31. Wielki Dzień (część 2)

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

"Czuję jednak, że ta rozmowa wcale nie będzie należała do miłych, jednak postanawiam się zgodzić z czystej ciekawości. Choć mówią, że owa ciekawość to drugi stopień do Piekła, podejrzewam, że mi to na razie nie grozi..."

– Zgoda. Chodźmy – odpowiadam niepewnie.

  Skręcamy w jasny korytarz i razem wchodzimy do śnieżnobiałego pokoju ze stertą instrumentów w tym samym kolorze. Wszystko jest tu idealnie poukładane i nie widzę skazy brudu, czy braku harmonii w rzeczach, które stoją w różnych miejscach tego pomieszczenia. Dwie białe, puchate pufy tuż przy dużym oknie, fortepian po prawej, po lewej gigantyczne łoże, jakby miało dwa materace, a do tego ten śliczny dywan, który ma u siebie Candida, lecz różni się kolorem. U Candidy jest wszystko żywe i kolorowe, a tutaj pali mnie w oczy jedynie biel i... biel.

– Dlaczego chcesz ze mną rozmawiać? – pytam, kiedy Amara poleca mi usiąść przy jej toaletce, na której znajdują się wszelakie kosmetyki i przybory do makijażu. Zaczyna rozplątywać moje włosy z gumki, po czym delikatnymi ruchami czesze je specjalną szczotką do puszystych, kręconych włosów.

– Chcę cię ostrzec, moja droga.

– Ostrzec? Przed czym? Jeśli chodzi o Lucyfera...

– Nie, nie. Nie chodzi o was. Cieszę się, że zmieniłaś mojego brata w dobrego... człowieka? Chodzi o to, co ty sobie postanowiłaś. Masz zamiar dzisiaj...

– Lucyfer ci o tym powiedział? – pytam oburzona. Myślałam, że to tajemnica między mną a nim. Kto mu pozwolił rozpowiadać to każdemu domownikowi, w tym Amarze, która za mną nie przepada?

– Nie miał się do kogo zgłosić. Posłuchaj, to naprawdę jest głupie i bezmyślne zagranie. Myślisz, że właśnie takim sposobem uchronisz Candidę, a może nas? Zastanów się, zanim cokolwiek zrobisz – mówi poważnym tonem, ale kompletnie zlewam to. Nikt nie ma prawa mówić mi, co mogę zrobić dla tej dziewczyny, a czego nie, a skoro już dawno postanowiłam sobie, że czyjeś szczęście jest ponad moje – to będę się tego trzymała.

– Amaro, to naprawdę jest, tylko i wyłącznie, moja sprawa. Decyduję za siebie.

– Dlaczego tak bardzo zależy ci na kimś niż na sobie? Na twoim miejscu...

– Wybrałabyś coś innego? To może ty, ale niektórzy po prostu są inni. W tym – ja – mówię i przymykam oczy, kiedy po raz kolejny czuję szarpnięcie swoimi włosami. Amara zaczesuje je z tyłu w jakąś fryzurę, której jeszcze nie widzę, ale podejrzewam, że jest śliczna.

– Jeszcze przemyśl to wszystko. Zostały dwie godziny do otwarcia uroczystości...

– Oczywiście. Dziękuję za fryzurę i makijaż – szepczę, chociaż nie wszystko jest gotowe. Widzę jedynie nieśmiały uśmiech Amary w lustrze, kiedy otwieram jedno oko. Dalej majstruje przy moich włosach, potem przy twarzy, a delikatne muśnięcia pędzla dotykają moich policzków i powiek. To rozkoszne uczucie przejmuje nade mną kontrolę i zamykam oczy, mając chwilę na zastanowienie się nad słowami Amary, czy chociażby Lucyfera. Jeszcze ani razu nie zawahałam się nad decyzją, którą podjęłam, dlaczego więc w ogóle chcę się nad tym zastanawiać? Wykluczam tę cholerną myśl i staram się zająć czymś pozytywnym. Czym? Wyobrażeniem sobie Lucyfera nagiego? Zresztą, nie muszę.

– Powinnaś się zrelaksować, Auroro. Przed tobą... trudny wieczór – poleca kobieta, odsuwając się ode mnie, przy okazji demonstrując nową mnie. Całkiem inna osobą, niż kiedy tu przyszłam. Ta dziewczyna jest pięknością, która wcześniej była tylko w snach. Moje długie, zwykle puszyste i skręcone w kołtuny włosy, prezentują się znakomicie, upięte z tyłu w grubego koka i śliczną, srebrną spinką, podtrzymującą te kilogramy siana. Moja twarz też nie przypomina mojej twarzy. Nie ma żadnych przebarwień po trądziku, który skończył mi się dość późno, a oczy nie wyglądają jak u ćpunki. Nieskazitelna skóra, delikatny cień na powiekach, róż na policzkach i słodkie, zaróżowiałe usta.

– To... niesamowite – mówię cicho, nie wierząc własnym oczom, ile makijaż potrafi zrobić z człowiekiem.

– Kilka lat praktyki. Wyglądasz olśniewająco, Auroro. Mojemu bratu na pewno się spodoba – stwierdza blondynka, uśmiechając się dobrodusznie, jakby nagle zmieniła co do mnie stosunek. Może chodzi o to, że będzie mogła mieć Lucyfera całego dla siebie? Nie... Nie jest taką zołzą. Jest aniołem i jest dobra.

– Bardzo ci dziękuję – szepczę, obracając się w jej stronę. Stoi ze splecionymi dłońmi, przyglądając się właśnie mi.

– Szkoda, że nie będę mogła poznać cię lepiej i mieć w tobie prawdziwej siostry – odzywa się cicho, przygryzając wargę, a w tle rozbrzmiewa stara piosenka Micheala Jacksona Heal The World. Domyślam się, że to przez te ich sztuczki nie musiała wyjmować żadnego muzycznego sprzętu. Pamiętam tę piosenkę tak dobrze, że aż sama się dziwię, że tekst nadal jest mi znany perfekcyjnie.

– Chyba nie pasujemy do siebie charakterami i poglądami, Amaro, ale miło wiedzieć, że jednak przekonałam cię do siebie.

– Przepraszam. Za wszystko – mówi, a jej oczy zachodzą łzami, które wypuszcza bez krępacji. Wzdycham po cichu i podchodzę do niej, otulając ją swoim ciałem. Widać, że jednak ona też zyskała dużo ludzkich emocji, które potrafią wstrząsnąć nawet najbardziej zarozumiałym, egoistycznym aniołem w całym Niebie.

– Wybaczone. Nie zapominaj o tym, że nikt nie jest idealny, a każdy ma ze sobą swój własny bagaż przeżyć.

– Dziękuję, Auroro. Dziękuję...

– Amaro? – zagaduję ją, kiedy siada na bujany fotel, przy oknie. Odwraca się w moją stronę i rzuca pytające spojrzenie. – A w Niebie są jakieś metropolie, czy wioski?

– Dziewczyno! – Kobieta niemal wybucha histerycznym śmiechem, ale stara się pohamować, zatykając dłońmi buzię. Uśmiecha się szeroko i przeczy głową. – Nie ma ani metropolii, ani wiosek. Sama kiedyś zobaczysz.

– Prędzej ujrzę gruz i ziemię niż obłoczki i tęczę z góry.

– Przestań wątpić w swoją dobroć, bo jesteś najbardziej dobrą osobą, jaką miałam okazję spotkać.

– I teraz będziesz moim aniołem stróżem? – pytam, unosząc brew.

– Jeśli tego sobie życzysz, to mogę.

– Więc bądź nim, póki będę żyć – mówię poważnie, łapiąc ją za rękę. Potakuje i również mocniej mnie ściska.

– Obiecuję, Auroro. Odpocznij lepiej albo idź nakrzycz na mojego brata. Mogę ci pożyczyć widły i... wodę święconą. On tego nie lubi.

– Widły? – pytam, wpadając w śmiech. Ach! No tak. Za wygadanie się Amarze w związku z moimi zamiarami powinnam sprać go na kwaśne jabłko, więc widły i woda święcona to dobra alternatywa, ale boję się go uszkodzić, jeśli w ogóle da się to zrobić. – Chyba na razie podziękuję.

– Jakbyś potrzebowała, to śmiało zapraszam – mówi, posyłając mi złośliwy uśmieszek, a ja nawet nie chcę pytać, dlaczego ma widły w swojej sypialni. Te aniołki to najbardziej psychiczne osoby, jakie miałam okazję spotkać, ale to właśnie dzięki nim moje życie wreszcie nabrało prawidłowych barw. Zawdzięczam im naprawdę wiele i choć nie z wszystkimi się zaprzyjaźniłam, to każdy był na swój sposób moją wielką podporą, kiedy potrzebowałam lekcji o samej sobie. Nauczyłam się od nowa grać na wiolonczeli, szkicować wraz z Ezekielem, czy nawet wzięłam lekcję śpiewu u Michaela, który był bardzo chętny do wspólnego nucenia przy Gabrielu. To był niesamowity czas i choć niektórzy z tej rodziny, to odosobnione anioły czy demony, dają dużo miłości, przyjaźni i radości. Bo są rodziną. Bo wiedzą, jakie wartości w życiu są ważne.

Przechodząc przez hol, gdzie pomieszkuję wraz z Lucyferem, słyszę bardzo starą i znaną mi piosenkę, która dobiega właśnie z sypialni Diabła. Marszczę brwi i podchodzę bliżej, nadstawiając ucho. Czyżby Chubby Checker i Let's Twist Again? Powoli i cicho uchylam drzwi, szukając kogoś odpowiedzialnego za tę muzykę, która roznosi się po całym korytarzu. Wtem, jak grom z jasnego nieba dopada mnie widok Lucyfera tańczącego przy oknie. Wywija nogami jak chłopcy z tych klubów z lat 60'. Uśmiecham się szeroko i bezszelestnie wchodzę do środka, krocząc do niego.

Let's twist again, like we did last summer

Yeah, let's twist again, like we did last year

Do you remember when, things were really hummin'

Yeah, let's twist again, twistin' time is here...

Energicznie dołączam do jego tańca, wpadając w dziki śmiech, który od razu zauważa, ale nie przerywa tego, co sam zapoczątkował. Chwyta mnie za ręce i przyciąga do siebie, dalej kołysząc na prawo i lewo, co rusz wywijając nogami jak szalony. Kilkukrotnie depcze mnie po stopach, ale nawet nie śmiem krzyczeć, kiedy widzę, jaką radość sprawia mu ten głupi taniec. Obracam się i prawie wpadam na cały regał, gdy Lucyfer łapie mnie i odchyla jeszcze niżej. Spogląda w moje oczy, poważniejąc, przez co marszczę czoło.

A round and round and a up and down we go again
  Oh, baby make me know you love me

– Coś sugerujesz, miłośniku Checker'a? – pytam, mrugając niewinnie. Znam tekst i znam jego cholerne znaczenie, więc dlaczego mi to mówi?

– Może. Tęskniłem – wyznaje, przyprawiając mnie o kolejne ciarki. To zbyt słodkie, by mogłoby być prawdziwe. On taki po prostu nie jest. Dziś nakrzyczał na mnie chyba z dziesięć razy za rozmawianie z jego Ojcem, za wybaczenie Mu i za moją decyzję, więc jego odmienny humor daje mi we znaki.

– Nie było mnie tylko dwie i pół godzinki.

– O dwie i pół za dużo. Pragnę spędzić te ostatnie godziny z tobą, jak najlepiej.

– Czyli? – dopytuję, zagryzając wargę.

– Pocałuję cię.

I to robi. Stawia mnie do pionu, przyciągając do swojego rozgrzanego ciała. Ściskam go mocniej, a wtem wyczuwam w jego piersi coś, co po prostu bije jak serce. Od kiedy Diabeł ma takowe narządy? Och! Przecież to nie jego ciało, ale mało mnie to obchodzi. Ważne, że ma swój własny charakter i właśnie za to go pokochałam. Za unikatowy, za dobry, za wspaniałomyślny charakter i radość, jaką mogłam odczuwać w jego towarzystwie. Nie zawsze, ale jednak często.

– Twoje serce...? – pytam cicho, wpatrując się w jego czarne oczy, które błyszczą nieznanym blaskiem.

– Bije tylko dla was. Dla moich dziewczynek – odpowiada i mocno mnie przytula. Czuję, że zaraz wybuchnę potwornym płaczem i cała pracy Amary pójdzie gdzieś się odlać, więc staram się zachować zimną krew i twardość, co jest niesamowicie trudne, bo nigdy nie usłyszałam tak pięknych słów, skierowanych do mojej osoby.

– Kochamy cię, Lucyferze. Zasługujesz na to, jak nikt inny – mówię cicho i całuję go w czubek nosa, odsuwając się i demonstrując moją twarz, która pokryta jest nieznanymi mi substancjami chemicznymi, robiącymi z ludźmi miss i misterów piękności.

***

Resztę popołudnia spędziłam z Lucyferem, który wyjątkowo był przygnębiony i potrzebował mojej opieki bardziej niż Candida, o którą dbało dziś kilkanaście nowych osób, przybyłych ze swoich światów. Nie mogłam nawet zajrzeć do niej na chwilę, bo gdy tylko łapałam za klamkę do jej pokoju – dziewczęta atakowały mnie, mówiąc, że jeszcze raz to zrobię, a zamkną mnie w klatce z tygrysem, którego przywiozły. Wolałam nie ryzykować spotkania z dzikim zwierzęciem, więc zajęłam się ostatnimi poprawkami przed zejściem do sali balowej, gdzie wszystko miało się zakończyć.

Gotowa i zwarta uśmiecham się do siebie, spoglądając w lustro, co rusz dotykając aksamitnego materiału sukni, stworzonej specjalnie dla mnie przez Gabriela – krawcową. Suknia jest koloru pięknego koralu, dzięki czemu wszystko co trzeba ukryte jest przez materiał tego pięknego tworu, a delikatne dodatki mienią się w blasku lampy przy lustrze. Biorę ostatni wdech i wypinam dumnie piersi do przodu, czekając na Lucyfera, który właśnie wyłania się z łazienki, ubrany cały na czarno.

– Wyglądasz ślicznie, moja dziołszko*.

– Nie wiem, co oznaczają dwa ostatnie słowa, ale dziękuję. Ty też niczego sobie. – Cmokam na niego, ale staram się uspokoić i nie dać wydostać się na powierzchnie moim głupim tekstom, przez które nie raz już się zbłaźniłam. Udawanie głupiej, że nie wiem, co oznaczają tamte słowa, zalicza się do uwodzenia mężczyzny?

– Kiedyś się dowiesz – mówi i wyjmuje z kieszeni marynarki niewielkie, prostokątne pudełeczko, podczas gdy moja mina rzednie na wypowiedziane słowa. Kiedyś nigdy nie nastąpi, Lucyferze. Powstrzymuję kolejne łzy i robię to tylko dlatego, że nie chcę, by praca Amary nad moją twarzą – poszła na marne. Skupiam się na czymś innym i wyjmuję z komody swoje pudełko, gdzie ukryta jest ta piękna czarna, z wyjątkowymi zakończeniami maska. Najpierw nakładam ją na czoło, by móc zobaczyć w pełnej krasie Lucyfera, który robi dokładnie to samo.

– Gotowa?

– Od urodzenia – odpowiadam i zsuwam ją na oczy, podając mu dłoń. W ciszy schodzimy po schodach i kroczymy do sali naprzeciw jadalni. Te same dziewczęta, które zawsze pilnowały wejścia, jako "murki", otwierają nam drzwi, i witają się swoimi aksamitnymi głosami. Moje oczy starają się przyzwyczaić do światła, jakie panuje w sali balowej, a stopy do tych cholernie wysokich obcasów. Wszystko jest urządzone w bieli i czerwieni, muzycy przygotowani na scenie, a kolacja i desery rozstawione na długich, pokrytych białym obrusem stołach. Wszystko jest po prostu idealne. Portrety rodzinne znajdują się na wprost mnie i nie dowierzam, kiedy zauważam moją podobiznę tuż pomiędzy obrazem Lucyfera, a Candidy. Przełykam głośno ślinę i spoglądam na swojego wybranka, który uśmiecha się złośliwie, jak zawsze.

– Lucyfer?

– Tak, cukiereczku? – pyta obojętnie, jakby nie wiedział, co właśnie widzę, ale dobrze wiemy, że to tylko głupie pozory.

– Powiesz mi, co moja twarz robi na obrazie?

– Została namalowana.

– Naprawdę?! A myślałam, że ktoś zdarł ze mnie skórę i przykleił na kartkę. – Prycham i przewracam oczami. To już jest przesada. Nigdy nie byłam z nimi spokrewniona. Nie jestem po żadnej stronie tego domu, a oni wieszają mój obraz tuż przy reszcie członków rodziny. No i kiedy któryś z nich mnie malował?

– San stworzył ten obraz kilka dni temu. Dałem mu twoje najpiękniejsze zdjęcie, choć na każdym wyszłaś ślicznie. Podoba ci się?

– Jest piękny, ale to nie na miejscu, Lucyferze. Co sobie ludzie pomyślą, kiedy to zobaczą? – pytam, a mężczyzna zaczyna się śmiać. – Co cię tak bawi?

– To, że nie będzie tu żadnych ludzi, Auroro. Same anioły i demony.

– A ja?

– Wliczasz się do cholernej rodziny, ile razy mam ci to mówić?! Dlaczego nie potrafisz zrozumieć, że jesteś tutaj kochana i każdy chce dla ciebie dobrze? Stałaś się naszym światełkiem, więc bądź nim dalej i uśmiechnij się, do piekielnej klatki!

– Okej, okej, ale nie denerwuj się, bo zmarszczki ci się robią – mówię nadąsana i zasiadam obok Lucyfera przy środkowym stole, gdzie jest miejsce dla naszej jubilatki – Candidy. Tak bardzo żałuję, że nie mogłam czegoś zrobić, by być dziś przy niej, ale te cholerne anielice nie chciały mnie do niej dopuścić, a ja nie mam żadnych mocy, by je przegonić, wraz z pierzastymi piórami, które po sobie zostawiają.

Nagle wszyscy wstają, a drzwi po raz kolejny otwierają się. Lucyfer odchodzi od stołu i podchodzi do dziewczyny, która stoi u progu. Pierwsze, co rzuca mi się w oczy to jej piękna, długa, krwista sukienka i podobnego koloru maska. Czarne włosy zostawiła rozpuszczone, a na czubku głowy widnieje niewielki, błyszczący diadem. Spogląda na wszystkich zebranych, ale swoim wzrokiem skupia się na mnie, posyłając smutne spojrzenie. Uśmiecham się i pokazuję zaciśnięte kciuki na znak mojego wsparcia. Podaje dłoń swemu ojcu, a ten z kolei prowadzi ją prosto na podium, gdzie siedzi Teodon, czekający na młodą jubilatkę. Wszystkie szepty milkną, kiedy On wstaje i podchodzi do mikrofonu, usytuowanego na środku niewielkiej sceny. Candida podchodzi do Niego i spuszcza wzrok, podczas gdy Lucyfer zasiada koło mnie.

– Witajcie kochani, witaj moja wspaniała rodzino. To wielki zaszczyt być dziś tutaj z wami, w tym cudownym dniu, kiedy nasz duży cud rodziny kończy szesnaście lat. Nie będę rozwodził się nad egzystencją, jej przygodami, czy też wylanymi łzami, bo to nieistotne. Pragnę podziękować mojemu synowi i jego wspaniałomyślnej partnerce za wszelkie starania, dołożone do wychowania Candidy. Wyrosła na piękną, mądrą, inteligentną i dojrzałą osobę. Ich nauki nie poszły na marne, a całej rodzinie, która zamieszkiwała w Marsheland przez te szesnaście lat... również dziękuję. Pamiętajcie dzieci, że tylko prawdziwa miłość potrafi ziścić rodzinę i zakopać wszelkie problemy. Wszystkiego najlepszego, Candido i wszystkiego najlepszego każdemu z was, kochane dzieci. Każdy z was to mój osobny, piękny cud, który kocham nad życie. I przepraszam za krzywdy, które wyrządziłem wam. Za nieudzieloną pomoc. Za wszystko... – Kończy Teodon i siada na wielkim, białym fotelu tuż przy Candidzie. Po sali rozbrzmiewają głośne brawa, a ja sama nie powstrzymuję się i wstaję, roniąc łzy. Przeprosił. Wyznał. I uwierzył w moje słowa, że da radę. Dał radę. Bóg dał radę.

– Dziękuję, Teodonie. To zaszczyt słuchać tego wszystkiego właśnie z Twoich ust, ale nie chcę rozczulać się jak Ty. Chcę za to powiedzieć, że nigdy w życiu nie spodziewałam się, iż będąc skazanym od samego początku na późniejsze męki – będę mogła przeżyć najpiękniejsze lata swojej egzystencji. Będę mogła poznać ludzi, których pokocham, przyjaciół, których stracę, rodzinę, którą będę mieć. A doświadczyłam tego wszystkiego. Dziękuję mojej wspaniałej rodzinie za cudowne szesnaście lat. I dziękuję ci, tato. Jesteś najwspanialszym ojcem, jakiego mogłam sobie wymarzyć. Wraz z Aurorą stworzyliście dla mnie idealny dom, o którym marzyłam. Dziękuję, Auroro, za dotrzymanie obietnicy, za pomoc, za bycie przyjaciółką i... i za bycie mamą. Kocham was i dziękuję za szesnaście lat człowieczego życia – mówi dziewczyna, a ja i Lucyfer ściskamy swoje dłonie, uspokajając się nawzajem. Nigdy... Nigdy nie mogłam wymarzyć sobie tak wspaniałej córki, której nie urodziłam, ale czuję się jak jej matka, która zadba o stado swoich raczków. I taka właśnie będę. Zadbam o nią i jej marzenia. Spoglądam na Lucyfera zaszklonymi oczami i posyłam mu ciche "przepraszam, kocham cię"

– Nie... – szepcze, a w jego oczach dostrzegam łzy.

– Candido... Twój wybór. Czas zasiąść do wieczerzy, lecz najpierw najważniejsze – pogania Teodon, ja przełykam głośno ślinę.

– Ja... Chcę...

– Chcę oddać za nią duszę! – wołam, podnosząc się z krzesła.

 *Lucyfer wypowiedział te słowa po polsku, dlatego Aurora nie zrozumiała.

A: Zdziwieni? Ktoś podejrzewał, co knułam od dawien dawna w związku z tą decyzją Mandarynki? Mam nadzieję, że przez ten zwrot akcji nikt mnie nie spali na stosie. xoxo

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro