdzić, ale jak na taką mądrą dziewczynę palnęłaś głupotę. Już mnie lubisz i potwierdziłaś to ostatnio. – Uśmiecha się i podchodzi do recepcjonistki, by załatwić sprawy związane z pokojem. Och, mam nadzieję, że da mi osobny i nie będziemy musieli kisić się w jednym, i to na wspólnym łóżku! Jestem zbyt wygodna, by zdzierżyć czyjąś obecność na takim świętym miejscu, jakim jest wygodne, cudowne łóżko.

– To na pewno twój przyjaciel? – zagaduje Philippe, nieśmiało podchodząc ze swoją elitą.

– Uznajmy, że tak.

– Wyglądacie, jak para i to taka... bogata para – stwierdza drugi mężczyzna.

– Nie jestem bogata. Zostałam zaproszona przez bogatego przyjaciela, to wszystko – tłumaczę, mimo że nie powinnam. Kogo to interesuje, z kim przyjechałam i kim dla siebie jesteśmy...

                                                                             ***

– Dlaczego wspólny pokój, Lucyferze? – pytam po raz drugi, siedząc na NASZYM łóżku. No oczywiście, że nie załatwił mi osobnego. Co za Diabeł. Tak, w tym momencie to określenie pasuje do niego idealnie.

– A dlaczego nie?

– Bo się nie znamy, a mamy spać ze sobą! – wołam zdesperowana. No i boję się, że w nocy zrobię coś głupiego, ale to mogę pominąć.

– Znamy się, Auroro. Poza tym to świetna okazja, by poznać się lepiej.

– Dlaczego chcesz mnie w ogóle poznawać? Jestem tylko twoją pracownicą, która zajmuje się ogrodami i Candidą.

– Jesteś kimś więcej. Domownicy cię uwielbiają, chcą spędzać z tobą czas, a Candida traktuje cię jak siostrę. Jesteś naszą nową rodziną, więc dlaczego mamy nie poznawać się bliżej? A fakt, że jesteś ogrodniczką i służką, mało mnie obchodzi – stwierdza, podpierając się o parapet w ślicznie urządzonym pokoju.

– To zbyt miłe i nie pasuje do ciebie...

– Nie przesadzaj, moja droga. Przecież mówię, że nie obchodzi mnie to, czym się zajmujesz, zajmowałaś czy będziesz zajmować. Chcę cię poznać i koniec kropka.

– A może to ty mi opowiesz, czym się kiedyś zajmowałeś? – pytam, odbijając pałeczkę, tym samym uciekając od tematu naszego wzajemnego poznawania się.

– Serio chciałabyś wiedzieć?

Kiwam głową.

– Pracowałem w więzieniu. Byłem komendantem i pilnowałem więźniów... Tak jakby –wyznaje, marszcząc brwi. Co?

To całkiem nowe informacje, których w życiu się nie spodziewałam. Jeśli był tym komendantem, to gdzie poznał Cardę i całą rodzinę... jak założyli Marsheland, na czele z wybudowaniem pięknej willi?

– Twoja historia musi być ciekawa. Opowiedz mi...

– Któregoś dnia będąc na służbie przyszła Carda, jako psycholog sądowy, porozmawiać z jakimś tam zbirem. Pracowaliśmy razem nad sprawą, gdy w nasze ręce wpadła mała Candida. Postanowiliśmy, że stworzymy jej wspólny dom. Koniec pieśni.

– Marsheland musiało pożreć wiele pieniędzy, nie uważasz? – pytam z niedowierzaniem. Niech nie myśli, że jestem taka głupia i nie wiem, że wybudowanie takiego gmachu wraz z innymi dodatkami jest kosztowne, a zwykły komendant i psycholożka nie zarabiają milionów.

– Pożarło, ale stać nas na wiele. W międzyczasie otworzyliśmy galerię sztuki i przynosiło wielki zysk. Jakoś sobie poradziliśmy – mamrocze niechętnie, a ja uśmiecham się zwycięsko. I wystarczy zapytać na spokojnie, by dostać każdą odpowiedź.

– Czyli jesteś jakimś artystycznym komendantem?

– Zawsze miałem w sobie duszę artysty, ale potem... została mi zabrana i niedawno znów ją odkryłem.

– A jaki masz stosunek do sztuki? Kochasz ją?

– Nie. Nie kocham prawie nikogo i nic. To ciężkie określenie, Auroro. Równie dobrze mogę spytać ciebie: co kochasz? – pyta, zbijając mnie z tropu. Kurczę, zwykle nasze filozoficzne rozmowy przebiegały inaczej.

– Kocham rodziców i przyjaźń, którą zyskałam po drodze do szczęścia.

– I tu się różnimy. Ja nie kocham rodziców, ale kocham coś, co wydawałoby się niemożliwe do kochania.

– Candidę?

 Dlaczego jeszcze nie wyznał, że kocha córkę? Po jego zachowaniu w stosunku do Can wydawałoby się, że próbuje chronić ją przed wszystkimi i wszystkim, że jest jego ukochanym światem.

– Zostawmy temat papki budyniu do kogokolwiek... To nie są moje ulubione tematy. Możesz mi powiedzieć, jakiej muzyki słuchasz? – pyta, zmieniając przebieg naszej rozmowy. Och, to było oczywiste, że wkrótce odbiegnie od tematu miłości.

– Jazzu i klasyki oraz tego, co wpadnie w ucho, a ty?

– Wszystkiego. Od klasyki po rock. To niesamowite, ale nigdy wcześniej nie interesowałem się muzyką. Jedynymi dźwiękami, jakie dane było mi usłyszeć to jakieś chórki operowe, a potem zgrzyty zębami i obijanie szklanek o kraty więzienne... – wyznaje, spoglądając z nostalgią za okno.

– Twój ulubiony zespół? – dopytuję dalej.

– The Beatles. Twój ulubiony film?

– ,,Życie jest piękne". Ulubiona potrawa?

– Tartopizza z duszoną, karmelizowaną cebulką, anchois i oliwkami – mówi, zaginając mnie. – Noc czy dzień?

– Noc. Plaża, czy góry?

– Plaża. Biel czy czerń?

– Po trochu każdego. Łóżko czy sterta tartopizzy z duszoną, karmelizowaną cebulką, anchois i oliwkami? – pytam, mając pod tym pytaniem drugie dno.

– Druga opcja.

– Świetnie, czyli łóżko jest dziś moje – mówię zwycięsko, wpadając w śmiech.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro