24. Na piaskach Kalifornii

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Przed domem czeka fala reporterów, którzy wypytują się Lucyfera o jego relacje rodzinne i to, co powiedział na plaży. Mężczyzna karze mi biec do domu, więc pędzę przed siebie, ale mój bieg nie trwa długo. Carda już od progu stoi, ewidentnie na mnie czekając.

– Auroro, wyjaśnisz mi, co to za zbiegowisko przed bramą? – pyta kobieta, a ja zaciskam usta w cienką linię. Mała wpadka.

– Em... ciężko mi na to odpowiedzieć... – mówię zażenowana. A wystarczyło tylko kryć się z takimi akcjami i nie byłoby problemu. Pewnie teraz stracę posadę, ale mało co z tego rozumiem, gdyż jeszcze niedawno Carda sama popychała mnie w ramiona swego "męża".

– Myślisz, że nie doszły nas słuchy, coście zrobili na plaży?

– Skoro już wiesz, to dlaczego pytasz?

– Chciałam to usłyszeć od ciebie. Czyli jesteście już razem? – dopytuje, mrużąc oczy, podczas gdy Lucyfer również dołącza do naszej konwersacji, piorunując wzrokiem Cardę.

– Daj jej spokój, kobieto. Mnie zresztą też go daj – warczy i łapie mnie za rękę, wpychając do środka domu, gdzie oczywiście idzie jego żona.

– Miło, że jesteście ze sobą związani uczuciami, ale może nie trzeba było się z tym afiszować! W tym domu nie jesteście sami! – woła zdenerwowana.

Z pomieszczenia obok wyłania się zaspany Gabriel, który patrzy na nas zdezorientowanym wzrokiem.

– Cardo, czemu tak krzyczysz? Zostaw ich w spokoju. Mówiłem ci...

– Sprowadzili na nas falę reporterów, bo ten idiota powiedział im, że nie jesteśmy małżeństwem, a rodzeństwem! Przecież to hańba! – krzyczy i uderza pięścią o ścianę.

Gabriel przewraca oczyma i dotyka jej ramienia.

– Dobrze wiedziałaś, że im dłużej będziemy na tym świecie, tym każde uczucie wzrośnie z siłą. Lucyfer wyczłowieczał. Tak, jak my. Nasze kłamstwo prędzej czy później wyszłoby na jaw z podwojoną siłą. Dajmy temu spokój.

– Cardo, chyba jeszcze hańby rodzinnej nie widziałaś – wtrącam się, a potem nie czekając na jej odpowiedź, wchodzę po schodach, kierując się prosto do mojej młodszej przyjaciółki, która pewnie nic nie wie o aferze w domu.

Kiedy zbliżam się do jej drzwi, słyszę niesamowicie piękną piosenkę, przez którą zatrzymuję się i nasłuchuję.

Roxanne...

You don't have to wear the dress tonight.

Roxanne...

You don't have to sale your body to the night.*

Więcej nie czekam. Popycham drzwi i wchodzę do środka, gdzie znajduję Candidę, leżącą na łóżku, wpatrującą się w sufit. Głośno wzdycham, ale nie uciekam. Muszę z nią być i jej pomóc, choćby mentalnie. Tak dużo dla mnie zrobiła. Nauczyła mnie korzystać z życia bardziej, niż ja to robiłam. Nauczyła mnie wyrażać swoje zdanie, nie patrząc na innych. Pomogła mi zaakceptować swoją odmienność, jaką zawsze w sobie miałam. Nie czas na opuszczenie jej. Czas za to na rehabilitację. Skoro ona zrobiła tyle dla mnie, to ja też mogę zrobić coś dla niej.

– Can? – Zwracam jej uwagę, a moim oczom ukazuje się widok najsmutniejszej dziewczyny na świecie.

– Wróciliście? Gdzie byliście? – pyta zaciekawiona, a na jej ustach formuje się chytry uśmieszek. Jak u jej taty...

– Załatwiać kilka spraw, a przy okazji sprowadziliśmy fotoreporterów pod dom – mówię i rumienię się na kolor buraka. Candida ponownie uśmiecha się głupkowato i pyta dlaczego.

– Czyli pocałował cię przy tych ludziach i powiedział prawdę jakiejś starej babce? – dopytuje po raz kolejny, a ja ponownie kiwam głową. Wstyd mi za to. Mogłam go nie prowokować, a on nie musiałby tego robić. Oboje zawiniliśmy i choć Lucyfer powiedział, że to nic, to nadal czuję się winna. – No, Aurorita! Wreszcie! Czekałam na te potwierdzone informacje już od dawna. Zakochaliście się w sobie – mówi dziewczyna, radując się bardziej niż kiedykolwiek. Jej wesoły humor udziela się również mi, przez co uśmiecham się do siebie jak głupia.

– To jak zawsze tylko twoje teorie, moja droga.

– I przypomnę ci, że te moje teorie zawsze się sprawdzają. Śmigać go przytulić!

– Że co mam zrobić? – pytam zaskoczona. Co też ona bredzi?

– Tato! – woła Candida, a po chwili jej ojciec wparowuje do pokoju ze spokojem i obojętnym wyrazem twarzy. 

Oboje uśmiechają się do siebie szeroko, jakby coś knuli.

– To jak? Pasuje wam ta Kalifornia?

– Naprawdę tam znajduje się uzdrowiciel? – pyta Can. Myślałam, że skoro tatuś jej powiedział o wyjeździe do słonecznej Kalifornii, to dodał, że to tam będzie uleczona. Jak mówiłam: prawie dobry ojciec.

– Tak. Macie pięć minut i wyruszamy na lotnisko. Przed nami długa droga i jet lag, więc bądźcie na to przygotowane.

Zdumiewam się, jak szybko potrafią zorganizować taką akcję. A te całe wizy, o których się słyszało? Och, to Hiszpania, tu nie trzeba przecież żadnych wiz, ale jednak paszporty? Ja tego nie mam. Moim jedynym dokumentem jest dowód osobisty, stara legitymacja szkolna i karta rowerowa. Czyżby Lucyfer jest jakimś tajnym agentem? A! To przecież Diabeł, on może wszystko.

– Hola, hola. Co z moimi dokumentami? Myślisz, że na dowodzie mogę przekroczyć granicę Stanów? – pytam zdezorientowana.

– Wszystko załatwiłem. Skserowałem twoje zdjęcie z dowodu i wyrobiłem ci paszport w swoim czasie. Chciałem byś była ubezpieczona w takich wypadkach. W końcu moja rodzina dużo podróżuje – mówi i wzrusza ramionami, przekazując mi potrzebne dokumenty. Och, świetnie. Jednak jest jakimś szalonym agentem, który potrafi wszystko zrobić, a urzędnicy nie chcą nawet mojego podpisu. Widać, że ma wtyki.

– Kiedy to zrobiłeś?

– Kiedy tylko przyjechałaś. No cóż, na paszport trochę się czeka, a teraz zbieraj ciuszki i uciekamy stąd, zanim Carda nas zje – stwierdza kąśliwie, a następnie opuszcza pokój, pozostawiając mnie i Can zszokowane i oniemiałe. Cholera. A to podły Diabeł.

– Spakuję się, idź lepiej naszykuj swoje rzeczy, a tak przy okazji... zajrzyj do komody u siebie – poleca dziewczyna, więc nadal w stanie szoku idę do swojego małego lokum i pierwsze co robię, to zerkam do szuflady.

Przecież trzymam tu bieliznę, więc o co chodzi? Wyjmuję wszystko, dzięki czemu na samym dnie zauważam coś złotego i świecącego. Zaintrygowana zabieram malutki przedmiot. Mogę stwierdzić, że jest to śliczny wisiorek z miejscem na zdjęcia. Otwieram go, a moje serce mięknie, kiedy widzę po jednej stronie Candidę, a po drugiej Lucyfera. Kiedy ona to zrobiła? Ta mała jest naprawdę wyjątkową dziewczyną i tak bardzo chciałabym zapewnić jej normalną rodzinę, ale to się nie uda. Widzę, jak tego pragnie, jednak moje starania są daremne. Nie wiem, czy Lucyfer byłby zadowolony z jej pomysłów i marzeń, lecz to właśnie uczucia budują rodzinę, więc może się uda?

Nie zważając na swoje wątpliwości pakuję potrzebne rzeczy na wyjazd do upalnego miejsca i po chwili wybiegam z pokoju, przy okazji zakładając wisiorek na szyję. Myślę, że tym gestem uszczęśliwię moją przyjaciółkę, moją malutką rodzinę. Nieważne, czy udawaną, czy nie. Zasługuję na to, by jeszcze móc kogoś nazwać tu rodziną, nawet jeśli trochę mnie zawiedli. To nie ich wina. Nie mogę ich obarczać, a jednak coś siedzi mi w głowie i podpowiada, bym tak właśnie robiła.

– Gotowe? – pyta Lucyfer, pakując nasze torby do bagażnika czerwonego wozu, którym często jeździ. Z drobną pomocą Gabriela schodzimy na dół wraz z Can, która jest naprawdę osłabiona, a mi tak strasznie jej żal.

– Jak najbardziej, tato – odpowiada i zasiada na tylnych miejscach. Wzdycham i nic nie mówiąc, przechodzę na przód.

Po chwili wszelkich pytań, czy mamy wszystko, ruszamy tą samą drogą, co niedawno jechałam tylko ja i Lucyfer. Lotnisko po raz kolejny. Jednak marzenia naprawdę się spełniają, a wystarczy mieć tylko przy sobie rodzinę, by spełniały się z podwojoną siłą.

– Kim jest ten uzdrowiciel? – pytam, kiedy jesteśmy na lotnisku. Przez całą trasę próbowałam wytłumaczyć sobie, że to zwykły człowiek, który lubi zielarstwo i niestraszne mu dziwne objawy, ale dalej nie mogę wyobrazić sobie, że będzie badał Candidę. W końcu ona nie jest... taka jak ja, czy inni ludzie. Co będzie, jeśli zacznie snuć te same teorie co ja i pójdzie z tym do mediów? Będziemy w czarnej dziurze.

– Znany mi osobnik.

– Jak bardzo znany? – dopytuję. Niech odpowiada, bo jeśli się okaże, że to człowiek, to ja nigdzie nie idę. Nie chcę, by i mnie o coś osądzał. Nie chcę przynieść wstydu rodzicom, którzy mogliby trafić na jakiś artykuł o tym.

– Auroro, nie przejmuj się, kim jest. Ważne, że leczy takich jak my.

– I tyle wystarczyło powiedzieć.

Fakt, że ten mężczyzna zna się na rzeczy, wie, kim oni są i co ma zrobić, uspokaja mnie i mogę spokojnie zasiąść na swoim miejscu w samolocie, który najpierw poleci do Londynu, a stamtąd prosto na lotnisko w Los Angeles. Jedyne, co muszę teraz zapamiętać, to to, iż mamy dziś trzeci lipca, godzinę piętnastą.

                                                                           ***

Gorący podmuch sprawia, że zaczynam się kołysać i gdyby nie Lucyfer, dawno bym padła na podłoże lotniska, gdzie wylądował nasz samolot. To najdłuższa i najbardziej męcząca podróż, w jakiej uczestniczyłam. Samo cofanie się czasu jest dla mnie dziwnym zjawiskiem.

– Nie jesteś zmęczony? – pytam Lucyfera, kiedy przechodzimy przez kolejne pomieszczenie, prosto po odbiór bagaży. Już dawno bym spała, a tutaj muszę być na nogach, bo spać raczej nie pójdę. Za dużo emocji kłębi się we mnie, bym mogła położyć się i usnąć. Przecież znajduję się w LA!

– Zauważ, moja droga, że ja nigdy nie jestem zmęczony – stwierdza kąśliwie i szybkim ruchem zdejmuje z taśmy wszystkie trzy walizki, które należą do nas. Oboje momentalnie spoglądamy na Candidę, siedzącą na krześle w pomieszczeniu dalej. Jest taka osłabiona, a podróż wyczerpała ją bardziej niż mnie, przez co straciła swój entuzjazm wyprawą do Stanów Zjednoczonych.

– A to bardzo dziwne... – komentuję to i zabieram swoją niewielką walizkę, którą zakupił mi Gabriel jakieś dwa tygodnie temu. Powiedział, że nie będę nigdzie jeździć z tą swoją starą torbą, bo niedługo wylecą mi stamtąd wszelkie ubrania przez dziury, które zdążyły się porobić w materiale. Chciałam to zaszyć, ale ten stary dziad uparł się, że kupi mi prawdziwą, piękną walizkę na kółkach, co zrobił, dzięki czemu mogę wieźć ją po podłożu, nie martwiąc się, że ręce mi odpadną.

– Zajmijmy się Candidą. Zawieź ją do tego uzdrowiciela – pośpieszam Lucyfera, kiedy to włóczy się, jakby miał na wszystko czas. Jednak gdy wypowiadam te słowa, zerka na córkę i przyśpiesza kroku. Bierze ją pod rękę i razem opuszczamy tereny lotniska, wsiadając do wypożyczonego samochodu. Że też miał czas na te drobne sprawy. Pan Idealny.

Jedziemy przez dobre dwadzieścia minut, podczas których wraz z Candidą podziwiamy widoki. Nieziemskie. To raj dla oka. Każdy szczegół w tym mieście przyciąga moją uwagę. Choćby głupie palmy na środku drogi czy znaki, prowadzące w różne miejsca. Ludzie też są inni, a turystów tu jak chmara. Niebo jest przejrzyste i idealnie błękitne, bez żadnej chmurki. Nie ma rzeczy, która nie podobałaby mi się w tym mieście.

Nagle Lucyfer zatrzymuje się przed niewielką kamienicą i wysiada, otwierając drzwi Can. Sama próbuję wygramolić się z małego pojazdu i oczywiście, po raz kolejny, kołyszę się, jakbym była pijana.

– Trzymacie się jakoś? – pyta mężczyzna, prowadząc dziewczynę do środka budynku, który, jak widać, jest nieco odnowiony i dobrze zagospodarowany, skoro mieszka tu uzdrowiciel.

– Tato, błagam cię, nie zadawaj głupich pytań. Aurora wygląda na naćpaną, ja na poturbowaną i chorą, a ty jak jakiś mafioso sprzedający ludzi. Daruj sobie zbędne komentarze – syczy Candida, a ja zaczynam po cichu się śmiać. Nawet teraz, w trakcie swojej okropnej choroby potrafi odnaleźć szczęście i dogadywać ojcu, który milczy, speszony tą wypowiedzią.

Wchodzimy po schodach, na trzecie piętro, gdzie Lucyfer puka do zwykłych, brązowych drzwi. Po kolejnym waleniu o ścianę, otwiera nam starszy mężczyzna z butelką piwa w ręku. Och, świetnie. To ma być ten uzdrowiciel, który się zna na rzeczy?

– Państwo Marsheles, miło mi państwa gościć w Kalifornii! – woła i gestem wpuszcza nas do środka. Niechętnie podążam za nimi, stale obserwowana przez faceta w za dużych ciuchach i masłem na głowie. Na dodatek nie ogolił się, przez co wygląda jak typowa menda spod pubu. Nie powinnam oceniać tak od razu, ponieważ Lucyfer wie, co dobre, i pewnie ten człowiek zna się na swojej robocie, dlatego też nie odezwę się złym słowem na niego.

– Jesteście głodni? A może coś do picia? – pyta sympatycznym tonem i odkłada na bok butelkę pełną trunku. Może nie taki zły, na jakiego wygląda?

– Dla Aurory woda cytrynowa, Candidzie sok pomarańczowy, a ja podziękuję – mówi Lucyfer, czym mnie ogromnie zaskakuje. Nie, nie dlatego, że potrafi się wypowiadać, a dlatego, że pamięta o moim ulubionym napoju. Kiedyś mu mówiłam, że gdybym mogła, piłabym samą wodę cytrynową. Ubóstwiam ją.

– Oczywiście. Niech panienka Candida się położy. Tam, do tamtego pokoju. – Wskazuje ręką następne pomieszczenie, do którego wszyscy wchodzimy. Na ścianie powieszonych jest kilka krzyży, a na komodach przeróżne kadzidełka i olejki eteryczne, dzięki którym pachnie nie tylko w całym pokoju, ale też mieszkaniu. Wyjątkowy zapach wanilii pomieszany z nutką wiśni. Od razu można to wyczuć.

Candida kładzie się na jedynym łożu i głośno wzdycha. No tak, nie zamieniliśmy z nią ani słowa, ale to dlatego, że sami stresujemy się tym wszystkim. Postanawiam jednak być z nią bardziej, niż dotychczas. Siadam obok niej i chwytam za dłoń, którą ma wyjątkowo chłodną. Wręcz lodowatą.

– Boję się... Jeśli to nie pomoże, to jak wytrwam do Wielkiego Dnia? – pyta cicho, zerkając prosto w moje smutne oczy. Nie tylko ona to przeżywa. Ja też się boję jej straty. To moja przyjaciółka, którą pokochałam jak siostrę... jak córkę. Nie mogę pozwolić jej odejść, dlatego tak błagałam Lucyfera o pomoc dla niej. Ten uzdrowiciel musi jakoś ją wyleczyć i pozwolić żyć.

– Jestem pewna, że wszystko zakończy się pomyślnie. Bądź dobrej wiary, Can – mówię, uśmiechając się w geście otuchy.

– Nic nigdy nie zakończy się pomyślnie. Każdy dzień zbliża nas do końca...

– Nie mów tak. Takie myśli tylko pogarszają sprawę. Pomyśl o tym, że znajdujemy się w Los Angeles, i wyobraź sobie, co będzie, jak już stąd wyjdziemy.

– Imprezy! – woła pobudzona, przez co Lucyfer zrzuca maskę obojętności i patrzy na nas z pytajnikiem wymalowanym na twarzy.

– Chyba dałem jasno do zrozumienia, że macie zakaz imprez?

– Tato... to było jakieś miesiące temu. Dalej będziesz nas karał jak dzieci?

– Zachowałyście się lekkomyślnie. Pełno było tam zboczeńców, a wy... ladacznice jedne – burczy, ale nie złoszczę się o jego wstrętne określenie, bo ma sporo racji. To było nieodpowiedzialne, a przecież powinnam wyprowadzić Candidę z pomysłu imprezowania w klubach dla dorosłych. Jednak moja ciekawość świata wygrała i dałam się namówić piętnastolatce na dzikie tańce wśród napalonych mężczyzn, śliniących się na prawie każdą kobietę. Na samo wspomnienie robi mi się niedobrze.

– Proszę bardzo, woda dla pani, sok dla panienki. Na pewno nic pan nie chce? – pyta mężczyzna, kiedy wchodzi do tajemniczego pokoju, ozdobionego w różne religijne przedmioty i symbole. Są nawet jakieś księgi, nie będące Pismem Świętym.

– Na pewno. Możesz wreszcie działać? Nie mamy wieczności – upomina go Lucyfer.

– Oczywiście. A więc nazywam się Mike Wills i jestem jedyną świecką osobą w LA, która odprawia egzorcyzmy, ale też bada zjawiska paranormalne oraz zajmuje się ludźmi, których dotknął świat nieznany zwykłym śmiertelnikom – oświadcza pan Wills, przyprawiając mnie tymi informacjami o dreszcze. – Jako że pan Marsheles zapowiedział, że dziewczyna styka się z ciężką chorobą, która nie ma podłoża medycznego, chciałbym, by każdy z was przedstawił się i podał mi swą dłoń podczas mówienia. Dobrze? – pyta mężczyzna, a ja ponownie zamieram. Cholera jasna. Czego ten facet chce?

– Aurora pójdzie na pierwszy ogień – mówi Lucyfer, posyłając mi chytry uśmieszek. No tak, nie chce od razu wystraszyć biednego starca, który w jednym momencie obraca się i wyciąga do mnie swoją rękę. Niechętnie podaję mu dłoń i przez chwilę zamykam oczy, jakby to miało mi pomóc w tej dziwnej sytuacji.

– Przedstaw się, moja droga. Opowiedz mi, co wiesz o zjawiskach paranormalnych. Powiedz, w co wierzysz?

– Em... nazywam się Aurora Vino i od jakiegoś czasu wierzę, że istnieje inny świat niż ten nasz. Od zawsze wiedziałam, że sama mogłabym należeć do takiego miejsca, gdyż od młodości twierdziłam, że moje myśli mówią mi, co mam robić. Wierzę, że nie uroiłam sobie tego, a świat jest podzielony na inne gatunki, których nie znamy – mówię cicho, starając się zapanować nad słowami, ale kiedy Mike ściska moją dłoń, czuję, że muszę powiedzieć więcej.

Chroń rodzinę, idiotko. Nie mów nic. NIC!

– Co jeszcze, Auroro? Co wiesz jeszcze?

– Nic nie wiem, proszę pana – szepcę. Och, jego działanie powoduje, że naprawdę chcę powiedzieć, z kim siedzimy, co się dzieje u nich w domu, co mamy w piwnicy... Wszystko.

– Wiem, że kłamiesz. Skrywasz bardzo mroczną tajemnicę. Musisz mi o niej powiedzieć.

– Nie!

– Nie bój się. Powiedz.

– Nie! Niech mnie pan puści! – wołam i otwieram oczy, piorunując starca. W tym samym czasie Lucyfer podchodzi do niego i odsuwa ode mnie.

– Koniec, Mike. Zostaw ją w spokoju – warczy i sadowi mnie obok siebie, obejmując. Co za paranoja. Jeśli tak przebiegają te jego "sesje", to ja nigdy więcej nie chcę się na to pisać. Jego dziwna potęga wymuszania na kimś presji, mówienia prawdy... jest przerażająca. Wszedł do moich myśli, żeby je skierować przeciwko mnie, lecz one toczyły własną wojnę.

Gorszy poziom incepcji.

– Czas na pana, panie Marsheles. – Starzec zwraca się do Lucyfera, a mnie zaczyna zastanawiać fakt, że ani razu nie powiedział do niego po imieniu, zwłaszcza, że do mnie normalnie mówił.

– Żeby się pan nie zszokował. Widzimy się po tamtej stronie myśli – oświadcza Lucyfer i uśmiecha się do mnie i Candidy.

– Przedstaw się, mój drogi. Opowiedz mi, co wiesz o zjawiskach paranormalnych. Powiedz, w co wierzysz?

– Zwę się Lucyfer Marsheles i jestem Diabłem. Dziękuję i do widzenia – mówi i już ma otwierać oczy, kiedy to Mike mocniej ściska jego dłoń i mężczyzna pozostaje w bezruchu.

Diabeł uziemiony.

Razem z Can przyglądamy się tej sytuacji z zaciekawieniem. To niespotykane, że on, ten potężny facet, nie potrafi wyplątać się z tego przesłuchania, które jest zbyt podejrzane, a mi się wcale nie podoba.

– Lucyferze, powiedz mi, dlaczego używasz tej metafory? Chroni cię?

– Stary człowieku, to nie żadna metafora. Czuję się Diabłem i nim jestem. Zabieram pokarane dusze, by zamknąć je na jakimś kręgu w moim Piekle. Wierzę w Niebo i wierzę w Piekło, bo sam widziałem te miejsca, a teraz lecz Candidę, bo zjem ci duszę – mówi kąśliwie, jakby ze śmiechem, i wtem otwiera swoje oczy, piorunując wzrokiem Mike'a. Wraz z dziewczyną zerkamy na tę scenę i jesteśmy świadkiem zmiany barwy oczu jej ojca.

Czerwone. Jak te w Piekle, kiedy zabija niewinnych ludzi.

– Koniec! Koniec tego! – wołam i podrywam się na równe nogi. Wszystkie gałki oczne wpatrują się we mnie, ale nie mam zamiaru się hamować. Przebywanie tutaj zmienia nas wszystkich. Ten facet zagląda nam do umysłów i bawi się nimi, powodując, że wszelkie lęki nas dopadają. – Pan jest jakimś czarnym magikiem, czy jak to się zwie. Proszę zostawić nasze umysły! – krzyczę i z komody zabieram przypadkowy mały, szklany flakonik, chcąc rozbić mu to na pustym łbie. Skoro potrzebuje zerkać do innych głów, to znaczy, że sam jest pustakiem i nic w nim nie ma. Kradnie ludziom myśli. Tak... na pewno im kradnie!

– Auroro! Przestań, proszę. – Do moich wrzasków dołącza się Lucyfer, po raz kolejny odciągając mnie od tego starca. Wyrywam się jeszcze kilkakrotnie, ale mężczyzna trzyma mnie w żelaznym uścisku i nie chce puścić.

– Zajmij się, Candidą, Mike. Spróbuj jej coś zrobić, a wsadzę cię tam, gdzie kończą najgorsi – warczy Lucyfer i ponownie zasiadamy na sofie obok. Nie mogę oczywiście nic podglądać, bo jestem wtulona w tego pajaca, który odciągnął mnie od innego durnia. Och, jakbym chciała z nimi wszystkimi zrobić porządek. – Nie szarp się tak, mała flądro – upomina mnie, ale faktycznie, już więcej się nie udzielam i daję pracować temu podłemu złodziejowi myśli.

                                                                                ***

Candida została uleczona. Mężczyzna podał jej jakieś dziwne olejki, nasmarował nimi jej biedne, obolałe ciało i polecił brać codziennie kilka kropel pewnego antidotum. Powiedział, że choroba nie minie, to jak stały budulec tej dziewczyny, ale to powstrzyma jej rozwój przez najbliższe dni. Wraz z Can, ciesząc się jej małym sukcesem, chodzimy przez miasto z wielkimi bananami na twarzy. Lucyfer pogrążony jest we własnym świecie i co rusz sprawdza otoczenie za nami i obok nas. Nie debatuję z nim, bo jest mi wstyd. Wolę zajmować się teraz moją małą przyjaciółką i jej szczęściem.

– Nawet nie wiesz, jaka jestem radosna! Chodźmy coś pozwiedzać albo pojedźmy na plażę. Tu jest tak niesamowicie! – woła uradowana i spogląda do tyłu na ojca, który posyła jej blady uśmiech i potakuje głową. Co mu się stało? Przeżył jakiś wewnętrzny kryzys u tego faceta od czary-mary?

– Kupiłam plan miasta, ale mało co z tego rozumiem. Okolica jest... za duża – mówię i pokazuję dziewczynie mapę. Zabiera ją ode mnie i nie mija pięć minut jak stwierdza, dokąd chciałaby pójść.

– Echo Park wydaje się piękny. Cały porośnięty arekowatymi. Proszę, chodźmy tam! U nas nie ma takich parków. – Błaga spojrzeniem, więc nie chcąc zabrać jej radości, godzę się od razu. – Tato, halo! Idziemy?

– Idźcie same. Muszę załatwić kilka spraw. Adres hotelu wyślę ci na komórkę. Wróćcie, nim się ściemni – dodaje i odwraca się na pięcie, zostawiając nas same ze zdziwionymi minami.

Nadal zszokowane zachowaniem jej ojca, znajdujemy wybrany przez Can park i wchodzimy do jego przestrzeni. Przyznać rację mogę jej od razu, bo miejsce wzbudza podziw. Ten obiekt wodny, te piękne drzewa. Naprawdę niesamowite widoki i żal mi jest, gdy musimy opuścić Echo Park, gdyż zaczyna się ściemniać.

– Auroro... mogę ci zadać pewne pytanie? – zagaduje Candida, kiedy ruszamy nową trasą wedle mapy, by trafić na nasz hotel.

Kiwam głową.

– A więc... jesteś z moim tatą?

Och! Mogłam spodziewać się jej pytań. Przecież nieraz mnie nimi męczyła i błagała, bym powiedziała jej prawdę, co zawsze robiłam. Jednak dziś... prawda jest taka, że przyłapała nas na dziwnych gestach, które są okazem czułości, ale nie wiem sama, co mam jej więcej powiedzieć. Moje uczucia targają mną od jakiegoś czasu, a myśli podpowiadają, by wreszcie puścić parę, lecz boję się o tym rozmawiać. To taki delikatny temat i może spowodować, że zamiast otworzyć się – ja się zamknę.

– Nie jestem z nim, Candido. Nigdy nie byłam i nie jestem – mówię szczerze. Akurat nie jestem z nim w związku, więc nikogo nie okłamuję. Ani siebie, ani jej.

– Wyglądacie jak para. Czemu więc nie chcecie się przyznać do tego? Tak nie zachowują się znajomi, a ojciec nigdy by nie ujawnił rodzinnej tajemnicy, gdyby nie chciał. Widocznie chciał pokazać, że jest z tobą. Ma dość wizji siebie i Cardy – tłumaczy dziewczyna, a ja szybko analizuję jej słowa.

Widocznie chciał pokazać, że jest z tobą. No widzisz, Auroro, chce być z tobą. Łyknij to.

Nie potrafię tego łyknąć. To zbyt nieprawdopodobne, by mogło być prawdziwe.

– Zrobił to przez przypadek. Daliśmy się ponieść, a podał taki argument, by nie wyjść na zdradzieckiego męża. To jest jedyne wytłumaczenie tej afery – bronię się, nie chcąc wpoić do głowy teorii mej przyjaciółki.

– Bredzisz. Każda tak by powiedziała, by nie czuć się winną, ale ty nie musisz się tak czuć, bo tata zrobił to z czystej przyjemności. Diabeł się zakochał! – woła uszczęśliwiona, a mi tak bardzo żal jest zabierać jej tego szczęścia. Nie powinnam tego robić. Nie powinnam przyznawać jej racji, ale boję się zaprzeczyć, gdyż to zrujnowałoby moje nadzieje i marzenia, które po cichu formują się w mym umyśle.

– To nie tak.

– To powiedz mi, jak jest. Błagam, Auroro. Jestem piętnastoletnią dziewczyną z większym doświadczeniem z facetami, więc oczu mi nie zmydlisz. Gadaj jak jest.

– Widzę, że wróciłaś do świata żywych – komentuję jej głupią gadaninę.

– No jak widać, tak, wróciłam. Teraz mów. Powiedz, co czujesz, ale tak szczerze. Spójrz sama, blask słońca, które powoli zachodzi, sprawia niesamowity nastrój do zwierzeń, więc śmiało opowiadaj.

Przełykam głośno ślinę. Teraz albo nigdy. Niech wie. Niech ma świadomość, że od samego początku chciałam pomóc Lucyferowi w odzyskaniu miłości i rodziny i mam nadzieję, że tego dokonałam. Chciałam go w sobie rozkochać, by móc uratować jego serce, którego być może fizycznie nie ma, ale mentalnie na pewno tak.

– Zakochałam się, Candido. Do szaleństwa... – wyznaję cicho, tak cicho, że ledwo ja to słyszę. Sama nie jestem pewna, czy dobrze robię, że to mówię, ale... ale taka jest właśnie prawda, a ja chcę być szczera z tą dziewczyną, bo uwielbiam ją nad życie i uważam, że zasługuje na szczerość.

– Tak myślałam, mała, ale to nic złego, bo tata na pewno też cię kocha. Tylko nas. Wierzę, że jesteśmy jego jedyną rodziną, którą kocha i będzie kochał. Nauczyłyśmy go tego – mówi uśmiechnięta, przez co ja rumienię się na kolor buraka. Och, wyszło szydło z worka.

– Nazwałaś mnie małą?

– Jesteś jeszcze taka mała, jeśli chodzi o twój rozwój psychiczny i związkowy – stwierdza ze śmiechem i tymi swoimi iskierkami w oczach. Jej radość sprawia, że i ja się raduję i korzystam z ulgi, którą dane mi poczuć w tej właśnie chwili.

– Poczułam papkę do mężczyzny i wyznałam to na piaskach Kalifornii...

– Poczułaś papkę do mego ojca i on czuje papkę do ciebie...

*El Tango De Roxanne - Moulin Rouge ♡ Przesłuchajcie tego. Ja na przykład: lubię się drzeć jak facet w tej piosence xD

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro