22. Dawno, dawno temu u Lucyfera na kawie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nieopodal wielkiej rezydencji powstał bujny las, gdzie stanął Pan tak potężny i tak mroczny, że strachem było wypowiedzenie jego imienia na głos. Obracał się wokoło, lustrując okolice. To tu przyszło mu żyć przez najbliższe szesnaście lat. To tu stanie się cud i pierwsze takie stworzenie wybierze swój nowy dom, a on będzie mógł wpłynąć na decyzje tej małej istoty, którą trzymał na rękach przez krótką chwilę, by móc przyjrzeć się jej twarzy.

Mała dziewczynka uśmiechała się do mężczyzny i wesoło śmiała, próbując wypowiedzieć swoje pierwsze słówka.

- W oczach masz demona, młode dziecko - powiedział cicho Lucyfer, przyglądając się temu małemu stworkowi, który jak na ośmiomiesięczne dziecko było tak piękna jak sama Afrodyta w okresie swego dzieciństwa.

Dziewczynka ponownie się zaśmiała i swoją drobną, bladą rączką dotknęła policzka mężczyzny, który z zaskoczenia otworzył swoje oczy, ukazując tęczówki w kolorze krwi. Po chwili cała złość przeszła i młody ojciec mógł odetchnąć z ulgą.

Dotknęła go, a on nawet nie podniósł głosu.

- I co ja mam z tobą zrobić? Nawet nie wiem, jak ci na imię... - szepnął i ruszył z dzieckiem ku cudownie wielkiej rezydencji, gdzie już miała czekać elita, strzegąca tej nadnaturalnej istoty.

Ciekawe, kogo sprowadzili, pomyślał Lucyfer i przewrócił oczami, kiedy wyobrażał sobie tych pierzastych domowników, z którymi będzie musiał mieszkać i dzielić swoje nędzne życie, które teoretycznie nie istniało. Co rusz uśmiechał się do dziewczynki, oświadczając na głos, że jest jej ojcem.
 Przeszedł przez piękny las, a potem ujrzał bramę tak wysoką, jak ta jego przed wejściem do Piekieł. Och, to właśnie jego klimaty. Uwielbiał staroświeckie elementy.

 Spojrzał na rezydencję i zrobił nadąsaną minę.

Gdyby te wieżyczki były ociupinę wyższe... byłoby idealnie, rzekł w myślach, a potem podszedł kamienną ścieżką przed schody prowadzące do domu, z którego jak na złość wychodzili różni goście.

- Pierzaści! Jak miło was widzieć! - okrzyknął Lucyfer, posyłając każdemu nieszczery uśmiech. Ależ on był wredny i okropny, choć silił się na udawaną grzeczność, a to kolejna zaleta naszego Diabła.

- Od dziś twoja rodzina, Lucyferze - powiedział starszy mężczyzna, podchodząc do niego i zerkając na dziecię, które trzymał. - Możesz oddać nam dziewczynkę. Wychowamy ją na dobrą duszę, a w swoje szesnaste urodziny, wybierze bezpieczniejszy dom, gdzie będzie szczęśliwa - dodał i wyciągnął ręce, by odebrać dziecko, lecz Lucyfer wyjątkowo cofnął się, przerażony wizją oddania dziewczynki w obce ręce.

Nie oddam jej. Jest już moja, a co jest moje, to moje i koniec!, pomyślał i oddalił się o kilka kroków do tyłu, piorunując wzrokiem wszystkich zebranych.

- Możesz oddać swoją brodę i wąsy na potrzeby zwykłych ludzi, którzy nie mają takiego owłosienia. Dziecka ci nie oddam - krzyknął Lucyfer i podążył wzrokiem za starszym mężczyzną, który rzucił wściekłe spojrzenie reszcie ludności, która czaiła się za drzwiami.

Wtem po schodach zeszło czworo aniołów. Dwie kobiety i dwójka mężczyzn ubranych w białe stroje z pięknymi uśmiechami. Lucyfer spojrzał na nich z pogardą.

Pierzaste gnioty zawsze odwalają te sceny...

- Mnie już chyba znasz, Carda się zwę i będę...

- Matką dziewczynki. Tak, ustaliliśmy to już dawno temu przy kawie - powiedział z ironią Pan Piekieł i uśmiechnął się pogardliwie do platynowej blondynki, która swoimi czerwonymi usteczkami mlasnęła i stanęła obok mężczyzny, który chciał odebrać dziecko.

- To Amara, strażniczka wejścia do Nieba, a to Michael, ale jego już chyba znasz, bracie. Ja jestem Gabriel i jesteśmy wysłannikami od... Boga. Musimy zaakceptować siebie, Lucyferze, więc im szybciej, tym lepiej dla nas wszystkich - powiedział brodaty i znowu spojrzał na dziecko.

- Chwila. Wy macie swoją elitę, a ja to co, pies? Myślicie, że zamieszkałbym sam z bandą pajaców? Poznajcie moich ludzi - ogłosił Lucyfer i wskazał na wyłaniających się z lasu mężczyzn oraz psy, które za nimi podążały.

- Demony i ogary piekielne. Mój nowy boysband. Ezekiel, San i Amaron wraz z Puszkiem i Kukłą.

- Nie było oryginalniejszych imion? - zapytał z przekąsem Gabriel, lustrując nowych przybyszów, którzy sprawiali wrażenie bardzo poważnych, zdeterminowanych i wściekłych, że w ogóle musieli wychodzić do świata stworzonego przez Boga.

- Dziecka nie dostaniesz.

- Lucyferze, nie jesteś dobrym ojcem, a ja wraz z Cardą możemy...

- Nie! - krzyknął Pan i ponownie oddalił się o kilka kroków. Spojrzał na małą istotkę, od której biło piękno i jej prawdziwe serce, dudniące tuż pod piersią. Lucyfer wiedział, że mimo iż ma osiem miesięcy, to jej umysł pracuje na wyższych obrotach, jakby miała trzy lata, jak nie więcej. To właśnie zaleta bycia pół-demonem i pół-aniołem.

Dziewczynka uśmiechnęła się do mężczyzny i otworzyła buzię, jakby chciała coś powiedzieć. Lucyfer, zdziwiony tym gestem zbliżył się do tego małego człowieka.

- Powiedz, dziecko. Powiedz... tacie.

- Tata... - powiedziała cicho, ledwo wyraźnie, a mężczyzna otworzył szeroko oczy. Nazwała go ojcem, tatą, kimś, kto jest jedną z najważniejszych osób dla dziecka.

- Tak, tata. Obiecuję cię chronić i dać to, co powinnaś dostać, czyli prawdziwą miłość... Candido - odpowiedział Lucyfer, łapiąc maluszka za drobną dłoń.

Obrócił się do zgromadzonych, którzy byli zdziwieni postawą tej dwójki, ale Pan Piekła nie mógł nic poradzić, że poczuł więź, która łączy go z tym dzieckiem. Czuł, że musi wreszcie pokazać prawdziwemu Ojcu, jak się wychowuje dzieci i jak jest się dobrym tatą, który da więcej niż dach nad głową, ale i cudowną miłość, otaczając ją dziewczynkę.

- Powinna nazywać się inaczej! To...

- Ale nazywać się będzie Candida. Candida Marsheles jest moją córką. Kto spróbuje się sprzeciwić, ten życia więcej nie zazna - zagroził Lucyfer i kiwnął głową do swych ludzi, zapraszając ich do domu, ich nowego miejsca na tej Ziemi.

Zgromadzeni oburzyli się i zaczęli pomrukiwać, ale to nie obchodziło  młodego ojca, który z dumą kroczył przez wielki hol ze swym dzieckiem na rękach. Pierwszy raz od bardzo dawna uśmiechnął się szczerze do kogoś, kogo powinien nienawidzić, a pokochał od samego patrzenia na tę śliczną istotkę.

- Panowie, czas stworzyć coś w tym domu, nie sądzicie? - zapytał Lucyfer, obracając się do swoich kompanów, którzy uspokoili kłębiące się emocje i przytaknęli. Jeszcze bali się normalnie rozmawiać ze swym Panem. W końcu tam... tam na dole on był nieobliczalny, gdyż wydostał się z klatki i postanowił szaleć w Piekle, rozrzucając dusze po wszelkich kręgach.

- Co byś chciał widzieć, Panie? - spytał cicho San. Och, to początkowy demon i jeszcze nie taki odważny jak reszta jego kolegów. Ciężko mu się odnaleźć w tej rzeczywistości, ale stara się zadowolić Lucyfera.

- Nie nazywaj mnie tak. Jesteśmy rodziną, San. A rodzina mówi do siebie po imieniu. Stwórzmy tu coś w stylu barokowym, jednym z moich ulubionych styli! - zawołał uradowany mężczyzna, pierwszy raz od wielu lat, szczęśliwy, że może dać się ponieść swojej wodzy.

- O nie! Nie będziemy tak się bawić, Lucyferze. To nie tylko twój dom - odrzekła Carda, wpadając do domu ze złością wymalowaną na twarzy.

- Tak zachowują się posłuszne żony, moja droga?

- Chyba nie znasz się w ogóle na związkach, w których obowiązują kompromisy. Przypomnę, że wolę antyk i wszystko to, co z nim związane.

- A ja kocham barok i awangardę, którą tworzą dzieci Tatusia.

- Jesteśmy na ogół razem, więc powinniśmy zrobić trochę tego, trochę tamtego.

- Razem to jesteśmy przy ludziach, żeby nie musieli wzywać policji i tych innych rządów człowieczych wyrobów. Zróbmy po twojemu i podzielmy dom - rzekł mężczyzna.

- Słucham?

- Pół domu wasza, a pół moja. Róbcie sobie z nią, co chcecie. Wspólnie spotykamy się tylko na posiłkach, gdyż uważam, że powinniśmy budować kulturę rodem z dziewiętnastego wieku.

- Lucyferze!

- Nie zwołuj mnie niepotrzebnie. To ja jestem tu najważniejszy i najpotężniejszy. To mnie sprowadzono z Piekieł, a Tatuś no cóż, jest choć trochę dobry i dał dziecko w me ręce. Zapanujcie nad swą połową, a ja idę tworzyć pokój Candidzie. Bawcie się dobrze! - zawołał Lucyfer i ruszył po nowych schodach, ku górze, gdzie w korytarzu postawił dziecko i rozejrzał się wokoło.

- A więc barok, czyż nie? - zapytał dziewczynkę, która nic mu nie odpowiedziała, ale uśmiechnęła się radośnie. - Wiedziałem, że dobre z ciebie dziecko, Candido. Otóż to będzie twój pokój - powiedział i pchnął drzwi, za którymi znajdowała się sypialnia podzielona na kilka części. Tą, w której teraz dziewczynka powinna znajdować się, czyli niemowlęca, a potem tą, gdzie będzie mogła urzędować jako nastolatka, a rzeczy po niej, jak była mała znikną.

- Postaram się, żeby było ci tu dobrze. Obiecuję - przyrzekł swej córce i podniósł ją, ponownie biorąc na ręce. Spojrzał jej w oczy i jeszcze raz uśmiechnął się czule.

- Już cię kocham, mała istotko - szepnął i ucałował ją w czoło, po czym podszedł do okna i z nostalgią zerknął na Niebo. - Brakuje mi tylko kogoś, kto kocha mnie... A szkoda, bo to fajne uczucie, kiedy ktoś cię kocha, mimo wszystko - powiedział z bólem i usiadł na parapecie wraz z dzieckiem na rękach.

Może jeszcze kiedyś ujrzę istotę, która pokocha mnie tak bardzo, jak ja kocham Candidę. Może przyjdzie czas, kiedy zrozumiem, że zasługuję na wiele rzeczy... Może kiedyś...

A: Chyba Was rozpieszczam w trakcie tego tygodnia. dwa rozdziały w przeciągu kilku dniu?
Mam nadzieję, że podobała Wam się taka perspektywa ukazania przyjęcia Candidy do rodziny i ogólnie emocji Lucka. Namęczyłam się z tym trochę, gdyż zwykle piszę z perspektywy głównego bohatera, ale chyba nie wyszło tak tragicznie :D

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro