16. Francuska przygoda

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wraz z Lucyferem wybraliśmy się na przechadzkę po mieście, póki jest widno. Mężczyzna jest dość naburmuszony, gdyż podstępem wygnałam go z łóżka dzisiejszej nocy.

Przez całą drogę dyskutujemy o tym, czego spróbujemy i co zabieramy do Lloret, by Candida mogła skosztować. Zastanawiamy się, czy zadzwonić do niej i wykręcić jej jakiś numer, że przez nią uciekłam gdzieś na drugi koniec Francji i Lucyfer nie potrafi mnie odnaleźć, gdyż wstąpiłam przy okazji do zakonu, ale ostatecznie przekładamy ten żart na inny termin, zachowując się przy tym jak jakieś nastolatki.

– Spójrz, to jeden z najpiękniejszych targów w Nicei. Cours Saleya. Wstąpimy tam? – pyta mężczyzna, wskazując mi wielki targ. Uśmiecham się szeroko i potakuję. Pójdę wszędzie, byleby jak najwięcej zwiedzić i zobaczyć. Takiej okazji już nie będę miała, a tym bardziej z doświadczonym przewodnikiem, który, jak się okazuje, często  tu przyjeżdża odpoczywać. Może to tu ma tę swoją pracę, która wzywa go na tak długo? Nie pytam jednak, nie chcąc być bardziej wścibska. Dziś i tak powiedział mi dość dużo, więc mogłam dowiedzieć się znacznie więcej, niż planowałam.

– Patrz! Są przepiękne! – wołam, wskazując na śliczne bransoletki, które mają zawieszki w kształcie owoców. Candida byłaby zadowolona z takiego prezentu, a że mam nareszcie pieniądze... mogę coś zakupić.

– Aż tak kochasz owoce? – pyta Lucyfer, marszcząc brwi.

– Miłość to za duże słowo, nie pamiętasz? Po prostu uwielbiam jeść. Myślisz, że Candidzie spodobałaby się? – pytam, rzucając okiem na te małe, śliczne cudeńka.

– Jesteś kobietą, ty to powinnaś wiedzieć.

– A ty jesteś jej ojcem. To jak?

– Przymierzmy je na twojej ręce – mówi i podchodzi do sprzedawcy, którym jest starszy, brodaty mężczyzna z pogiętą koszulą i skrzywionym nosem.
 Lucyfer zaczyna posługiwać się płynnym francuskim i po chwili bransoletka znajduje się na mojej ręce.

– Znasz francuski? – pytam zdziwiona. Wcześniej nie miałam okazji posłuchać, jak ktoś tak dobrze mówi w tym języku.

– Jestem poliglotą, Auroro. Umiem nie tylko francuski – wyznaje obojętnym tonem, a ja otwieram buzię ze zdziwienia. No tego to mi nie powiedział! Studiował... był komendantem, prowadzi galerię sztuki? To mi się wszystko nie zgadza. Zamiast iść jedną ścieżką zawodową, wybierał co rusz coś nowego.

– Powiedz coś po... łacińsku?

– Dobrze myślałem, by ci tego wcześniej nie mówić –mamrocze z ironią, ale grzecznie odpowiada: – Aurora est pulchra.*

– Co to znaczy? – dopytuję się, gdyż była mowa o mnie.

– Że jesteś strasznie upierdliwa, zrzędo. Chodź. Weźmiemy te bransoletki.

Lucyfer płaci mężczyźnie, przy okazji podając mi jedną z tych ślicznych ozdóbek. Uśmiecham się, mimo że powiedział, iż jestem upierdliwa, co nie jest przecież prawdą!

– Jak tak będziesz szybko chodził, to cię zgubię! – wołam do niego, po czym chwyta mnie za rękę, tłumacząc, że zgubię się, jeśli tego nie zrobi.

 Przechadzamy się przez cały targ co chwilę zatrzymując się, dzięki mnie, przy różnych stoiskach, by móc nawdychać się zapachu pięknych owoców czy też słodkości, które serwują niektóre budki. Zdążyłam zakupić siatkę mango, pysznych i świeżych arbuzów oraz dwa kokosy, co oczywiście nie spodobało się Lucyferowi, gdyż to on dźwiga te ciężary. Uśmiechnięta przechodzę do kolejnego stoiska, cały czas trzymając go za rękę, gdy w oddali zauważamy Philippe, Samuela i tę dziewczynę... Marię? Idą w naszą stronę, więc płacę mężczyźnie za woreczek pistacji i ruszamy dalej.

– Przyjaciele... tak? – pyta z przekąsem chłopak, mijając nas. Rumienię się na kolor buraka i czym prędzej wychodzę z tłumu, by puścić dłoń Lucyfera.

– Czy każda kobieta na zakupach jest jak zwierzę wypuszczone z klatki?

– Nie każda, Lucyferze. Ja nie kupuję ubrań, lecz pyszne owoce, które są bardzo wartościowe.

– Mogłaś zakupy robić sobie w Lloret, a nie tutaj, kiedy jest tyle miejsc, które chciałbym ci pokazać...

– Gdybyś mnie jeszcze łaskawie zabrał na jakieś targi w Hiszpanii, byłabym ci wdzięczna, ale teraz nie marudź i trzymaj grzecznie siateczki – mówię i spoglądam na uliczkę, na której się znajdujemy. Kilka kawiarenek, gdzie ludzie siedzą na zewnątrz i popijają zimne smoothie.

– Teraz kupimy tartopizze, odłożymy te twoje nowe bagaże i pójdziemy na plażę. Co ty na to? – pyta, zabierając ode mnie woreczek z pistacjami. Tak narzeka, a jednak mi pomaga! Bardzo zmienny z niego człowiek.

– Z przyjemnością się zgadzam.

***

 Załadowani, najedzeni i gotowi na zachód słońca ruszamy wąskimi uliczkami prosto na plażę, na którą udaje się znaczna część turystów. Podobno zachody są najpiękniejsze, ale we Florencji nigdy nie zwracałam na nie szczególnej uwagi. Byłam zbyt zajęta innymi sprawami, by skupiać się na pięknych detalach naszej natury.

 Wraz z Lucyferem znajdujemy miejsce tuż przy brzegu. Milczę przez cały czas, zaabsorbowana tym niesamowitym widokiem. Dzięki tej chwili wiem, dlaczego ludzie tak bardzo kochają zachody słońca. Są przepiękne... Kiedy rozgrzane, pomarańczowe słońce powoli chowa się do wody, znikając tym samym z nieba, a dając światło innej półkuli Ziemi.
 Z szerokim uśmiechem spoglądam ponownie na taflę wody, która jeszcze trochę zachowuje blask słońca. Odrywam się dopiero wtedy, kiedy kilkoro młodych ludzi wbiega prosto do morza, tym samym piszcząc i wołając po francusku, czego oczywiście nie rozumiem.

– I jak wrażenia? – pyta Lucyfer, spoglądając w moje rozweselone oczy.

– Cudownie. Mój pierwszy, idealny zachód słońca.

– Tak naukowo rzecz biorąc... – Przerywam mu, przecząc głową. Wiem, co chciał powiedzieć. Iż od dwudziestu czterech lat mogę podziwiać zachody słońca, ale nie w tym rzecz. Dopiero dziś mogłam skupić się na pięknie tego zjawiska.

– Przez to możesz pomyśleć, że masz w domu wariatkę, a nie kompetentną służkę, ale od zawsze chciałam to zrobić – mówię i nie czekając na jego odpowiedź wstaję z koca. Podczas biegu zrzucam z siebie sukienkę, wskakując do morza. Po mnie zostaje tylko plusk, a ja czuję, że na twarzy mam najszerszego banana, jak do tej pory. Nie spoglądam nawet na Lucyfera, gdyż tej chwili nikt nie ma prawa mi zabrać.
 Czerpię z tego miejsca jak najwięcej, spełniając powolutku swoje małe marzenia. Ktoś by pomyślał: „Ta chora dziewczyna marzyła, by wskoczyć do wody!"
 Tak. Marzyłam o tym, bo nigdy nie dane mi było tego zrobić. Moje dzieciństwo nie było na tyle piękne i kolorowe, by cały czas jeździć na plażę. Moich rodziców nie było całe dnie w domu, a ja musiałam już od małego pomagać przy różnych zbiorach czy gdzieś indziej w polu. Rzadko kiedy chodziliśmy na spacery, a co dopiero na plażę. Wystarczyło, że w południe robiliśmy godzinami w ogródku, a potem nic nam się nie chciało, tym bardziej zasuwać kilka kilometrów pieszo na plażę, by móc popluskać się w starych strojach kąpielowych, ponieważ nowych nie mieliśmy i nie mogliśmy sobie na nie pozwolić.

– Auroro! Co ty wyprawiasz? – woła Lucyfer z oddali, a ja zdaję sobie sprawę, jak daleko się zapuściłam i ledwo sięgam stopami dna. Przecież ja, do cholery, pływać nie potrafię! Przerażona podskakuję, ale wpadam w taką panikę, że zamiast przybliżać się do piasku – oddalam się, wydzierając się wniebogłosy.

Tym razem zwracam się do ciebie, Boże.

Zabieraj mnie z tej wody, do krówki nędzy, wołam w myślach i jedynym moim obrazem staje się biegnący i ściągający koszulkę Lucyfer. Potem wpadam pod wodę i otwieram oczy, chcąc spędzić ostatnie chwile życia, patrząc na naturę. To tutaj będzie miejsce mej śmierci. To dziś, we Francji, w cudownej Nicei umrę, a moje płuca nasiąkną wodą, pozbawiając mnie dostępu do tlenu. Wypuszczam szybko powietrze, tworząc bąbelki na tafli wody, która zmieniła się w moje pobojowisko. Pragnę krzyknąć, dać głos, że jeszcze żyję, ale nie potrafię. Tracę resztki tlenu i czuję, że odpływam do innego świata, kiedy to znów mogę patrzeć na przestrzeń wokół mnie.

– Auroro! Słyszysz mnie?! – Głos Lucyfera odbija mi się echem w głowie, ale go słyszę... Nie odeszłam jeszcze do świata zmarłych. Jeszcze żyję i ponownie jestem w ramionach mego boga, mego wybawiciela.

– Ciii. Nie krzycz, Lucyferze – szepcę, odkaszlując i wypluwając resztki wody z mojej buzi.

Na twarzy mężczyzny pojawia się wyraźna ulga i wymalowane szczęście.

– Nie rób nigdy tak więcej! Chcesz mnie doprowadzić do wczesnego zawału?

– Może tak, może nie – mówię, uśmiechając się chytrze.

Lucyfer przewraca oczami i ze mną w ramionach prowadzi na brzeg, gdzie podaje mi swoją koszulkę.

– Ubieraj to – warczy groźnie, odwracając wzrok w drugą stronę. Czyżby nasz Lucyferek był wstydliwy, jeśli chodzi o kobiece ciało? Nie komentuję tej sytuacji i pospiesznie zakładam ubranie, by zakryć co nieco. Nadal jednak jestem bez spodni, co trochę utrudnia cały proces powrotu do hotelu.

Dotykam ramienia mężczyzny i speszona się rumienię.

– Dalej mamy problem... – burczy, patrząc na dolne partie mojego ciała.

– Wiem. Tak cię przepraszam, to było głupie i...

– I szalone. Nie bronię ci spełniać swoich marzeń, ale rób to z głową i jeśli nie umiesz pływać, to mogłaś powiedzieć, a poszedłbym z tobą – mówi spokojniej, omiatając spojrzeniem moje nogi.

– Dziękuję ci – szepcę, na co zerka na mnie zdziwiony. – No wiesz... za uratowanie tyłka.

– Uratowałem ciebie, nie tylko tyłek. Chodź, skombinujemy ci jakiś worek i wracamy do hotelu. Jeszcze się przeziębisz...

Wzdycham, ale posłusznie za nim idę, cały czas zarumieniona faktem, że właśnie chodzę przez miasto w samej koszulce i białych, mokrych majtkach. Cudownie, nie ma co.

                                                                                      ***

 Lucyfer na jednym ze stoisk kupuje mi śliczną, zwiewną spódniczkę z delikatnego materiału, dzięki czemu ratuje mnie przed nagością, którą świecę. O wiele lepiej ubrana ruszam za nim, kiedy to zauważam kamienną ścieżkę i swoje bose stopy. Oczywiście buty skopałam do wody i nie znalazłam ich po wyjściu. Sukienka także odpłynęła gdzieś w bezkresnym morzu.

– Lucyfer... – zwracam jego uwagę, po czym, po raz kolejny tego cholernego wieczoru, spalam buraka. – Moglibyśmy iść... no wiesz, inną drogą? – pytam nieśmiało. Już tak dużo dla mnie zrobił, a ja jeszcze czegoś żądam i wychodzę na wielką księżniczkę, która nie potrafi poradzić sobie na kamieniach i ostrych muszlach, które walają się po ulicy.

– Tędy jest najszybciej, ale znam pewien sposób... Podejdź bliżej – mówi i wskazuje miejsce koło siebie. Niechętnie spełniam jego prośbę i staję tuż naprzeciw. Uśmiecha się głupkowato, schylając się, by mnie podnieść i wziąć na barana.

– Dość dwuznacznie, ale to jedyny z możliwych sposobów. Mam nadzieję, że czujesz się dobrze na moich nagich plecach – dodaje ironicznie, więc nabieram powietrza i wtulam się mocniej w jego ciało. Och... on i jego plecy... Nagie plecy. Jest taki zbudowany i wysportowany, jednak na tym idealnym ciele zauważam dwie, wielkie blizny po obu stronach kręgosłupa. To chyba ta krzywda fizyczna, jaką wyrządził mu ojciec.

 Ochota dotknięcia tych miejsc jest tak wielka, jednak się powstrzymuję. Nie mogę go dotykać. Cud, że wziął mnie na barana, ułatwiając przejście po tych kamieniach.

– Od dziś jesteś moim bohaterem – mówię wesoło, by rozweselić nas po mojej okropnej wpadce z topieniem.

– Złym bohaterem, laleczko. Nigdy nie mówmy o tych super bohaterach z kreskówek.

– A kim jesteś? Hulkiem? – pytam sarkastycznie.

– A zauważyłaś, żebym był zielony?

– Tylko wtedy, kiedy pijesz zepsute mleko.

– Auroro! - woła i klepie mnie w tyłek, celując w nogę. Zaczynam śmiać się z jego głupoty. To ja go przyłapałam, gdy w nocy skradał się w poszukiwaniu słodkiego, ale zdecydował się na mleko, które, jak się okazało, było przeterminowane i stare.

– Lucyferze... mogę o coś spytać?

– Teoretycznie już spytałaś – mówi sardonicznie, jednakże wydaje mi pozwolenie na zadanie kolejnego pytania.

– Co wiesz o Wielkim Dniu? Candida kiedyś była w takim stanie, że zaczęła coś mruczeć o tym, ale nie chce powiedzieć, o co chodzi...

Kiedy to mówię, Lucyfer cały się spina i bierze głęboki wdech.

– Auroro, jak każda nastolatka ma swoje lepsze i gorsze dni. Wielki Dzień to zapewne jej urodziny. Po prostu będzie musiała pójść do szkoły, a jak zwykle koloryzuje to, jakby miał być koniec świata – stwierdza oschle i pod hotelem opuszcza mnie na ziemię.

– Naprawdę tylko tyle? Żadnych tajnych mocy, kosmitów i wybuchów? – pytam zawiedziona, a mężczyzna wpada w śmiech.

– Kosmici istnieją? Wierzę we wszystko, ale takich stworzeń jeszcze... nie widziałem!

– Uwierz, że ja też nie, a chciałabym zobaczyć choć raz coś magicznego albo nie z tego świata...

– Jeśli skupisz swą uwagę na szczegółach, zobaczysz, co będziesz chciała, i to w krótszym czasie, niż myślisz.

                                                                             ***

 Popołudnie kolejnego dnia minęło nam na zwiedzaniu muzeum, a następnie pośpieszyliśmy się z pakowaniem rzeczy, żeby zdążyć na kolejny lot, tym razem do Paryża, który jest naszym ostatnim przystankiem. Lucyfer zarezerwował nam stolik w jakiejś „podniebnej restauracji". Choć nie wiem, co to oznacza, wyszykuję się jak ta lala.

 Miasto artyzmu, sztuki i miłości jest najpiękniejszym miejscem, jakie do tej pory zobaczyłam. Tyle tu wspaniałych budowli, uliczek i kawiarenek, w których przesiadują miejscowi i plotkują o polityce, pogodzie czy własnych rozwodach. A mówię o tym, gdyż Lucyfer lubi podsłuchiwać cudze rozmowy.

– Jak Luwr? – zagaduje, kiedy spacerujemy po kolejnym moście.

– Dzieła, które tam zachowali są niesamowite! W życiu nie widziałam tyle sztuki i artyzmu w jednym pomieszczeniu.

– Nie jeździliście ze studiów w takie miejsca? – pyta zaciekawiony.

– Była organizowana jedna wycieczka do Paryża, ale kosztowała tyle, że nie śniłam, by tu jechać – wyznaję cicho.

 Lucyfer potakuje i otwiera mi drzwi do hotelu, w którym się zatrzymaliśmy.

Od razu zajmuję łazienkę i zabieram ze sobą całą torbę. Znajduję tę śliczną, czerwoną sukienkę, którą spakowałam dzięki Candidzie. Miała rację, by brać tylko sukienki. One na każdą okazję są dobre. Czy to na spacer po Nicei, czy na kolację w „przestworzach".

 Z kosmetyczki wyjmuję kilka potrzebnych rzeczy i w międzyczasie nucę pod nosem starą, włoską balladę. Porywają mnie słowa piosenki i zapominając, że nie jestem sama, coraz głośniej wydaję z siebie kolejną melodię.

Con la chitara manooo! – wołam, szczotkując włosy i psikając na nie specjalny produkt, który poleciła mi moja młodsza przyjaciółka. Uradowana i gotowa obracam się, by wyjść, gdzie napotykam rozweselonego Lucyfera, opierającego się o framugę.

– Nie musiałem prosić, byś śpiewała, gdyż sama mi to zaserwowałaś! Bello, mia amica, bello!

– Żebym nie wypomniała ci twojego darcia się pod prysznicem – burczę speszona i wychodzę z łazienki pospiesznym krokiem.

– To się nazywa opera, Auroro! Najwidoczniej się nie znasz – broni się mężczyzna, ale nie zwracam na to uwagi i biorę go pod rękę, by już szybko wyjść i zjeść, gdyż głód dopada mnie z każdej strony żołądka.


*Aurora est pulchra (łac.) - Aurora jest piękna.

A: Romantyczny bohater Hulk? Nowa odmiana Lucyfera :D Boże. Przyznam się Wam, ale to moja najbardziej lubiana postać ze wszystkich moich opowiadań. Ma taki unikatowy charakter, że sama bym taki chciała mieć! Ale ciii... koniec zwierzeńTeraz to Wy piszcie, jak się podobał rozdział! xoxo


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro